Wolne

Obrazek posta

Oto kolejna część cyklu, w ramach którego publikuję obszerne fragmenty mojej pierwszej książki „zAfganistanu.pl. Alfabet polskiej misji”. Reportażu, który ukazał się 12 lat temu. Zapraszam do lektury!

Gdy kolumna dojeżdżała już do bramy bazy w Ghazni, w „moim” Rosomaku wybuchł niezły harmider. W ludzi, nie wiadomo skąd, wstąpiła energia – zaczęły się żarty, złośliwe docinki, salwy śmiechu.

– Jak jebnę się na wyro… – westchnienie dowódcy desantu nie pozostawiało złudzeń, że mimo wszystko obserwowałem ostatnie podrygi zmęczonych wielogodzinnym patrolem chłopaków.

– Kolego – siedzący naprzeciwko żołnierz trącił mnie w kolano. – Te zdjęcia, co dziś robiłeś – mógłbyś nam dać fotki, na których jesteśmy?

Od dawna miałem zwyczaj przekazywania chłopakom części zdjęć ze wspólnych wyjazdów. Kiwnąłem więc głową i zapytałem:

– Gdzie mieszkasz? – chodziło mi o numer bichaty mojego rozmówcy. – Dziś już nie dam rady przejrzeć fotek, wpadłbym jutro, ok? – dodałem.

– Jasne. Tylko że jutro wodzu daje nam wolne – mój rozmówca miał na myśli najpewniej dowódcę zgrupowania bojowego. – Wpadnij po obiedzie. Rano chciałbym się wyspać, a potem skoczyć na „hadżi”.

„No tak, jutro wtorek” – przypomniałem sobie.

– Dobra – powiedziałem na głos, choć przyszło mi do głowy, że pewnie spotkamy się szybciej. Właśnie na „hadżi”.

Wielokrotnie zwracano mi uwagę na niewłaściwe zastosowanie słowa „hadżi”. Cóż jednak począć, skoro tak właśnie nazywają targ polscy żołnierze? Wkładanie im w usta poprawnego słownictwa zniekształcałoby obraz misji – nie będę więc w imię dobrego humoru językowych purystów postępował wbrew własnym intencjom. Skąd jednak u licha wzięło się owo „hadżi”? Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Wiem tylko, że do Afganistanu przywieźli je żołnierze służący wcześniej w Iraku.

Gdy byłem w Diwaniji w 2005 roku, tamtejszy targ zyskał już miano „hadżi”. Trzy lata później nic się w tej materii nie zmieniło – ku przerażeniu Antoniego, tłumacza, miłośnika kultury arabskiej, którego wówczas poznałem. Zdegustowany Antoni drapał się tylko po głowie, zwracając uwagę, że przecież po arabsku targ to „suk”…

Również arabskie – mimo to znane Afgańczykom – „hadżi”, pochodzi od słowa „hadżdż”, oznaczającego pielgrzymkę do Mekki – jeden z najważniejszych obowiązków każdego muzułmanina. „Hadżi” zatem to pielgrzym, co nijak ma się do targu czy choćby handlarza.

Co więcej, „hadżi” w Ghazni czy Bagram (bądź w jakiejkolwiek innej isafowskiej warowni) niewiele ma wspólnego z prawdziwym afgańskim targiem. Mieści się w granicach bazy, handlują tam koncesjonowani kupcy, sprawdzani za każdym razem, gdy przekraczają bramę. W ofercie nie ma owoców, warzyw, przypraw, mięsa, słowem – większości tego, co składa się na orientalny klimat. W Ghazni widziałem co prawda grill, gdzie przyrządzano mocno przypieczone i doprawione mięso. Smaczne, co osobiście przetestowałem. Jednak owa namiastka lokalnego kolorytu tonęła w zalewie taniej elektroniki, niby-afgańskich ciuchów „made in China” i wszelkiej maści durnostojek – zatopionych w żywicy skorpionów, oliwnych lampek, posążków, obrazków, skałkowych pistoletów itp. No i papierosów, kilka razy tańszych niż w PX-ach czy w Polsce – do czego, mam wrażenie, sprowadza się podstawowa użyteczność „hadżi”.

