Szukając słowa

Obrazek posta

Szukając słowa

Jorge Luis Borges pisał jedną stronę dziennie. A właściwie dyktował. W podeszłym wieku niemal całkowicie utracił dyktował kompletne zdania, a pisała je na maszynie asystentka, korektorka, redaktorka i sekretarka w jednym. Następnego ranka kazał sobie odczytywać to, co spłodził dnia poprzedniego i dokonywał poprawek. Borges był moim odkryciem dzięki Andrzejowi Mogielnickiemu, autorowi tekstów popularnych piosenek (prywatnie człowiekiem rozkochanym w literaturze), którego ówczesna żona Krystyna, wybitna matematyczka (po rozwodzie i emigracji do Szwecji naukowczyni światowej klasy), uwielbiała mój knajacki język – podrzuciła mi pierwsze kryminały Raymonda Chandlera, a Mogiel, żeby nie pozostać w tyle, dorzucił mi do puli Borgesa właśnie. Miałem jakieś niecałe 18 lat.
 

Pierwsze, co mi Borgesa wpadło w ręce, to zbiór opowiadań „Powszechna historia nikczemności”. Tam trafiłem na opowiadanie o tytule…

BEZINTERESOWNY MORDERCA BILL HARRIGAN

Zaczynały je następujące trzy zdania:

Krajobraz Arizony przede wszystkim; obraz ziemi Arizony i Nowego Meksyku; ziemi z dostojnym podkładem złota i srebra; ziemi zawrotnej i napowietrznej; monumentalnej mesety o lekkich barwach; ziemi o białym blasku szkieletu pozostawionego przez drapieżne ptaki.

W tym krajobrazie postać - Billy the Kid; jeździec przygwożdżony do konia; chłopak o twardych pistoletach, które ogłuszają pustynię; nadawca niewidzialnych kul, które zabijają na odległość, jak w bajce.

Pustynia z żyłami rud metalicznych, jałowa i połyskująca, i ten prawie dzieciak, który umierając w dwudziestym pierwszym roku życia winien był sprawiedliwości ludzkiej dwadzieścia jeden śmierci, „nie licząc Meksykanów”.

Krystyna, była kobietą z bardzo dobrego domu i z wielkim pobłażaniem, niekiedy wręcz z fascynacją, przyjmowała moje barwne uliczne słownictwo pełne żargonu. Czasem mnie pytała o znaczenie słów, a potem wybuchała śmiechem. Dla mnie były to zupełnie normalne nawijki z wyrazami niekiedy wywodzącymi się z więziennej grypsery, którą żyjąc na Woli musiałem znać, żeby nie palnąć niezamierzonej zniewagi. (W grypserce zwrot "posuń się" był straszną obelgą, co groziło dostaniem zdrowego wpierdolu od adresata zwrotu; obowiązkowo trzeba było mówić "przesuń się"). Do tego dochodził żargon muzyczny, te wszystkie "wiosła" i "piecyki", których to określeń nie byłem twórcą, podobnie jak ksywy wielkich piosenkarzy, odpowiednio „Ryczywół” (Krzysztof Krawczyk) czy „Łabądź” (Czesław Niemen). To wtedy pojawiło się słowo „czad” o ostrej muzyce, i nawet wiem kto je wprowadził do język polskiego, oraz „wieloryb” na określenie fortepianu. Mogło więc powstać zdanie „Alvin Lee pomyka pajączki, aż gubiłem prędkość z źrenicach”, które potem wymagało przetłumaczenia.

Moi starsi koledzy w tym czasie padli ofiarą trendu-amoku na czytanie literatury latynoskiej. Cortazar, Marquez, wspomniany Borges byli bogami. Ale ja nadziałem się na bliską mojej duszy literaturę amerykańskich uliczników – Allena Ginsberga, Jacka Kerouaca, Neala Cassady’ego, skąd blisko było do Boba Dylana. Allena Ginsberga zaproponował mojemu małoletniemu mózgowi Prorok.

Siedzieliśmy z grupą hipisów w Largactilu, klubie w Staromiejskim Domu Kultury, gdzie Józek Pyrz (czyli właśnie Prorok, naczelny warszawskiego stada hipisów), odczytywał z aktorską emfazą „Skowyt” - i to mnie wmurowało. Nie tylko dlatego, że byliśmy jako ludzie zakazani, wysłani na margines społeczny już za sam wygląd, za długie kudły i korale, zebrani w czymś na kształt tajnych kompletów, gdzie słuchaliśmy w niewielkiej sali muzyki Soft Machine z winyla, niektórzy kiwając głowami wąchali butapren, ja nie, po prostu patrzyłem na wszystkich moich nowych przyjaciół z podziwem dla ich odwagi bycia outsiderami i wtedy Prorok zaczął… nie będzie pierwszych trzech zdań, bo „Skowyt” napisany jest właściwie jednym zdaniem, jak kadysz. Ale fragment zaczynający Część I, którą Ginsberg nazwał Lamentem dla Owieczki w Ameryce z przypadkami niezwykłych młodych jagniąt” podrzucam. Bo to było moje zderzenia ze słownictwem możliwie najdalszym od Mickiewicza czy Słowackiego.

