Prawo Bronxu, prawo Muranowa.
Do wczoraj byłem przekonany, że widziałem wszystkie filmy z Robertem De Niro, jakie trafiły do Polski. I nagle – zonk! Wędrując po sieci, akurat na Instagramie, na jakimś przypadkowym profilu wyświetliła mi się scenka filmowa z wielkim Bobem, której nie zajarzyłem, żebym kiedyś widział. Podpis brzmiał: „The Bronx Tale”. Znalazłem cały w sieci i zdumiony zacząłem oglądanie. Z wielkim poczucim wstydu, który wyraziłem w smsie do Tytusa: „Hańba!!! Kurrrwa!!! Właśnie się zorientowałem że nigdy nie widziałem filmu „Prawo Bronxu” z De Niro!!!” i tu dołączyłem trzy czerwone emotki z miną wkurwienia. „Widziałeś. Na DVD. W domu” – odpowiedział z niewinnym uśmieszkiem. Moja odpowiedź brzmiała: „NI CHU JA . Oglądam właśnie. Jako człowiek honoru i zdeklarowany fan De Niro powinienem sobie strzelić w łeb. Zawisnąć na moście. Uciąć sobie łeb konia i położyć w łóżku”. Odzew nadleciał szybko: „hahaha!”. Takie prowadzimy rozmowy.
Film świetny, kreacje wszystkich bezbłędne, scenariusz idealny. Mówi o nowojorskich ulicznikach i ich idolach, dorosłych gangsterach w roku 1960 (z rozszerzeniem do 1969). Nakręcony został w 1993. Autorem filmowego scriptu jest Chazz Palminteri, aktor-dryblas (190 cm) o twarzy nie do zapomnienia, który w filmie gra główną rolę szefa ulicznego gangu. Robert De Niro, który film wyreżyserował (debiut) zagrał w nim rolę ciężko pracującego na stanowisku kierowcy miejskiego autobusu ojca małoletniego chłopca, który chce się wkręcić do ulicznego gangu. Konflikt między ojcem a mafijnym bossem ma straszną siłę. Pośrodku tego wszystkiego swoje losy relacjonuje 11-letni dzieciak, który szuka ścieżki w życiu - harujący ojciec czy bezwzględny mafiozo?
Teraz Wam powiem co się ze mną dzieje, kiedy oglądam film. Decydują pierwsze minuty. Pierwsza scena. Także pierwsze dźwięki muzyki. Tu jestem do zdobycia. Więc „Prawo Bronxu” zaczyna się nocną panoramą Bronxu z lotu ptaka, mroczne domy z prostokącikami świateł w oknach, wątły ruch uliczny, bo to nie Manhattan, i muzyka. Ta muzyka.
"Streets of the Bronx" - Cool Change
Od razu zostałem wchłonięty. Zwłaszcza, że narrator (ów marzący o zostaniu gangsterem chłopiec) mówi „Muzyka doo-wop grała wszędzie”. W Polsce myśmy jej nie mieli. To właśnie ta muzyka. Opisana w mądrych księgach jest tak:
Doo-wop to gatunek muzyki rytmicznej i bluesowej, który powstał w społecznościach afroamerykańskich w latach czterdziestych XX wieku, głównie w dużych miastach Stanów Zjednoczonych: Nowym Jorku, Filadelfii, Pittsburghu , Chicago, Baltimore, Newark, Detroit, Waszyngton i Los Angeles. Zawiera harmonię grup wokalnych, która przenosi wciągającą linię melodyczną w świat prostego rytmu, z niewielką ilością instrumentów lub bez nich. Teksty są proste, zwykle o miłości, śpiewane przez główny wokal na tle wokalu grupy. W przejściu (bridge) często pojawia się melodramatycznie szczera recytacja skierowana do ukochanej. Harmoniczne śpiewanie sylab bez treści (takich jak „doo-wop”) jest wspólną cechą tych piosenek. Zdobywając popularność w latach pięćdziesiątych, doo-wop był artystycznie i komercyjnie opłacalny aż do wczesnych lat sześćdziesiątych, ale w latach późniejszych nadal wywierał wpływ na wykonawców innych gatunków.
Jak chcesz nakręcić film o roku 1960, nie masz wyjścia, musisz sięgnąć po muzykę z epoki. I jeśli nawet urodziłeś się później, słuchając jej poczujesz zapach tamtych czasów. Bo wtedy neony były inne, silniki aut grzmociły inaczej, ludzie wyglądali inaczej i muzyka była inna.