Wszystko to, a jakże, „ordżynal”…

Na hadżi w Ghazni, listopad 2010 roku/fot. Marcin Ogdowski

 

Owo „ordżynal” – będące fonetycznym zapisem angielskiego original w wersji afgańskich kupców i małoletnich cwaniaczków – prześladuje każdego obcokrajowca, który wejdzie na teren „hadżi”. Gdy latem 2007 roku kończyłem swój wyjazd do Afganistanu obowiązkowym przestojem w Bagram, po raz pierwszy miałem okazję zapoznać się z ofertą tamtejszego bazaru. Wówczas moją uwagę zwróciło stoisko ze starymi – jak mi się wydawało – strzelbami. Cieszyłem oko XIX-wiecznymi brytyjskimi i francuskimi fuzjami, między którymi leżały takie cacka, jak strzelby biodrówki z bogato zdobionymi kolbami, wykonane jakoby przez rzemieślników z Kandaharu.

– Sto lat stare – zachwalał łamaną angielszczyzną swój towar jeden z kupców. Wówczas nie miałem powodów, by mu nie wierzyć – znalazłem je przy okazji następnego wyjazdu, śmiejąc się z własnej naiwności. Pretekstem okazał się ghaznieński rzemieślnik, preparujący owe artefakty w warsztaciku, za który częściowo służył mu chodnik. Nie znam szczegółów procederu, ale dziś już wiem, że wiekowa ponoć patyna powstaje w ciągu kilku godzin, po zanurzeniu metalowych elementów „zabytkowej broni” w specjalnej cieczy…

Mimo to łowcy historycznych okazji nie muszą narzekać, zwłaszcza gdy interesują ich przedmioty z czasów radzieckiej inwazji – charakterystyczne uszanki i furażerki, medale, maski przeciwgazowe, kabury czy menażki. Ba, kiedyś jeden z kupców – z zachęcającym „ordżynal” na ustach – podsunął mi pod nos stare wietnamskie monety. Egzotyczne pieniądze trafiły do Afganistanu z wietnamskimi doradcami wojskowymi, którzy w latach osiemdziesiątych XX wieku, razem z radzieckimi oficerami, szkolili komunistyczną armię afgańską.

Jednak historyczne pamiątki, choć znajdują nabywców wśród koneserów – zwłaszcza gdy półroczna zmiana zbliża się do końca – nie są najważniejszym celem żołnierskich pielgrzymek na „hadżi”. Wspomniane już papierosy to jedno, ale targ to również dobre miejsce, by zaopatrzyć się w akcesoria ułatwiające znoszenie dokuczliwego słońca i wszechobecnego kurzu.

Wielokrotnie byłem uczestnikiem i świadkiem rozmaitych transakcji zawieranych na „hadżi” – ta z Bagram, z lata 2007 roku, utkwiła mi w pamięci z uwagi na osobę handlarza.

– Tylko dziesięć dolarów – tak dwudziestosześcioletni Mohammad Akbar zachęcał do zakupu popularnej arafatki. – Siedem – obniżył cenę, gdy zorientował się, że klient to Polak. Zaczęliśmy rozmawiać, i tak dowiedziałem się, że Akbar to rodzony Kabulczyk, na co dzień handlujący w stolicy, a raz w tygodniu w Bagram. Już w jednym z pierwszych zdań Afgańczyk był łaskaw poinformować mnie, że ma na utrzymaniu żonę i dzieci.

– A także młodszego brata i dwie siostry – dodał, nie pozostawiając złudzeń, że ta informacja powinna mieć wpływ na przebieg naszych negocjacji. Te ostatecznie skończyły się na pięciu dolarach, choć i tak wiedziałem, że chusta była warta w najlepszym razie połowę tego. Cóż, Amerykanie – których obserwowałem i w Iraku, i w Afganistanie – najczęściej płacili pierwszą podaną cenę. Z czego zresztą nabijali się Polacy, złorzecząc przy okazji na „psujących rynek Jankesów”.

– Dobrze idzie interes? – spytałem. Podczas jednego dnia w isafowskiej bazie Akbar sprzedawał kilkanaście takich chust i innych, równie przepłaconych rzeczy. Jestem pewien, że miał z tego na czysto w danym dniu kilkadziesiąt dolarów.

– Nie najlepiej – odrzekł mój rozmówca, kręcąc głową i przybierając zatroskaną minę. Dla porównania afgański nauczyciel dostawał w tym czasie równowartość pięćdziesięciu dolarów miesięcznie, a policjant nieco ponad sto. „Cóż – przeszło mi wówczas przez myśl – kupcy narzekają na całym świecie, więc dlaczego nie miałby tego robić handlarz w Afganistanie?”.

