Reguły

Obrazek posta

Oto kolejna część cyklu, w ramach którego publikuję obszerne fragmenty mojej pierwszej książki „zAfganistanu.pl. Alfabet polskiej misji”. Reportażu, który ukazał się 12 lat temu. Zapraszam do lektury!

Wskaźnik zasięgu był bezlitosny – choć zaklinałem aparat, nie pokazywał najmniejszej nawet kreski. Wyszedłem z kampu, mając w pamięci radę stałych rezydentów Giro, że najlepszy zasięg jest w okolicach szaletów. Nic. Poszedłem pod bramę, gdzie dzień wcześniej łapałem dwie kreski. Znowu bez skutku. „Kurwa mać!” – kląłem w duchu. Nie chciałem nigdzie dzwonić ani przekazywać sensacyjnych wieści. Zależało mi na jednym cholernym esemesie, który miałem już nawet przygotowany do wysłania. „Ze mną wszystko w porządku” – wiadomość tej treści miała dotrzeć do mojej żony.

Wróciłem do kampu, ale na ekranie laptopa wskaźnik zasięgu sieci bezprzewodowej też ani drgnął. „No to dupa, nie działa internet, nie działają komórki…” – tłamsiłem się w bezsilnej złości. Kilka godzin wcześniej konwój, w którym jechałem, został zaatakowany – straciliśmy jednego żołnierza, kilku zostało rannych. Nie chciałem, by żona dowiedziała się o ataku z mediów. By martwiła się, jak się czuję. Niestety, w żaden sposób nie mogłem jej o tym poinformować. Wówczas jeszcze nie wiedziałem, że padłem ofiarą procedury odłączania sieci, stosowanej w polskich bazach, gdy zginie któryś z żołnierzy.

Po co w ogóle takie środki ostrożności? Chodzi o utrzyma[1]nie embarga informacyjnego na tyle długo, by rodzina poległego dowiedziała się o jego śmierci od specjalnej delegacji – nie od postronnych osób czy z mediów. Nie bez znaczenia jest przy tym fakt, że w skład tej delegacji – pochodzącej zwykle z jednostki zabitego – wchodzi również psycholog. Oczywiście, nie ma rozwiązań doskonałych, a złe wieści szybko się rozchodzą. Bywa, że już kilka minut po starciu informacja o śmierci wojskowego dociera do żołnierskich rodzin w Polsce. Od czasu potwierdzenia straty do chwili odłączenia sieci mija bowiem trochę czasu. Dość, by do Polski pomknęło kilkadziesiąt informacji typu: „to nie ja”, „żyję” czy „straciliśmy kolejnego, ale u mnie wszystko w porządku”.

Wysyłający je „misjonarze” działają w naturalnym odruchu, za którym stoi chęć zaoszczędzenia najbliższym koszmaru niepewności. Niestety, bardziej tym szkodzą, niż pomagają. Nieprecyzyjna informacja jest dalej kolportowana wśród najbliższych żołnierzy. Pal licho, jeśli trafi do kogoś, kto wcześniej dostał podobną, gorzej, gdy dotrze do rodziny, która nie otrzymała od swojego żołnierza takiego esemesa. A ten nie może już dać znaku życia, bo bazę właśnie odłączono. W takiej sytuacji odpowiedź na natrętne pytanie: „Czy to aby nie on!?”, przychodzi wraz z oficjalnym komunikatem Dowództwa Operacyjnego. To zaś wyda oświadczenie dopiero wtedy, gdy uzyska potwierdzenie, że wspomniana delegacja dotarła już do rodziny poległego. Czyli najczęściej kilka godzin po zdarzeniu…

Kilku mężczyzn w lateksowych rękawiczkach pochylało się nad kupą wojskowego złomu. Powyginane magazynki, leżąca luzem amunicja, resztki pistoletu i rozerwany na trzy części granatnik RPG. Obok zakrwawiona kamizelka i trochę osobistych rzeczy jej właściciela. Mężczyźni, koledzy z patrolu Marcina Poręby, oglądali każdy element wyposażenia. „Nadaje się”, „do kasacji”, „nadaje się”, „do kasacji”… – padało co chwila. Obok stał żołnierz i dokładnie zapisywał dane utraconego sprzętu. Na podstawie jego notatek miał powstać protokół zniszczeń…

Ta historia – której świadkiem byłem w bazie Giro późnym wieczorem 4 września 2009 roku – przypomniała mi się kilka dni później, gdy w biurze prasowym w Ghazni wpadłem na dawnego dowódcę Piotra Marciniaka.

