Jury

Obrazek posta

Jury

Obok mojego łóżka od tygodnia leżą pudła pełne książek. Wszystkie wydane w ubiegłym roku, pachnące, świeżynki. Kilkadziesiąt sztuk. Przeróżnych. Wszystkie zagranicznych autorów. Po drugiej stronie, przy ścianie, na wyciągnięcie ręki sterczą słupki innych książek, po które sięgam, gdy potrzebuję przewentylować głowę. Gdy brak mi słów, mam zamulony leksykon, nie umiem powiedzieć czegoś sensownego, choć jestem przekonany, że mam co. To klasyki: Chandler, Caldwell, Borges. „Buszujący w zbożu” Salingera i „Tortilla Flat” Steinbecka. Czytam je dla języka, dla kolorytu. Treść odkrywałem lata temu i dziś nie robi na mnie wrażenia, chyba, że sentymentalne. Ale zabawa słowem – owszem. W tym samym celu, choć również trochę z podziwu i czystej sympatii do autora czytuję w internecie felietony Janusza Rudnickiego. Mistrz słownej żonglerki. Czasem przypomina mi gimnastyka na drążku, który wywija w powietrzu salta i koziołki, i nagle spada, obija sobie twarz, a mimo to kłania się widowni, po czym z uśmiechem wyjaśnia, że tak miało być. Nie wiem, czy jestem tym wszystkim obudowany, czy osaczony, zależy jak na to spojrzeć.

Kiedy miałem jakieś 18 lat, pierwsza żona Andrzeja Mogielnickiego, dziś światowej sławy szwedzka matematyczka Krystyna, powiedziała mi znienacka, że moje zabawy uliczną grypserą przypominają jej książki Raymonda Chandlera. Mogiel jej przytaknął, że coś w tym jest. Oboje byli ludźmi literatury i wyrazili zdumienie, że nie wiedziałem o jego istnieniu. Edukowali mnie na zmianę z Bogdanem Olewiczem i Markiem Malakiem, poetą, mieszkającym dziś w Sarasocie w Kalifornii. Olewicz oplatał mnie Bobem Dylanem, Joan Baez, Dylanem Thomasem, Malak T.S. Eliotem i książkami o o UFO i Atlantydzie, Mogiel Cortazarem, Marquezem i Borgesem. Krystyna rasowymi kryminałami. W ich domu na Nowolipkach było mnóstwo książek, lecz programowo nie ich pożyczali nikomu, więc dostałem do poczytania na miejscu „Kłopoty to moja specjalność”.

Wydanie było inne, niż dzisiaj. Wtedy to była mała opasła książeczka, dziś to jest rasowy tom w błyszczącej okładce. Ale treść niezmiennie ta sama.

Anna Halsey była w średnim wieku, miała nalaną twarz, jakieś sto dwadzieścia kilogramów wagi i czarną, kosztowną suknię. Jej czarne oczy błyszczały jak guziki od kamaszy. Policzki, miękkie jak sadło, miały mniej więcej tę samą co ono barwę. Siedziała za czarnym biurkiem podobnym do grobowca Napoleona, paląc papierosa w czarnej cygarniczce, niewiele krótszej od zwiniętego parasola.

— Potrzebuję człowieka — oświadczyła.

Patrzyłem, jak strzepuje popiół na błyszczący blat biurka.
Szare cząstki przesuwały się i kłębiły w przeciągu od otwartego okna.

— Potrzebuję człowieka wystarczająco przystojnego, żeby poderwać dziewczynę o wyrafinowanym guście, a równocześnie na tyle twardego, żeby nie dał mu rady buldożer. Potrzebny mi facet umiejący zagrać wygadanego bywalca barów, jak Fred Allen, tylko lepszy, a przy tym taki, który dostawszy w łeb skrzynką od piwa pomyśli, że to tylko klaps jakiejś pięknej rączki.