Fuzje na hadżi w Bagram. Niektóre być może rzeczywiście „ordżynal”… Lipiec 2007 roku/fot. Marcin Ogdowski

 

Ludzi nieznających specyfiki zamkniętej wojskowej bazy fenomen „hadżi” może dziwić. Bo ileż można kupić tandetnych pamiątek, chust, burek czy kapci? Podrabianych zegarków, tombakowej biżuterii czy psujących się zapalniczek zippopodobnych? Ile razy zjawić się po papierosy, skoro bierze się je na wagony? No właśnie…

Tyle że nie o same zakupy tu chodzi. Wielu żołnierzy targuje się dla zabawy, chodzenie wśród straganów i wypatrywanie jakichś nowości też jest formą rozrywki. Rozrywki, która dla jednych będzie sposobem na zabicie misyjnej nudy, dla drugich chwilą oddechu między kolejnymi akcjami na zewnątrz bazy. Jesienią 2010 roku przekonałem się, że owo rozróżnienie wkradło się już do żołnierskiego języka. Coraz popularniejsze – szczególnie w bojówce – stawało się wówczas określenie „Hadżiristan”, powstałe w opozycji do nazwy Adżiristan. Czym jest Adżiristan, najlepiej oddaje przytaczana już na tych łamach inna nazwa tego dystryktu: „kraina latających erpegów”. A sens „Hadżiristanu” w całości zawiera się w tej opinii: „Jednym podnosi ciśnienie wypad do Adżiristanu, drugim – polowanie na gifty w Hadżiristanie. Potem o jednych i drugich mówi się, że byli w Afganistanie…”.

Mohammad Akbar w Bagram, lipiec 2007 roku/fot. Marcin Ogdowski

 

Późnym latem 2009 roku wylądowałem w niemieckiej bazie Mazar-i-Sharif. Tam również znajdowało się „hadżi”, inne jednak od tych, które dotąd poznałem. I nie chodzi tu o asortyment ani o walutę (w Bagram czy Ghazni płaci się dolarami, tam – w euro), ale o zachowanie handlarzy, rozpuszczonych przez niemiecką klientelę. Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu cena za tandetę, którą sprzedawali, w zasadzie nie podlegała negocjacji. Nie dawałeś tyle, ile chcieli? Trudno. Przyszedł Niemiec i kupił tak czy owak.

Zresztą w „Mazar” nie tylko to mnie zdziwiło. Przyzwyczajony do prowizorki i bylejakości isafowskich baz, nagle znalazłem się w miejscu, w którym porządek przestrzenny wręcz bił po oczach. Ozdobny murek wokół kantyny wywołał u mnie uczucie niedowierzania. Zresztą całe centrum bardziej przypominało studencki kampus niż wojskową bazę. I te ulice o idealnych nawierzchniach, na których częściej można było zobaczyć żołnierza na rowerze niż ciężki wojskowy pojazd…

Gdy do tego dodałem sobie w myślach stołówkę obsługiwaną przez włoską firmę logistyczną, oferującą pyszne posiłki i prawdziwą kawę – w tym ulubione przeze mnie cappuccino – doszedłem do wniosku, że Niemcy to mają klawe życie. Stacjonowali w najspokojniejszej części kraju, ich oddziały z założenia nie brały udziału w operacjach bojowych, a w bazie urządzili sobie przytulne gniazdko. Gdyby mój kontakt z Afganistanem ograniczył się tylko do Mazar-i-Sharif, wróciłbym do kraju z przekonaniem, że nazywanie tej misji wojną to podkręcanie faktów.

Rozmawiałem o „Mazar” z wieloma Polakami – większości z nich niemieckie wojowanie nasuwało skojarzenia z „Wojskowym Domem Wypoczynkowym Liban”, jak swego czasu ochrzczono tę oenzetowską misję. I choć dziś już tak dobrze nie jest – talibowie uaktywnili się również na północy, zmuszając Bundeswehrę do większej aktywności – nasi nadal mają Niemcom czego zazdrościć.

