– Czy strażacy wiedzieli o radiacji? – Siergiej, były inżynier z Czarnobyla, powtórzył zadane mu pytanie. Westchnął, uśmiechając się przy tym smutno. – Oni po prostu robili swoje. Zobaczyli pożar, zaczęli gasić...
Rozmawialiśmy wiosną 2016 roku, w przededniu 30. rocznicy katastrofy w Czarnobylu. Siergiej przyjął mnie w swoim domu w Sławutyczu, miasteczku będącym „pamiątką” po dramacie z 1986 roku. Sławutycz zbudowano 50 kilometrów od Czarnobyla jako nowe miejsce do życia dla ewakuowanych pracowników elektrowni, personelu zajmującego się likwidacją skutków wybuchu oraz ich rodzin.
– Chłopcy myśleli, że to płonie instalacja elektryczna – opowiadał mi wówczas Wasilij, strażak, który feralnej nocy nie miał dyżuru. – Straszny los ich spotkał… – mężczyzna przetarł oko potężną dłonią.
Ludzie, o których mówił – pożarnicy i inni pracownicy siłowni – mają w Sławutyczu swój pomnik. Dwa murki, na jakich odwzorowano trzydzieści paszportowych fotografii. Pod każdym wizerunkiem umieszczono imię, nazwisko, datę urodzenia oraz śmierci. Te ostatnie dzielą od siebie tygodnie – w sierpniu 1986 roku nikt z upamiętnionej trzydziestki już nie żył.
– Dwóch zmarło od poparzeń, reszta dostała dawki trzy i pół razy wyższe od uważanych za śmiertelne – wyjaśniał Siergiej.
Nie były to jedyne ofiary choroby popromiennej. W rozmowach z pracownikami elektrowni, których miałem okazję poznać, wciąż przewijał się wątek tak zwanych partyzantów. Gdy na Kremlu zdano sobie sprawę z rozmiarów katastrofy, do likwidacji jej skutków sięgnięto po najtańszy ludzki zasób – żołnierzy sowieckiej armii. Oszczędzono przy tym młodych poborowych, zakładając, że ci będą później masowo przenosić choroby genetyczne. Sięgnięto do rezerw, po mężczyzn po trzydziestce, mających już potomstwo lub samotnych, „nierokujących” na rozmnażanie. I to ich wysłano do najbardziej śmiercionośnych prac, początkowo nawet bez minimalnych środków ochrony przed promieniowaniem.
Nie ma zgodnych statystyk na temat strat z powodu nonszalanckiego podejścia do życia ratowników. ONZ nie dostrzegła problemu, z kolei sami likwidatorzy – jak nazwano sześćsettysięczną masę uczestników akcji – od lat mówią o rosnącej liczbie zgonów, sięgającej obecnie kilkunastu procent populacji.
-----
W nocy z 25 na 26 kwietnia 1986 roku w elektrowni jądrowej w Czarnobylu przeprowadzano test systemów bezpieczeństwa reaktora nr 4. Wady konstrukcyjne i błędy proceduralne spowodowały przegrzanie urządzenia i wybuch wodoru. Doszło do pożaru oraz rozprzestrzenienia substancji promieniotwórczych na niespotykaną skalę. Jako pierwsza na miejscu dramatu zjawiła się ekipa z zakładowej straży, ale nie była w stanie przeciwdziałać zagrożeniu. W efekcie, skażeniu uległ obszar niemal 150 tys. km kw. Na najbardziej dotkniętym terenie o powierzchni 2,6 tys. km kw. ustanowiono Strefę Wykluczenia, znaną jako Zona. Decyzję w tej sprawie – oznaczającą również przymusowe wysiedlenie ludności – podjęło najwyższe kierownictwo Związku Radzieckiego.