Swego czasu pisałem sztuki teatralne dla szkół. Były to przedstawienia, które miały zapobiegać przemocy i innym patologiom w liceach. Grali je uczniowie i o dziwo działały. Jedną ze sztuk poświęciłem dziewczynie, która pochodziła z biednego domu, ubrana w znoszone rzeczy, zero lansu. Była często wyśmiewana, choć bardzo miła. Pewnego razu uczniowie rozpoczęli rozmowę o swoich upodobaniach i ona wyznała, że jej ojciec był zakochany w starej muzyce swojego własnego ojca – słuchał Presleya, Brandy Lee, Petuli Clark. I dodała, że ją też ciągnie do tych klimatów. Któregoś dnia klasowa szajka wyrwała jej słuchawki starego walkmana i włączyła muzykę do odsłuchu na głośnik. Dotarł do nich ten utwór:
Co ciekawe: młodym ze szkół w realu kawałek się podobał i przegrywali go sobie na swoje mp3.
„Prawo Bronxu” idealnie pasuje do wszystkich gangsterskich filmów, w których grał De Niro i tych, które nakręcił jego friend Martin Scorsese. To, co je łączy poza tematyką i klimatem włoskiej gangsterki, to niezwykle mocna ścieżka dźwiękowa. Soundtrack. Kolekcja songów z odpowiednich czasów, lecących w w tle.
Aż mi dech zaparło, kiedy mi wpadały do uszu kolejne nuty, a jest ich mnóstwo, bo rzecz jest ilustrowana muzyką z czasów, gdy zacząłem się nią interesować na całego. W jednej z mocniejszych scen przemocowych (gangsterzy rozprawiają się z gangiem motocyklwych rzezimieszków w stylu Hell’s Angels), pobrzmiewa ten cudowny utwór zespołu Cream – „Strange Brew”. Rozkminialiśmy go z Kubą tygodniami (na jego gitarze, bo ja gitary nie miałem).
Cream "Strange Brew"
W tamtym czasie chodziłem do Liceum Frycza Modrzewskiego na Elektoralnej. Przy szkole było spore boisko, ze skocznią, bieżnią, bramkami - tam odbywały się lekcje WF. Z reguły graliśmy w piłkę ręczną. Przed lekcją zegarki zdejmowaliśmy z nadgarstków i kładliśmy na ławce pod ścianą budynku. Po którejś lekcji podeszliśmy do ławki - zegarków nie było. Ktoś zauważył, że przez moment kręcili się w pobliżu ławki chłopcy spoza szkoły. Teraz znikli. Pognaliśmy na komisariat. Tam nam powiedziano, żebyśmy pojechali na bazar Różyckiego na Pragę, bo tylko tam złodzieje mogliby opchnąć takie rzeczy. Pojechaliśmy w kilku tramwajem. I rzeczywiście, namierzyliśmy ich. Stali beztrosko przed głównym wejściem i machając naszymi zegarkami oferowali je przechodniom. Z pomocą przechodzących milicjantów odzyskaliśmy zegarki, odpuściliśmy doniesienie, bo nie będziemy przecież kapusiami, i korzystając z okazji zanurkowaliśmy na bazar. Były tam cuda nad cudami.
Spodnie z szerokimi nogawkami, buty bitelsówy, koszule z żabotami – Londyn po prostu. Moją uwagę przykuła buda handlująca płytami pocztówkowymi. To był główny nośnik nowej muzyki w tamtych czasach. Na kartce wyrwanej z zeszytu i przypiętej pinezką do drewnianej ściany budy, ktoś napisał „Największe przeboje”. Niżej była ponumerowana lista. Numer 1 – Janusz Laskowski. Nie znam. Numer 2 – Janusz Laskowski. Nie znam. Numer 3, 4, 6 i 9 – Janusz Laskowski. Nie znam, nie znam, nie znam. Pytam handlarza kto to taki ten Laskowski. Spojrzał na mnie zdziwiony. „Największy. Wstyd, że nie znasz”. Pogardliwie nałożył jedną widokówkę na gramofon „Bambino”, podniósł i opuścił ramię i popłynęło to.
Janusz Laskowski "Żółty jesienny liść"
Mój film gangsterski z lat 60-tych musiałby mieć Laskowskiego w soundtracku. Bez najmniejszej ironii. (Od razu wyjaśniam, że to nagranie, które wkleiłem, to późniejsza wersja. Syntezatorów w oryginale nie było. W latach 60-tych swoje piosenki Laskowski nagrywał na domowy magnetofon wyłącznie z gitarą i sprzedawano tego ilości porównywalne do szarańczy. W radio nikt tego nie zaprezentował. Losy disco polo miały swoich praszczurów. Janusz Laskowski rządził, choć był poza nawiasem. Poznałem go prywatnie kilka lat temu na zebraniu twórców muzyki w ZAIKS-ie. Z jakichś względów zamierzał przenieść ochronę swoich praw za granicę. Bardzo miły człowiek. Dziś ma 77 lat.)