Sam zresztą doceniłem ów dobrobyt, gdy po kilku tygodniach siedzenia w Giro i Ghazni trafiłem do „Mazi”. Wypite tuż przed wylotem z Polski piwo wracało we wspomnieniach niczym natrętna mara – u Niemców wreszcie mogłem się z tym pragnieniem uporać. To nic, że sklepik, w którym sprzedawano chmielowe trunki, otwierano dopiero popołudniu. Razem z dwoma kolegami dziennikarzami poczekaliśmy – niczym pijaczki z czasów komuny i dyktatu „godziny trzynastej” – aż pucołowaty sąsiad zza Odry zjawi się i wpuści nas do swojego przybytku.

Lecz największa niespodzianka czekała nas wieczorem – gdy na patio w centrum bazy wystawiono stoliki, a swoje podwoje otworzył… regularny bar. Oficjalnie można było kupić po dwa piwa, ale nawet skrupulatni Niemcy tego nie pilnowali. Pamiętam, że gdy tak siedzieliśmy przy jednym ze stolików, dostałem esemesa od kolegi z PIO z Ghazni.

„Wiecie już, kiedy wylot do Polski?” – pytał. Odpisałem, że nie, dodając jednak, że nie narzekamy. Że siedzimy sobie w barze, popijając piwko. „Dranie!!!” – dostałem w odpowiedzi.

Rowerowe przejażdżki to w „Mazi” żadna egzotyka. Mazar-i-Sharif, marzec 2011 roku/fot. Marcin Ogdowski

 

Kiedyś, w Iraku – po przyjęciu poczęstunku wioskowej starszyzny – na dłużej zaprzyjaźniłem się z plastikowym toi-toiem. Diagnoza: lokalny pasożyt. Od tego czasu zyskałem kolejny pretekst, by wozić ze sobą najskuteczniejsze lekarstwo, pozwalające zwalczać zarazki w przewodzie pokarmowym. Spirytus, jak wiadomo, w Azji czy na Bliskim Wschodzie potrafi czynić cuda…

Dwa lata temu, gdy wybierałem się z konwojem z Ghazni do Giro, zabrałem do podręcznego plecaka jedną z takich butelek. Siedzieliśmy koło wozów w oczekiwaniu na rozkaz wyjazdu, gdy siadła mi bateria w aparacie. Zacząłem więc szukać zapasowej, wyrzucając zawartość plecaka na ziemię. Wcześniej starannie owinąłem butelkę w dwa złożone T-shirty, a całość włożyłem do reklamówki. Nie doceniłem jednak wprawnego oka polskiego wojaka; mnie do głowy by nie przyszło dopatrywać się w pakunku butelki, jednemu ze spadochroniarzy – owszem.

– No, no – śmiał się od ucha do ucha. – Wódeczka czy spiryt?

– Lekarstwo – odpowiedziałem, puszczając oko. Kilkanaście godzin później okazało się, że w rzuconym na odczepne haśle było sporo prawdy. Po drodze bowiem dostaliśmy lanie od talibów, w związku z czym już w bazie flaszka godnie spełniła nie tylko funkcje integrujące, ale i terapeutyczne.

Wolne to okazja, by zrobić pranie. Na pierwszym planie autor blogu, Ghazni, wrzesień 2009 roku/fot. Rafał Stańczyk

 

Oficjalnie w PKW Afganistan obowiązuje prohibicja. Nieoficjalnie wieczorami zaczyna się życie towarzyskie, w którym „procenty” pełnią niepoślednią rolę. Zagrożenie karną rotacją do kraju – co zresztą co jakiś czas następuje – oraz relatywnie niska podaż alkoholu powodują, że nie są to widowiskowe, hałaśliwe imprezy (choć i takie się zdarzają). Pije się w małych grupkach, w kampach czy bichatach, uważając, by nie zwrócić na siebie uwagi żandarmów. Trudno też żołnierzom zarzucić nieodpowiedzialność. „Jeśli wiesz, że rano jedziesz, to nie łoisz” – mówił mi kiedyś jeden z mundurowych, a z moich wieloletnich obserwacji wynika, że nie było w tym ściemy (co oczywiście nie wyklucza incydentalnych sytuacji).

Nie odkryję żadnej Ameryki, pisząc, że alkohol służy jako środek do odstresowania. Nie wszyscy jednak domyślają się, że czysto rozrywkowa funkcja „procentów” pozwala również na integrację w wymiarze międzynarodowym. Kiedy w 2005 roku razem z fotoreporterem wylądowaliśmy w wielkiej bazie logistycznej Talil na południu Iraku, w drodze na difak zaczepiło nas dwóch Amerykanów. Najwyraźniej sprowokowała ich nasza rozmowa, prowadzona po polsku.