– Właśnie wracam z identyfikacji zwłok „Foki” – rzucił na odczepnego, wyraźnie poruszony. Z jednej strony ludzka tragedia, z drugiej – bezduszne procedury. Było w tym coś surrealistycznego.

Na opisane wyżej reguły nie ma się co zżymać – po prostu są konieczne. Cóż jednak powiedzieć o przepisach mundurowych i próbach ich bezwzględnego egzekwowania w realiach misyjnej rzeczywistości?

– O w mordę… – chorąży już wiedział, że zatrzymujący się samochód oznacza kłopoty. Szliśmy właśnie na difak – moi wojskowi koledzy na lekkiego luzaka, w mundurach, ale z pochowanymi po kieszeniach beretami.

– Panowie, a gdzie regulaminowe nakrycia głowy!? – zapytał z wyraźną przyganą w głosie prowadzący dżipa żandarm. Chłopcy wyjęli berety, a gdy „empik” [1] odjechał, ulżyli sobie pokaźną wiązką przekleństw i niecenzuralnych komentarzy.

Ta sytuacja wydarzyła się w Bagram późną jesienią 2010 roku. Jako cywil przyglądałem się jej z rozbawieniem, choć równie śmieszna była myśl, która wówczas przyszła mi do głowy – że ów żandarm zapewne zemdlałby z przejęcia, gdyby trafił do bazy z prawdziwego zdarzenia. Generalnie bowiem misyjne wojsko chodzi jak chce i w czym chce – jedni noszą mundury pustynne, drudzy zielone, jeszcze inni uniformy z wzorem kamuflażu dopiero co wprowadzonym do US Army. Większość „misjonarzy” wkłada mundury dwuczęściowe, inni kombinezony, jedni charakterystyczne ciemne polary, niektórzy w kolorze khaki. Wiele mundurów nosi ślady indywidualnych przeróbek, niektóre wręcz szyte są na zamówienie. Część żołnierzy nosi buty piaskowe, reszta czarne – w obu przypadkach może to być obuwie z przydziału bądź kupione w PX-ach z sortów armii amerykańskiej.

Czy taka indywidualizacja umundurowania to coś złego? Cóż, jeśli komuś tak wygodniej – a na wojnie ma to przecież ogromne znaczenie – to czemu miałby postępować inaczej? Jednak wojsko nie byłoby wojskiem, gdyby nie rzucało kłód pod nogi zwyczajnym „szwejkom”.

„Kary za brak beretu, za nieregulaminową podkoszulkę i za wiele innych rzeczy (…) dotyczą tylko żołnierzy bojówki. Bo gdy dzban idzie nieregulaminowo, to ŻW udaje, że go nie widzi” – skarżył się jeden z szeregowych „Indian”.

„Ludzie czasami siedzą po kilkanaście godzin w Rośkach i ledwo co zdążają na posiłki w DFAC-u, jednak generała (dowódcę kontyngentu – wyj. MO) drażni fakt, że przychodzą do stołówki w przepoconych mundurach” – pisał w maju 2011 roku inny „misjonarz”. „Wprowadził więc zakaz przebywania w miejscu spożywania posiłków w tak zwanych combat shirtach – jedynym stroju, w którym pod kamizelką można normalnie funkcjonować. Widocznie sztabowcom przeszkadza smród żołnierza, który spędza kilkanaście godzin poza bazą, w upale. Przy okazji pan generał jest ślepy na przychodzących do stołówki Amerykanów w przepoconych ubraniach sportowych – ale tak już widocznie musi być…”.

Nieco eklektycznie? Ważne, że wygodnie… Ghazni, listopad 2010 roku/fot. Marcin Ogdowski

 

Sprawa combat shirtów to jednak przysłowiowy pikuś w porównaniu z innym rozkazem sztabu IX zmiany, określającym… sposób noszenia okularów przeciwsłonecznych.