— To drobiazg — powiedziałem. — Musisz po prostu zaangażować drużynę baseballową New York Yankees, Roberta Donata
i zespół Yacht Club Boys.
Chyba nadałbyś się, gdyby cię trochę odpucować — odparła Anna. — Dwadzieścia dziennie plus wydatki. Od lat nie zlecałam nikomu żadnego zajęcia, ale to już wykracza poza moje możliwości. Zajmuję się delikatnymi aspektami pracy detektywa i zarabiam na życie bez nadstawiania głowy. Zobaczymy, czy spodobasz się Gladys.
Przełożyła cygarniczkę do drugiej ręki i nacisnęła jakiś guzik dużej, czarnej, zdobionej niklem centralki telefonicznej.


— Kochanie, przyjdź wysypać moją popielniczkę – powiedziała.

Nastąpiła chwila oczekiwania.


Wam się może nie podobać, ale ja wtedy od razu wiedziałem, że to mój ulubiony autor. Był to czas, kiedy uwolniony ze szkolnych dybów, analiz Norwida, Słowackiego i Mickiewicza szukałem ludzkiego słowa. Natykałem się na nie w twórczości nieobecnej w księgarniach, w monologach Jacka Kleyffa, z którym fart mnie połączył w Klubie Medyków aż do dziś, i pełnych aluzji wstawkach Piotra Skrzyneckiego z Piwnicy pod Baranami, w wierszach moich kumpli, udanych i nieudanych, bo probował każdy, ale też w bajecznych songach i tekstach Marka Grechuty, a także w spektaklach studenckich teatrów, które buzowały od wszelakiego fermentu, a jeździłem na takie festiwale gdzie się da. Oczywiście równolegle garściami chłonąłem nawijki żulerskie z mojego podwórkowego uniwersytetu. 

Dziś czytam mniej, niż kiedyś. Kwestia wzroku. Dwa lata temu pozbyłem się zaćmy, ale zanim do tego doszło żyłem we mgle i jedynie jaskrawy obraz monitora komputera dawał mi szansę odczytania czegokolwiek. Pisząc felietony często posługiwałem się funkcją dyktowania, a wtedy komputer sam przepisywał mój mówiony monolog czcionkami. Człowiek musi sobie radzić, choć nie do końca się daje ze wszystkim. Obcowanie z komputerem i internetem weszło mi w nawyk i po treści drukowane na papierze sięgam rzadziej. Może też dlatego, że jak większość ludzi jestem rozedrgany sytuacją wokół, często podkurwiony, zniecierpliwiony, codziennie zaglądam na portale informacyjne z duszą na ramieniu, że może coś, choć czasem też ze złudną nadzieją, jak ten, co zagrał w totolotka i chce sprawdzić numerki, czy szczęśliwie się doczekał.

Kiedy zadzwonili do mnie, bym został członkiem literackiego jury, poprosiłem o czas do namysłu. Uznali, że moje zabawy pisarskie w gazecie i w sieci dają nadzieję na rzetelną ocenę, co uznałem za nadmiernie okazane mi zaufanie. Nadto, od kiedy pamiętam, mam awersję do uczestniczenia w procesach w roli sędziego. Można skrzywdzić bez zmrużenia oka kogoś, kto komuś innemu może być niezbędny do przeżycia. Wiecie: zarówno The Beatles, jak Nirvana i Bob Dylan – wszyscy zostali pogonieni z wytwórni płytowych ze swoimi pierwszymi nagraniami. Ktoś się na nich nie poznał. Ci, co ich pogonili, powinni zostać skazani na pobyt w lochu. A o ilu artystach nie dowiedzieliśmy się, że istnieli?

Przekonał mnie proponowany skład jury. Agata Passent, którą bardzo lubię i Heniek Sawka, którego bardzo lubię. Stefan Szczepłek, którego analizy piłkarskie bardzo lubię i Lidia Popiel, wspaniała artystka, którą poznałem pracując w szkole filmowej Lindy i Ślesickiego. I Paweł Szaniawski, erudyta i spec redaktorski, który przez lata korygował moje pisanie w Newsweeku. Miałem też możliwość wybrania gatunku literackiego. Literatura obyczajowa, albo sensacyjna, kryminalna i thriller, albo literatura faktu, albo najlepsze tłumaczenie… Zgodziłem się i sięgnąłem po tłumaczenia.