– Polacy? – spytał wielki Murzyn w stopniu kaprala. Kiwnąłem głową, a ten uśmiechnął się, jakby zobaczył od lat niewidzianego druha. – „Spirit, wótka” – powiedział łamaną polszczyzną, podnosząc przy tym kciuk prawej ręki.

Kilka lat później, mając w pamięci to zdarzenie, obserwowałem paru Amerykanów, którzy poprzedniego wieczoru w drodze do bazy docelowej utknęli w Giro. Co się działo tej nocy, nie miałem pojęcia – w każdym razie nad ranem Jankesi z trudem wlekli się na helipad, w towarzystwie dwóch na ich tle wyraźnie rześkich Polaków. Zapewne w podobnych okolicznościach powstał dowcip zatytułowany „Z pamiętnika amerykańskiego żołnierza”. Brzmi on następująco: „Dzień pierwszy. Popiłem trochę z Polakami. Dzień drugi. Chyba koniec ze mną. Umieram. Dzień trzeci. Polacy znowu wyciągnęli mnie na wódkę. Dzień czwarty. Szkoda, że przedwczoraj nie umarłem…”.

Skąd w Afganistanie alkohol? W Kabulu bez trudu kupowałem whisky, jednak większość polskich żołnierzy nigdy do afgańskiej stolicy nie dociera. W tej wojnie nie wspierają nas – tak jak w Iraku – Ukraińcy, zawsze dobrze zaopatrzeni w spirytus. Nie mamy też – jak podczas tamtej misji – za miedzą Włochów, zezwalających swoim żołnierzom na spożywanie napojów wyskokowych. Liberalni Niemcy są zaś od Polaków za daleko i oddziela ich pasmo Hindukuszu. Innymi słowy, nie ma możliwości, by patrole czy konwoje zaopatrywały się w alkohol przy okazji wizyt w innych bazach.

Pozostaje więc „alk” przywieziony z Polski, zgodnie z najważniejszymi zasadami eko- i ergonomii, czyli żadnego piwa i wódki, tylko czysty spirytus. Jest również alkohol robiony na miejscu, z zastosowaniem improwizowanych urządzeń do destylacji. Mniejsza o szczegóły techniczne – swego czasu do produkcji tego płynu wykorzystywano owocowe soczki w kartonikach, zwłaszcza winogronowe, których pełne lodówki stały na difakach. Nie wiem, czy miało to związek z pędzeniem, niemniej jesienią 2010 roku już takich kartoników nie widziałem – ani w Ghazni, ani w Bagram (co sugerowałoby, że nie tylko Polacy dostrzegli ich użyteczność). Pija się też alkohol formalnie nieprzeznaczony do spożycia. Kiedyś miałem okazję próbować takiej wódy. Nie mam pojęcia, czy pochodziła z zapasów medycznych, czy technicznych, wiem natomiast, że mówiło się na takie cudo „shrek”. Dla spokoju ducha nie starałem się ustalić, w jakich okolicznościach owa nazwa została trunkowi nadana…

Relaks w słońcu, baza Warrior, lipiec 2010 roku/fot. Adam Roik

 

Był wrzesień 2009 roku – polska drużyna siatkarska walczyła o złoto w mistrzostwach Europy. Kibiców nie zabrakło również w Afganistanie. Przekonałem się o tym któregoś wieczoru, wracając do kampu, obok którego – w myśl zasady „Polak potrafi” – zbudowano telebim w wersji wojennej. Za ekran robiło prześcieradło przytwierdzone do ściany jednego z kontenerów. Obraz, transmitowany za pośrednictwem rzutnika, nieco falował na wietrze, ale – miałem wrażenie – nikomu to nie przeszkadzało.

Za chwilę miały się zacząć polsko-francuskie zmagania na parkiecie, które przyciągnęły przed „telebim” dobrą setkę ludzi, siedzących na składanych krzesełkach. W tym strażaków, którzy zajechali na miejsce potężnym wozem, oznajmiając swoje przybycie rykiem syren. „Mają chłopaki gest…” – przyszło mi do głowy.