„Mówią, że to głupota oficerów, którzy nie jeżdżą, a przez to mają dużo czasu na wymyślanie bzdur – z tym się zgadzam” – komentował pod koniec lipca 2011 roku jeden z żołnierzy bojówki. Co ciekawe, działo się to już po „aferze brodowej”, która swój finał znalazła w… Sądzie Najwyższym w sierpniu 2010 roku.

Podporucznik Krzysztof Ch. był rasowym „Indianinem”. Stacjonując w Warriorze, odbył prawie trzysta wyjazdów bojowych, w rzeczywistości dowodząc dwoma plutonami – swoim i kolegi, który w połowie zmiany wrócił do kraju. Jego kłopoty zaczęły się, gdy w czasie rotacji trafił do Ghazni. 2 maja 2009 roku wyższy rangą oficer polecił mu zgolić brodę i przystrzyc włosy. „Porucznik brodę skrócił o kilka centymetrów, a włosy miał gładko zaczesane do tyłu. Przełożony po dokładnym zmierzeniu długości zarostu uznał, że rozkaz nie został wykonany. Sprawa trafiła do prokuratury wojskowej, która oskarżyła porucznika Ch. o niewykonanie rozkazu, za co grozi kara do trzech lat więzienia” – mogliśmy przeczytać w poświęconej sprawie depeszy PAP.

W grudniu 2009 roku Wojskowy Sąd Garnizonowy w Warszawie, a w maju 2010 roku stołeczny Wojskowy Sąd Okręgowy prawomocnie uniewinniły oficera, uznając, że polecenie ogolenia się w istocie nie było rozkazem, więc nie można karać za jego niewykonanie. Uniewinnienie ubodło wojskową prokuraturę, która skierowała kasację do Sądu Najwyższego.

„Sąd Najwyższy kasację prokuratury oddalił, czego skutkiem jest podtrzymanie wyroku uniewinniającego” – relacjonowała w sierpniu 2010 roku PAP. „Jak powiedział sędzia Antoni Kapłon, prokuratura wprawdzie ma rację, że polecenie wydane porucznikowi było rozkazem, ale w istocie jego niewykonanie w ogóle nie było społecznie szkodliwe – stąd utrzymany wyrok uniewinniający”.

– Misja w warunkach wojennych, (…) znakomite oceny pana porucznika – jeśli się to położy na szali z jednej strony, a z drugiej – niewykonanie rozkazu ogolenia się i to, że ktoś mierzy komuś długość włosów, to jesteśmy na granicy absurdu – podkreślił sędzia Kapłon (cytat za PAP).

Nic dodać, nic ująć. Choć pamiętam swój pierwszy kontakt z brodatym wojskiem – kilka lat temu, w Iraku. Przywykły do wizerunku jeżyka na głowie i co najwyżej wąsa pod nosem, patrzyłem na brodaczy z lekką przyganą. Szybko jednak przekonały mnie argumenty przemawiające za „zapuszczeniem się” – idący w parze z męskim zarostem szacunek u wyznawców Allacha oraz jego właściwości kamuflujące. Od tego czasu sam przed każdym wyjazdem zapuszczam lekką brodę, co w mojej rodzinie zyskało już miano „talibanizacji”.

Noszenie brody przez żołnierzy ma jednak również inny cel. Początkowo, wzorując się na amerykańskich „specjalsach”, obfity zarost fundowali sobie nasi komandosi. Później broda stała się modna wśród CIMIC-owców, wymieszanego cywilno-wojskowego towarzystwa. Aż z czasem zyskała również przychylność zwykłego wojska. A konkretnie „Indian”, chcących w ten sposób odróżniać się od sztabowców i logistyków.

I pewnie dlatego niektórych „wodzów” na widok brodaczy trafia szlag. Kiedyś widziałem majora rugającego szeregowca za „łajzowaty wygląd”. Nie chcę nikogo na siebie napuszczać, ale byłbym nieuczciwy, gdybym tego nie napisał. Znałem tego szeregowca, a major mieszkał blisko mnie – następnego dnia ów żołnierz wsiadł do Rośka i pojechał na patrol. A major wystawił leżak i opalał się przed kampem…

Kwintesencja „brodatego wojska”…/fot. Marcin Ogdowski

 

O ile nieprzestrzeganie – niekiedy absurdalnych – zasad dotyczących ubioru i wyglądu nie niesie ze sobą zagrożenia, o tyle zaniechania w zakresie, o którym mowa poniżej, mogą mieć skutki katastrofalne.