Z tłumaczeniami mamy do czynienia ilekroć czytamy książkę zagranicznego autora. Wszystkie kryminały Chandlera czy Dashiella Hammetta („Sokół maltański”!) były znakomicie tłumaczone, co dawało się wyczuć dzięki wartkiemu przepływowi zdań pełnych kolorytu i bez udręki. Cała literatura amerykańska i iberyjska trafiła do nas dzięki tłumaczom. Od ich jakości zależy, czy na się coś spodoba. Jak mordercza jest i jak wielkiego talentu wymaga ta praca przekonałem się, kiedy poznałem niezwykłą Anię Kołyszko. Ania tłumaczyła gigantów, z Faulknerem i Rushdiem, z biografią Janis Joplin, „Kompleksem Portnoya” Philipa Rotha i „W drodze” Jacka Kerouaca na czele (tę ostatnią pozycję dzięki Ani wydrukowałem na rulonie, jak ją napisał Kerouac, który stukał na papierze do teleksu, żeby nie przerywać pisania na wymia kartek). Była hipiską, moją rówieśniczką niemal, znała życie, a poznałem ją w niecodzienny sposób.

Zanim nastała era Facebooka i Twittera, a nawet wcześniej MySpace, niespokojni ludzie z
internetowej Polski buszowali na czatach Onetu. Było tam mnóstwo pokoików dyskusyjnych, w rodzaju „Piłka nożna”, „Muzyka Ciężkie Brzmienia”, „Lesbijki”, „40+” itd. Lubiłem tam zaglądać w celach rekreacyjnych. Ludzie nie znali jeszcze hejtu, jako narzędzia, więc wszystkie zniewagi traktowano jako zabawę literacką. Dobre dawne czasy. Wpis w dyskusji na temat skandynawskiego metalu o treści „Jak cię spotkam w realu, to ci zapierdolę korbą od robura” wzbudzał śmiech, a nie oburzenie. Przez pewien czas był nawet pokój „Kukiz”, w którym eksperymentalnie zainstalowano kamerkę i Paweł mógł być oglądany, jak buszuje po swoim domu. Projekt szybko upadł, kiedy zaczął bluzgać rozmówcom po pijaku. W pokoju „40+” tematy były różne, czasem poważne, czasem głupie, jak w codzienności. Pewnego dnia dziewczyna o nicku Figa rzuciła pytanie: „Kim był Profumo?”. Wiedziałem. Pamiętałem z dzieciństwa, że był taki minister spraw zagranicznych (wtedy nazywany „ministrem do spraw wojny”) Wielkiej Brytanii, który wdał się w romans z call girl Christine Keeler. Skandalem był nie sam romans, ale fakt, że równolegle sypiała z sowieckim attache wojskowym ambasady ZSRR w Londynie. Powstało podejrzenie, że tym kanałem mogły przeciekać ważne informacje szpiegowskie. Gdy to się działo, miałem 12 lat i nie kumałem o co chodzi, a że zdjęcia pięknej Christine fruwały w polskiej prasie na dowód zdegenerowania kapitalizmu, zapytałem ojca. Wyjaśnił mi delikatnie znaczenie słowa „kurtyzana”, jakie się wtedy pojawiało. To wystarczyło, by nazwiska bohaterów skandalu zapadły mi w pamięć po wsze czasy.

Więc napisałem na tym czacie „Brytyjski minister spraw zagranicznych, skandal z panią Keeler, głośna rzecz”. Odezwała się natychmiast prywatnie. „Kim jesteś?”. Działałem pod pseudonimem, więc wymigałem się od odpowiedzi. „Musisz mieć tyle a tyle lat” rzuciła liczbą. I dopisała „Podpowiedział mi jeden tu obecny, żeby rzucić takie pytanie, to się odezwą ludzie, którzy urodzili się w latach 50-tych XX wieku. To był test. Jesteś w tej grupie?”. „Owszem” odpowiedziałem. I tak się zaczęło.