Mecz jak mecz – komentowano głośno, czasami dosadnie. „Jeeee!” – towarzyszyło każdej udanej akcji Polaków, podobnie jak przebitkom z trybun, gdy kamera zatrzymywała się na ślicznych kibickach. W ostatnich sekundach mało kto siedział. A gdy ostatnia akcja dała Polakom zwycięstwo, nad Ghazni rozległo się donośne: „Polska, biało-czerwoni!”. I tak przez dobrych kilkadziesiąt sekund. Straż zaś, a jakże, oznajmiła swój odjazd krótkim ryknięciem syren.

Siłka, baza Warrior, lipiec 2010 roku/fot. Adam Roik

 

Siatkówka to jeden z najpopularniejszych sposobów na aktywne spędzanie wolnego czasu wśród Polaków w Afganistanie. Większym zainteresowaniem cieszą się tylko siłownie, pieszczotliwie nazywane „siłkami”, a na początku każdej zmiany wszystkie zabiegi związane z urządzaniem się – odgradzanie „pokoi” w bichatach, budowa półek, szafek, stolików, a niekiedy tak ekstrawaganckich obiektów, jak tarasy przed barakami czy kampami. Znacznie mniej zwolenników ma bieganie, masowo z kolei uprawiane przez Amerykanów, których – co warto podkreślić – nie zrażają nawet najwyższe temperatury. Odkryłem to jeszcze w Iraku, ze zdumieniem obserwując determinację zarówno kobiet, jak i mężczyzn, tych najniższych, jak i najwyższych stopniem. Biorąc pod uwagę gigantyczną masę kalorii, jakie wrzucają w siebie na stołówkach, za bardzo nie mają wyjścia…

Niestety, kwestia wolnego czasu również rodzi kontrowersje między żołnierzami komponentów bojowych a resztą kontyngentu.

„My nie mamy kiedy zagrać w siatkóweczkę…” – napisał mi kiedyś jeden z wojskowych. Sprowokowany, zapytałem generała Waldemara Skrzypczaka, byłego dowódcę Wojsk Lądowych, czy taki stan rzeczy jest właściwy. Przyznaję – jego odpowiedź, choć trudno odmówić jej wewnętrznej logiki, lekko mnie zaskoczyła.

– Zaraz, zaraz, czas wolny? Po co!? Przecież wtedy żołnierz zaczyna myśleć. Nie o walce, tylko o rodzinie. Zaczyna tęsknić, dopada go frustracja, słowem, obniża się jego zdolność bojowa. Uważam, że żołnierz przez te sześć miesięcy powinien walczyć, spać – bo sen regeneruje – i jeść. A odrobinę czasu wolnego przeznaczać na przygotowanie sprzętu do walki. Siatkówka, piłkarzyki? Żołnierz bojowy nie ma to czasu. Wraca do bazy, bierze kąpiel, je i idzie spać – przekonywał mój rozmówca.

Ta wypowiedź nie spodobała się wielu użytkownikom mojego blogu. Jak podkreślali, nawet żołnierz bojówki po kąpieli i jedzeniu nie pójdzie od razu spać…

Piłkarzykowe rozgrywki w namiocie socjalnym w Sharanie, lipiec 2007 roku/fot. Marcin Ogdowski Piłkarzykowe rozgrywki w namiocie socjalnym w Sharanie, lipiec 2007 roku/fot. Marcin Ogdowski

 

– Muszę przejrzeć zawartość waszych dysków, czy przypadkiem nie wywozicie jakichś wrażliwych danych – wyjaśniał szykującym się do powrotu do Polski żołnierzom funkcjonariusz SKW z Bagram.

– Ten ma na kompie pełno wrażliwych danych – jeden z wojskowych wskazał kolegę, a wszyscy buchnęli śmiechem. – Pewnie ze cztery giga różnych takich… – kontynuował żartowniś, wykonując przy tym charakterystyczne ruchy biodrami.

– A ty nie masz, co? – odciął się wskazany, śmiejąc się od ucha do ucha.

– Zapraszam pierwszego z panów – uciął dalsze docinki eskawik.

Czasy świerszczyków – jako nieodłącznych atrybutów żołnierskich eskapad – dawno już minęły. Co prawda gazetki nadal można znaleźć wśród osobistych rzeczy „misjonarzy”, a rozkładówki i nagie kalendarze wiszą w niemal każdym kampie i bichacie – to jednak dziś głównym nośnikiem erotycznych treści stały się komputery osobiste. Zasilane jeszcze przed wyjazdem zawartością, która w trakcie misji staje się przedmiotem powszechnej wymiany.