Widziałem najlepsze umysły mego pokolenia zniszczone szaleństwem, 
głodne histeryczne nagie, 

włóczące się o świ, cie po murzyńskich dzielnicach w poszukiwaniu wściekłej 
dawki haszu, 

anielogłowych hipstersów spragnionych pradawnego niebiańskiego 
podłączenia do gwiezdnej prądnicy w maszynerii nocy, 

którzy w nędzy łachmanach z zapadniętymi oczyma w transie czuwali 
paląc w nadnaturalnych ciemnościach tanich mieszkań, płynąc poprzez 
dachy miast, kontemplując jazz, 

którzy pod liniami kolejki nadziemnej odsłaniali swe mózgi Niebiosom i 
objawiały im się natchnione anioły Mahometa rozkołysane na dachach 
czynszówek, 

którzy odbyli uniwersytety chłodnym promiennym wzrokiem rojąc 
Arkansas i Blake'em natchnioną tragedię pośród mędrków wojny, 

których wylano z uczelni za obłęd i obsceniczne ody rozlepiane w oknach 
czaszki, 

którzy trzęśli się w bieliźnie w niegolonych pokojach, paląc w koszach na 
śmieci swe pieniądze i nasłuchując Terroru za ścianą…

i tak dalej.

Różnica między "No bo ty się boisz mysz" Czerwonych Gitar w Ginsbergiem była poważna. Stała się wytrychem do świata 
słowa, jako narzędzia.

Po latach zrozumiałem, że słowa mają swój rytm, brzmienie, swoje podprogowe znaczenie, że jedne słowa da się śpiewać, inne jedynie mówić, a nieliczne należy jedynie napisać lub mieć w głowie. Stad moje zamiłowanie do pierwszych zdań.

Nie mogę w tej chwili odgrzebać w pamięci tego opowiadania Erskine Caldwella, które zaczynało się od słów "Jake wysiąknął nosa". Podrzucił mi je w jakimś tomiku Jajco, gitarzysta basowy, kultowy w Warszawie, człowiek o stalowej głowie do alkoholu, głosie Janka Himilsbacha i wielki miłośnik literatury. Kiedyś, gdy wyjeżdżał na kilka miesięcy do Zjednoczonych Emiratów Arabskich, by grać do tańca w jakimś hotelu, zostawił stole studolarowy banknot i butelkę wyborowej, o którą oparł kartonik z odręcznym tekstem:

"Drogi Złodzieju, zostawiam ci sto dolców oraz flaszkę gorzałki, zbyć nie odszedł z pustymi rękami, ale sam widzisz, że poza telewizorem i kolekcją płyt, nic tu ciekawego nie ma. Więc nie niszcz mi tu niczego, życzę ci dobrze i proszę: nie niszcz ani nie zabieraj mi mojego zbioru 3 tysięcy książek, które dla ciebie nie mają znaczenia, a dla mnie są wszystkim. Z poważaniem. Gospodarz Mieszkania."

Jajco był zakochany w Caldwellu, podobnie jak ja. Tyle, że on miał ów tomik z autografem pisarza. Caldwell był na Targach Książki pod Pałacem Kultury, gdy Jajco odstał swoje w długiej kolejce i dotarł w końcu do namiotu z wielkim Amerykaninem, ten powiedział "Sorry", odwrócił się, sięgnął do jakiejś torby, wyłuskał butelkę whisky i prosto z gwinta pociągnął zdrowy łyk. Po czym zerknął na Jajca i wyciągnął rękę z butelką w jego kierunku. Kiwnął głową. Tak oto Jajco wypił z Caldwellem. Więc musiałem czytać owo opowiadanie w mieszkaniu Jajca, bo nie było szans, by mi tak bezcenny egzemplarz książki pożyczył.

Dziś mam nieco trudny dzień, bo obudziłem się w dobrym humorze, a potem zaczęły mnie oplatać wieści ze świata, z wojny w Izraelu, o porwanej przez Hamasowców dziewczynie z Niemiec, zmaltretowanej przez ludzi Hamasu zdrowo, nagiej, rzuconej na pakę pickupa, nie wiadomo, czy żywej i jej zdjęcie w tym stanie wrzuciła na Twittera kandydatka na posłankę z ramienia PIS, dopisując przy tym: "Zagłosujcie na PO, to Was tez spotka taki los". Myślałem, że są jakieś granice kurestwa, ale kolejny raz widzę, że nie.


Więc na tym się zatrzymam, bo mi nieco sidła siadła, nie wiem, czy chwilowo, ale język beztroski mi gdzieś zwiał. 

Love.
ZH

Widzimy się u mnie na FB o 21:00!!! LIVE!!! ♥️

 

Zobacz również

Kobiety między piekłem a niebem
The band is what it does
Sabała

Komentarze (3)

Trwa ładowanie...