Krzepiąca troska o obywateli? Nic bardziej mylnego. Gdy doszło do eksplozji reaktora RBMK-1000, Kreml próbował sprawę zatuszować. Nie odwołano pochodów pierwszomajowych w miastach zagrożonych opadem radioaktywnym, co wkrótce zemściło się na sowieckim kierownictwie. Ta bezduszność wzmogła bowiem nastroje antyradzieckie w rosji, Białorusi i w Ukrainie, w republikach najbardziej dotkniętych skutkami tragedii. Wraz ze splotem innych okoliczności wypadek przyczynił się do upadku ZSRR pięć lat później. Ukraińcy nadali mu dodatkowe znaczenie – stał się, obok Hołodomoru, przykładem sowieckiego imperializmu i pogardy dla ludzkiego życia. Po 2014 roku wykorzystano go w nacjonalistycznej kampanii promującej antyrosyjskie postawy. Gdy w kwietniu 2016 roku odwiedziłem Muzeum Czarnobylskie w Kijowie, poza eksponatami i multimediami dotyczącymi katastrofy oraz ekspozycją poświęconą wielkiemu głodowi, były tam również zdjęcia z Donbasu, ilustrujące ukraińsko-rosyjskie zmagania.
-----
W ich najnowszej odsłonie, Czarnobyl zyskał kolejne symboliczne znaczenia. Zimą 2022 roku do Zony wkroczyli żołnierze armii rosyjskiej, a ich dowódcy kazali im ryć okopy w skażonej glebie. Trudno o lepszy dowód, że dla Kremla człowiek się nie liczy, a choćby i własny. Nawet przy założeniu, że ryzyko napromieniowania nie było tak duże, jak donosiła część mediów. Bo z drugiej strony, sytuacja militarna nie uzasadniała „prac ziemnych”, Ukraińcy nie zamierzali szturmować elektrowni. „Serce” Zony wciąż bowiem wymaga nadzwyczajnych środków ostrożności. Tuż po katastrofie uszkodzony reaktor zakryto sarkofagiem, który już po kilku latach wymagał renowacji. Prace nad wzmocnieniem konstrukcji trwały przez kolejne dekady; 30 lat po katastrofie nad reaktorem pojawił się nowy sarkofag, zwany Arką. Wysoki na 108, szeroki na 257 i długi na 150 m, kosztował zagranicznych donatorów Ukrainy 1,7 mld dol. Ale wbrew potocznym wyobrażeniom, wcale nie zamknął tematu. Jeszcze przez długie lata tłumy naukowców i inżynierów będą czuwać nad wygaszonymi reaktorami. A tysiące robotników pracować przy bieżącym zabezpieczaniu sarkofagu, naprawach, rozbudowie dróg i innej infrastruktury. Mówi się również o demontażu pierwotnego sarkofagu i zebraniu wciąż zalegającego pod nim paliwa jądrowego. Bo to ono stanowi największe zagrożenie, a jego niekontrolowane uwolnienie mogłoby przynieść katastrofę ekologiczną o gigantycznej skali.
Generałowie putina doskonale zdawali sobie z tego sprawę. A mimo to posadzili swoich ludzi na tykającej bombie. Z jednej strony pogarda dla życia, z drugiej, perfidny nuklearny szantaż, z którym mamy do czynienia także w drugiej zajętej przez agresorów elektrowni, w tym przypadku czynnej – w Enerhodarze.
W Zaporoskiej Elektrowni Jądrowej moskale wciąż siedzą, z czarnobylskiej dali nogę, gdy przerżnęli bitwę o Kijów. Wcześniej, co również znamienne, ukradli prawie 700 komputerów, 1,5 tys. dozymetrów (niszcząc sieć diagnostyczną w Zonie) oraz 344 pojazdy należące do elektrowni i jej pracowników.
-----
Nz. Wspomniany pomnik w Sławutyczu. Dziewczynka z fotografii składała na nim polne kwiaty. Kwiecień 2016 roku/fot. Marcin Ogdowski
Trwa ładowanie...