Nie znaczy to jednak, że warunkiem dostępu do treści XXX jest posiadanie własnego komputera. Po pierwsze, jest jeszcze telewizja satelitarna. Po drugie, co prawda administratorzy mają za zadanie blokować strony pornograficzne na urządzeniach służbowych i w kafejkach (gdzie przy każdym komputerze wisi informacja, by nie zawieszać erotycznych tapet), jednak w praktyce bywa z tym różnie.

Gwoli ścisłości, nie widziałem w kafejkach amatorów twardej pornografii, ale dostanie się do „softów” – na przykład zawierających amatorskie fotografie serwisów społecznościowych czy randkowych – nie nastręcza większych problemów. A z ich oglądaniem nikt się specjalnie nie ukrywa.

Nieco więcej zachodu wymaga zdobycie płyty od miejscowych handlarzy. Przyznaję, nie wiem, jak jest z tym w Ghazni; w Bagram – na tamtejszym „hadżi” – po dłuższej rozmowie można sobie było taki towar zamówić. A skoro o Bagram mowa – jeszcze w 2009 roku w „pieksie” w widocznym miejscu wystawiano kilka tytułów dla mężczyzn. Żadnej tam pornografii – ot, amerykańskie wydania magazynów dla wielbicieli urody Murzynek i Latynosek. Rok później widoku dużych, jędrnych pup i niemniej imponujących biustów już nie uświadczyłem – gazetki nadal były w sprzedaży, jednak przeniesiono je na wyższe półki, a okładki zakryto. Czyżby w tym czasie nastąpił obyczajowy regres?

Z pewnością nie było go widać w męskich toaletach. Sprofilowane tematycznie napisy i rysunki – jedne koślawe, inne wręcz przypominające dzieła sztuki (przychodzi mi na myśl obrazek kobiety z trzeciej kabiny w toalecie na kampowisku zgrupowania „Alfa” w Ghazni) – zdobią w zasadzie każde tego typu pomieszczenie. I żeby nie było, że tylko u Polaków – podobne wytwory męskiej fantazji widziałem choćby w bazie w Mazar-i-Sharif, u przywiązanych do porządku Niemców. Zwłaszcza jeden z napisów przykuł tam moją uwagę: „Niemki to gorące dziewczyny” – wyskrobał ktoś po angielsku na jednej ze ścian toalety. Pod spodem, łącząc oba przemyślenia strzałką, ktoś inny dopisał: „Niemki!? Ty chyba jesteś gejem…”.

„I tak erotyka stała się kolejną płaszczyzną międzynarodowej nawalanki” – przyszło mi do głowy, gdy kontemplowałem ów słowno-obrazkowy pojedynek…

Rytmiczne dźwięki rapu biły po uszach już od wejścia na stołówkę. Im bliżej głównej sali, tym hałas stawał się bardziej denerwujący. Zwłaszcza że deklamujący tekst biały Amerykanin w mundurze nie do końca czuł rytm tej muzyki. Ale wyglądał zabawnie, i o to w tym wszystkim chodziło. Przynajmniej Amerykanom, bo Polacy reagowali na te występy w większości obojętnie.

Gdy na DFAC-u trwało copiątkowe karaoke, kilkadziesiąt metrów dalej lekarze walczyli o uratowanie ręki rannego polskiego żołnierza. Nieco wcześniej, na przedmieściach Ghazni, w bardzo niewielkiej odległości od bazy, rebelianci zaatakowali z erpegów patrol grupy bojowej, raniąc trzech żołnierzy.

Ta historia wydarzyła się w drugiej połowie listopada 2010 roku. Wspominam o niej celowo, by stworzyć odpowiedni kontekst. By czytelnik miał świadomość, że nawet wtedy, gdy jedni się bawią, inni – wcale nie tak daleko – stają w obliczu śmierci. Tylko takie rozumienie afgańsko-misyjnego „wolnego” jest właściwe.

-----

Nz. Siatkówka to jeden z najpopularniejszych sposobów na aktywne spędzanie wolnego czasu wśród Polaków w Afganistanie. Baza Warrior, lipiec 2010 roku/fot. Adam Roik

wojna w afganistanie "zAfganistanu.pl" Ghazni Bagram ISAF Warrior

Zobacz również

Trauma
Upokorzenie
„Zniknięci”

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...