W „Chimerycznym lokatorze” główny bohater wprowadza się do nowego mieszkania. Jego poprzednia lokatorka popełniła samobójstwo. Od początku coś jest nie tak. Trelkovsky ma pod górę. Wszyscy mu źle życzą. Znalazł się w jakimś zabójczym kołowrotku. Zmowie. Paranoi. No i bum.
Potem śledzę literki w reportażu Mariusza Szczygła. W tym bardzo średniawym „Nie ma” znalazła się historia bliźniaczek. Woźnickie były pisarkami i Żydówkami. Cudem przeżyły wojnę, a po niej stopniowo zaczęły popadać w obłęd. Ludwika i Zofia się zabiły. Najpierw jedna wyskoczyła z okna. Trzy lata później druga.
Gdy miałam lat dwanaście koledzy buszowali na stronce rotten.com. Można tam było znaleźć naprawdę pikantne obrazki. Niedozwolone. Niecenzurowane. Słowem: bardzo złe. Zawołali mnie i zrobili sobie żart, który zgangbangował mi psychikę. Wyświetlili zdjęcie. Spojrzałam na kobietę, której mózg wypadł z czaszki przy zderzeniu z ziemią.
Widzieliście kiedyś konika polnego na jezdni? Skurczybyk ma elastyczne grube żyły zamiast nóg. Zgina je, gdy jedzie samochód. Prostuje, gdy zbliża się oko. W sytuacji napięcia odpoczywa. Napięcia przed skokiem.
Widok człowieka, który spada potrafi doprowadzić powierzchnię mojej skóry do wrzenia. Wywołuje chęć drapania i ekscytację. W Rydze znalazłam się przypadkiem. Nie planowałam jej. Poszłam więc na targ kupić kiszone pomidory, a potem odwiedziłam Łotewskie Narodowe Muzeum Sztuki (Latvijas Nacionālais mākslas muzejs). Słuchałam stukotu obcasów. Posadzka była zimna, a powietrze klimatyzowane. Na zewnątrz parno. Nawet pośród drzew; bo gęsty park okala budynek muzeum. Patrzyłam w nim na kolaże, ciemne jeziora i betonowe kolosy uzbrojone w jarzeniówki. Nakrapiane twarze dygnitarzy. Propagandowe plakaty i nagle wybiło mnie z rytmu. Zanim odkodowałam rozczapirzone w powietrzu dłonie, wybałuszone oczy i rzędy okien biurowca, już się paliłam. To był obraz Ojārsa Pētersonsa, łotewskiego grafika. Od lat 80. używał metafor i symboli do komentowania bieżących wydarzeń. Rozwalał kurtynę. W wielu z jego prac można odszyfrować tęsknotę za światłem. Nawet w czarno-białym wiszącym naprzeciwko „Nepārtrauktā izvēle”. Ten obraz zatrzymuje moment spadania z wieżowca. Konik rozluźnia mięśnie. Trzyma je już tylko grawitacja. Spada tu w 1987 roku łotewski poeta Klāvs Elsbergs.
Klāvs tłumaczył Johna Lennona i Kurta Vonneguta. Bardzo mu się podobała Rzeźnia numer pięć. Książka antywojenna napisana przez zgniłkowatego mistrza ironii. Na domiar złego Klāvs był jednym z redaktorów wpływowego pisma. W „Avots” rządzili awangardyści, nieprzychylni władzy, bezkompromisowi i po bandzie. Byli czytani, co nie wszystkim się podobało. Zdarzył się więc pewnego dnia wypadek w Domu Pisarza w Dubulti. Klāvs wypadł z dziewiątego piętra. W roku gdy umarł, zdecydowano przyznawać nagrodę poetycką jego imienia – Klāvs Elsbergs Prize. Niektórzy sądzą, że to nie był „wypadek”. Tylko czyjś plan.
Wspaniale się składa tę układankę w wielką historię, gdy stoisz w Muzeum Narodowym. Ale potem czytam wiersze Klāvsa. Może to wina translatora, że brzmią jak brzmią. Dlatego nie odważę się pokazać tego tłumaczenia. Jeden jest o „studni życia”, w której nie ma przyjaciół, uśmiechu i pożądanej nienawiści. Jest olbrzymie poczucie winy.
Trwa ładowanie...