Po kilku tygodniach, a może dniach, oboje wiedzieliśmy kim jesteśmy. Nie puszczaliśmy pary z ust na zewnątrz. Instynkt nam podpowiadał, że nie wolno się ujawniać na takim czacie. Była to absolutnie rewelacyjna znajomość, pełna przyjemnych zaskoczeń, nie tylko literackich. Anna miała dwóch synów bliźniaków w wieku Tytusa, zafascynowanych Harrym Potterem. Na jednej z głośnych Potterowych akcji Tytusa poznaliśmy się w realu, poznaliśmy też wydawcę książek tej serii, Roberta Gamble, członka rodu magnatów biznesowych Procter & Gamble (pasty Colgate itd.) , który z niewiadomych powodów osiadł w Poznaniu i założył wydawnictwo (jak mówił) „niosące dobro”. Był pastorem. Przy okazji z wielką pasją rozbuchał w Polsce ruch Anonimowych Alkoholików (AA). Podczas jednego ze spotkań poznaliśmy z Tytusem Andrzeja Polkowskiego, tłumacza całej sagi z Harrym Potterem. Jego słowne wynalazki w rodzaju „Świostoklik” (w oryginale Portkeypokochała dzieciarnia w całej Polsce. Robił zebrania małolatów na których pytał jakie imię czy słowo najbardziej im się podoba. Gdy się dowiedział, że znam Annę Kołyszko, ukłonił się przede mną nisko i powiedział „Przekaż ten ukłon królowej polskich tłumaczy”.

Anna miała hobby. Zbierała literówki. Te proste błędy, które trafiają się każdemu piszącemu na klawiaturze. Nazwała swój zbiór „Litrówki” i polowała na kolejne wpadki bezustannie. Oboje polubiliśmy wyławianie takowych, a chyba najbardziej przypadł nam do gustu koleś, który przyjął na czat nicka „wszedł”. Onet anonsował wejście kogoś do pokoju czatowego komunikatem „wszedł X” i w jego przypadku komunikat brzmiał „Wszedł wszedł” albo „Wszedł wyszedł”.

Skoro jesteśmy przy temacie: Filip Łobodziński przetłumaczył, a właściwie nadał nowe polskie imiona siostrzeńcom i członkom rodziny Kaczora Donalda: Sknerus McKwacz: Hyzio, Dyzio i Zyzio, wnuczka Tasia i pilot Śmigacz. To są jego wynalazki. W amerykańskiej kinematografii niektórzy podobni do Filipa specjaliści są w cenie, kiedy mowa o dostawcach ulicznych zwrotów, żargonów, ksywek, objaśnień kodów kulturowych, nieznanych szerokiej publiczności. Gangsterzy z Nowego Jorku mówią i gestykulują inaczej niż ich odpowiednicy z Chicago. Świetnytłumaczem filmowym był Boguś Olewicz, którego pierwotna wersja „48 godzin” z Eddiem Murphym i Nickiem Nolte zwalała z nóg. Poważni zawodowi tłumacze byli jednak na nią bardzo źli. Bogdan jechał grypserą po całości, ulicznym śmietnikiem, bo taki był sens wypowiedzi bohaterów oraz ich status meneli zawodowcy się czepiali, że to jest „niedosłowne tłumaczenie”. Wersja Bogdana zrobiła furorę, a późniejsza, bardzo dosłowna – nie.

Z takim
na szybko spisanym bagażem, uzbrojony w dziesiątki przeczytanych biografii i artykułów z amerykańskiej prasy, przyjąłem propozycję i teraz czytam zachłannie, na ile to możliwe: „Johnny poszedł na wojnę” Daltona Trumbo, „Rytm Harlemu” Colsona Whiteheada, „Towarzysza Nachmana” Izraela Joszua Singera i „Wiem dlaczego w klatce śpiewa ptak” Mayi Angelou. Gdy po paru kwadransach czytania tych dzieł zaglądam w ekran telewizora, albo (co gorsza) na Twittera czy Facebooka, czuję się jak strącony w przepaść. Muszę wymienić oprogramowanie. Internet social to jest obuch w głowę bez amortyzacji.Wpisy i myśli są z piekła rodem, zalatują naturalnym nawozem, ściągają do parteru i niżej. Myślę, że gdyby nie wybory, odpuściłbym.

Dobra, wracam do czytania.

Pozdrówka i widzimy się o 21:00 na FB.

Z.

PS Ania Kołyszko zmarła niestety kilka lat temu. Zabił ją rak. Na zdjęciu u góry jest ona.

Zobacz również

Cover
Rudnicki
Do it again

Komentarze (2)

Trwa ładowanie...