– Do czego można porównać wjazd na IED? – pytał mnie swego czasu doświadczony „misjonarz”. I zaraz sobie odpowiedział: – Do wypadku samochodowego. Co robi z tobą ekipa pogotowia ratunkowego, nawet jeśli wydajesz się cały? – mój rozmówca drążył temat wypadku. – Usztywniają cię i wiozą do szpitala, bo a nuż masz jakieś wewnętrzne urazy, które dopiero po czasie mogą cię zabić.

– A co dzieje się z żołnierzem, który nie ma widocznych urazów po przygodzie z ajdikiem? – padło kolejne pytanie. – Wraca do bazy, lekarz ogląda go raz jeszcze, spojrzy w oko, ostuka młoteczkiem, i tyle.

Mój rozmówca wiedział, co mówi – sam zaliczył ajdika. Miał jednak szczęście – w Giro trafił na lekarza, który nie czekając na objawy wewnętrznych urazów, wystawił mu skierowanie do szpitala. Medyk był na świeżo po rozmowie z amerykańską lekarką, która opowiedziała mu o zasadach opieki nad poszkodowanymi przez IED wojskowymi z US Army. Zgodnie z tymi regułami żołnierz, nawet jeśli wydaje się cały i zdrowy, musi przejść kompleksowe badania, w tym EEG i tomografię głowy. Zwłaszcza ta ostatnia jest istotna i musi zostać wykonana jak najszybciej.

Takie postępowanie zaleca też dowództwo ISAF. Niestety, najbliższy tomograf, z którego mogą korzystać Polacy, znajduje się w szpitalu w Bagram. Z Ghazni względnie łatwo tam dotrzeć, z mniejszych baz już nie. W efekcie wielu żołnierzy robi sobie zalecane badania dopiero po powrocie z misji…

„Raz na jakiś czas przylatywały Predatory (duże amerykańskie samoloty bezzałogowe, czasami realizujące zadania na rzecz polskiego kontyngentu – wyj. MO), także te uzbrojone. Ale co z tego, skoro nawet jeśli widzieliśmy gości, to i tak nie mogliśmy im przywalić, bo tylko ‘kopali sobie dziurę w drodze’. ‘A może to ekipa remontowa’ – rozumowali nasi dowódcy. Oczywiście potem saperzy wyciągali IED, ale goście sobie poszli i zakopali gdzieś innego. A tego już nie widzieliśmy…” – pisał mi w czerwcu 2010 roku jeden z „misjonarzy”. I dalej wspominał: „Z UAV (również bezzałogowiec – dop. MO), widzieliśmy gości na motorach z RPG i inną bronią na plecach. I co z tego? Nic, znowu ‘nie stanowili bezpośredniego zagrożenia’… Pozostało chyba zadzwonić pod afgańskie 997 lub 112 – oni pewnie by ich złapali (…)” – tryskał wisielczym humorem ów wojskowy.

Wbrew temu, co się powszechnie sądzi, to nie w bezpośredniej walce, ale właśnie w takich sytuacjach ujawnia się w Afganistanie „syndrom Nangar Khel”. Mimo zmienionych w 2010 roku zasad walki (RoE), dających żołnierzom większą możliwość użycia broni, bywa, że oficerowie boją się podejmować radykalne działania. Ów strach najlepiej ilustruje wypowiedź cytowanego wyżej wojskowego:

„Jak byśmy przywalili, to broń by zaraz znikła, a goście byliby niewinnymi rolnikami. I nikt nie stanąłby w naszej obronie, a na pewno nie rząd i nasz ‘najukochańszy’, miłościwie nam MON-ujacy minister. A społeczeństwo krzyknęłoby: mordercy i najemnicy!”

Smutne, że wysłani na wojnę żołnierze z taką nieufnością traktują własne państwo i społeczeństwo…

[1] Od ang. Military Police – policja wojskowa.

-----

Nz. Dobra ilustracja indywidualnego podejścia do kwestii umundurowania i wyposażenia. Baza Ghazni, jesień 2010 roku/fot. Marcin Ogdowski

"zAfganistanu.pl" wojna w afganistanie ISAF NATO Wojsko Polskie

Zobacz również

Artylerzysta
"Sukcesy"
Żywotność

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...