Więc czym bym ilustrował swoją historię z lat 60-tych? Swoje opowieści z Muranowa czy Mirowa? Nie chodzi o moją ulubioną muzykę, ale o muzykę, która była ilustracją czasów. Na moim podwórku jeden koleś, którego podglądałem przez okno, grywał co jakiś czas stały repertuar: "Droga do Rio" i "Puste koperty".
Piotr Szczepanik "Puste koperty"
W innej scenie „Prawa Bronxu” kilku białych małolatów jedzie do czarnej dzielni na Bronxie, by koktajlami Mołotowa obrzucić i spalić murzyńskie miejsce spotkań, co kończy się naprawdę tragicznie. W tle słyszymy „All Along The Watchtower”, kompozycję białego Boba Dylana w wykonaniu czarnoskórego Jimiego Hendrixa. Wściekłe nastolatki jadą we czterech wielkim rozłożystym cadillakiem, na siedzeniu i pod stopami brzęczą im butelki pełne benzyny, zamiast korków sterczą z nich nasączone szmatki, chłopaki napędzają się żądzą zemsty, bo kilka dni wcześniej ktoś ich obrzucił jajkami i wiemy, że zdarzy się zło. W tej ich podróży zamiast odgłosów ruchu ulicznego słyszymy to:
Jimi Hendrix "All Along The Watchtower"
Tu mógłbym się zatrzymać dłużej, bo jest to absolutne gitarowe mistrzostwo owiane mgłą legend i tajemnic, Hendrix pokłócony z kolegami sam nagrał wszystkie gitary, łącznie z basem, nikt nie wie jakich efektów użył, ani jakich mikrofonów do nagrania solówek, co dręczy wielu realizatorów, bo rzecz jest uważana przez wielu jako absolutny majstersztyk brzmieniowy.
Wersję Dylana usłyszałem jako drugą. Hendrix po prostu wymusił na całym świecie, by muzyczni dewianci zwrócili uwagę na piękno tego songu w oryginale. Dylan grał to tak (pokochałem bardzo, dorzucam ot tak).
Bob Dylan "All Along The Watchtower"
W moim soundtracku z Muranowa/Mirowa musiałaby się znaleźć nieoczekiwanie co najmniej jedna piosenka z Krakowa. Mój absolutnie ukochany zespół Zdrój Jana z "Kiedy będę żałował", którą można było usłyszeć na falach krótkich w Rozgłośni Harcerskiej. Z paroma kumplami słuchaliśmy jej kółko. Wszyscy, co się interesowali muzyką, wiedzieli, że to poważni zawodnicy. Brzmieli inaczej niż reszta świata. Mieli pazurek. Do dziś jest to muza wybitna, a już fraza w tekście "Lecz na próżno po kąpieli wśród pościeli bym się krzątał, nie odnajdę na tle bieli nici którą los nas splątał" - jest mistrzostwem.
Lata temu istniała w sieci strona gromadząca nieistniejące soundtracki. Bardzo ciekawa. Skasowano ją ze względu na prawa autorskie, szkoda. Różni ludzie rzucali tytuł nieistniejącego filmu i załączali listę songów, które by ów film ilustrowały. Poruszało to wyobraźnię, bo z pomocą muzyki każdy widział film, jakiego nie było. Pamiętam, że jeden gostek załączył tytuł "Żyć i umrzeć jak James Dean" - pod spodem zakotłowało się od komentarzy, a lista songów przekroczyła 100. I kiedy teraz myślę o swoim soundtracku, to widzę, w jak różnych światach się wychowaliśmy. My i oni.
Soundtrack „Prawa Bronxu” jest imponujący. Jest w nim Aaron Neville...
… i Miles Davis
Flamenco Sketches Miles Davis
… i The Four Tops
… i mój ukochany Otis Redding
W moim Muranów/Mirów z lat 60-tych musiałbym zamieścić zespół Romuald i Roman, za samą nazwę, bo nawet nie wiecie, jak wywrotowa to była nazwa.
I pewnie "Historię pewnej znajomości" Czerwonych Gitar.
Była to jedna z pierwszych piosenek, jakie w życiu wykonałem publicznie. Miałem niecałe 16 lat, było to na sali gimnastycznej szkoły na Rakowcu, w trakcie kolonii letnich w Warszawie dla dzieci spoza stolicy, które prowadziła moja matka. Do dziś mam dreszcze. Ale scena, którą bym zilustrował, nie byłaby tak bohaterska. Pewnie byłby to jakiś zatarg z żulami, którym nie podobały się moje długie włosy i buty rollingstonki ze złotymi łańcuszkami. Pewnego razu otoczyli mnie we trzech i dostałem parę pucek. Tak, to by była pewnie ta scenka.
Pozdrówka. Z.
PS Widzimy się o 21:00! Facebooooku!!!
PS2 Wykaz wszystkich utworów z soundtracku "Prawa Bronxu" jest tu: https://www.imdb.com/title/tt0106489/soundtrack/
Trwa ładowanie...