The band is what it does

Obrazek posta

The band is what it does.

Dwa dni temu Jimmy Fallon zapytał: „Po co po 18 latach przerwy nagraliście płytę?”. „Zespół jest tym, co robi” – odparł Keith Richards

Gusia pokazała mi ekran swojego smartfona. Na czarnym tle białe litery „Wojciech Korda nie żyje”. Przeleciały mi przez głowę kartki z kalendarza. Płyta Niebiesko-Czarnych i ten kawałek, który mi się bardzo podobał: „Niedziela będzie dla nas”. Ale co innego mi się objawiło najsilniej. 

W 1975 roku w Łodzi odbywały się Polskie Targi Estradowe. W wielu miejscach odbywały się koncerty, recitale, spektakle. Ja akurat byłem bezrobotny i chwytałem się każdej pracy dla kasy. Wylądowałem tam jako gitarzysta akompaniujący Jackowi Lechowi. W wolne dni łaziłem, oglądałem występy innych, słuchałem, uczyłem się. Było od kogo: występowała Ewa Demarczyk, SBB i inni. Tego dnia siedziałem na widowni Teatru Muzycznego, gdzie trwał koncert Wojtka Kordy i Ady Rusowicz. Imprez było tyle, że na żadnej nie było tłumów, więc tu siedziało nas chyba ze 30 osób. Obok mnie mój kumpel Bogdan Gorbaczyński, były basista Pięciu, Dzikusów i Testu, który w tym czasie grał na basie z Krzysztofem Krawczykiem. Siedzieliśmy niczym jury, a raczej loża szyderców, czekając, aż zdarzy się coś niecodziennego – albo ktoś zagra wspaniale, albo coś tak spierdoli, że spadniemy z krzeseł. Kolejny obrazek mam do dziś w pamięci.

W pewnej chwili Wojtek Korda postanowił coś zaśpiewać z gitara akustyczną. Ktoś mu ustawił dwa mikrofony, jeden pod usta, drugi pod pudło gitary. Wojtek podszedł i zaczął poprawiać mikrofon przy ustach, jednocześnie drugą ręką przysunął mikrofon do gitary. I wtedy znieruchomiał. Zesztywniał. Wyglądało to nienaturalnie, jakby ktoś go zamienił w pomnik z kamienia. Było widać, że coś się z nim dzieje. Stał przez chwilę nieruchomo i w tej pomnikowej pozycji z mikrofonami w dłoniach runął na podłogę. Usłyszałem krzyk Ady zza kulis „Jezu, serce!”. Jakiś technik wyskoczył na scenę i kopnął statyw z mikrofonem, wybijając go z ręki Wojtka. Ktoś inny podbiegł i zaczął Wojtka cucić, policzkować, bezskutecznie. Ktoś krzyczał "Czy jest tu lekarz?!", panika niesamowita, my na widowni sparaliżowani nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Jedynie Bogdan, stary wyga, uśmiechnął się i warknął w moją stronę kącikiem ust „To greps, kurwa”. „Jaki greps?” zapytałem zdumiony. „No greps, chodzi o sensację” i dorzucił „Zobaczysz jutro w gazetach”.

Nie był to greps. W nagłośnieniu były połączone dwie niezależne aparatury, wpięte w dwa różne gniazdka o przeciwnej fazie – Wojtka grzmotnęło przebicie 360 woltów. Po kilku minutach ludzie unieśli go i podtrzymywany w pionie ruszył nieporadnie za kulisy. Tam go położono na podłodze, bo się słaniał, ale tego już nie widziałem. Karetka pogotowia przyjechała błyskawicznie, zabrała go do szpitala. Leżał tam przez kilka dni na obserwacji. Ponoć po takim tąpnięciu istnieje ryzyko zatrzymania akcji serca przez kilka dni. I to jest to, co mi się przypomniało natychmiast.

* * *
Jimmy Fallon przypomniał Keithowi Richardsowi ich spotkanie sprzed kilka lat. Miało miejsce w domu Richardsa. Keith miał w domu drzewko cytrynowe. „Już go nie ma” – skomentował lakonicznie Keith. Fallon jednak miał inną pointę. Przypomniał, że na zakończenie rozmowy Keith wręczył mu cytrynę zerwaną z tego drzewa i na prośbę Fallona złożył na niej autograf. Dziś wielka fotka tej cytryny z podpisem Stonesa wisi na ścianie w domu komika niczym dzieło sztuki. Dwa dni temu pokazał ją Keithowi i ten się uśmiechnął, a Jimmy na to: „Wtedy pojechałem z nią do domu, zrobiłem to zdjęcie, po czym przekroiłem ją na pół, wydłubałem parę pestek i posadziłem w doniczce. Popatrz…” – Jimmy Fallon schylił się i spod biurka wyciągnął doniczkę z drzewkiem metrowej wysokości. „To jest twoje drzewo cytrynowe, z twoich nasion, masz je z powrotem!”. I podał donicę gitarzyście. Keith był zaskoczony i szczęśliwy. 

Na pytanie „Jak leci?" Richards odpowiedział „Ciągle".

* * *

Kilka dni temu śnił mi się pewien człowiek. W jakimś miejscu, gdzie było dużo ludzi, może to był jakiś klub, albo impreza u kogoś w domu, w każdym razie mignęły mi w tłumie jego blond włosy, wytężyłem wzrok, on mnie też dostrzegł, ruszył w moją stronę i dopiero kiedy się uśmiechnął, zrozumiałem, że to nie on. Wszystko było identyczne co do milimetra, z wyjątkiem uśmiechu. Skapowałem, gdy powiedział „Dzień dobry, jestem synem Bogdana”. 

Bogdan Gorbaczyński był niezwykle barwną postacią. Zaczynał w warszawskim zespole Pięciu, potem grał w kapeli Test, a jej pierwszym i chyba najciekawszym składzie. Jako, że szwendałem się po warszawskich klubach, znałem go dobrze. Kumplowaliśmy się chwilami mocno. Wtedy w Łodzi on przyjechał jako członek kapeli Fair z Krzysztofem Krawczykiem w składzie. Potężna ekipa, nadspodziewanie wiele jej zawdzięczam. 

Byłem na ich koncercie w tym samym Teatrze, gdzie prąd omal nie zabił Kordy. Doznałem szoku. Kapela złożona z moich dobrych kumpli, kudłatych muzyków warszawskich, tarzała się po scenie w trakcie grania. Machali włosami, miotały nimi konwulsje, ubrani bajecznie kolorowo - wszystko to było krańcowo niepolskie. Być może dlatego projekt nie odniósł sukcesu, bo był zbyt śmiały. A może po prostu nie mieli świetnych piosenek, nie wiem. Wtedy zajarzyłem, że Fair, w którym grał Bogdan, był misternym planem, by stworzyć zespół na wzór kapel brytyjskich i amerykańskich. Nie było takich w Polsce. Musieli to ostro dyskutować, bo ich śmiałość sceniczna naprawdę wymagała przełomu. Trzy lata wcześniej, kiedy grałem z Rodowicz w Opolu, komuna kazała nam wsuwkami upinać włosy, zaczesywać je za uszy, by nie było widać, że są długie, ofiarą nakazu padłem ja, padł Marek Jackowski z Anawy, padł Andrzej Zieliński ze Skaldów i Tadeusz Nalepa z Breakout. Reżyser osobiście łaził po scenie i mówił „Ty, ty i ty, ściąć włosy, albo upiąć z tyłu” i dorzucał: „Inaczej nie zagracie”. A tu nagle ludzie w piórami znacznie dłuższymi bezczelnie fikają na scenie fikołki. Zapamiętałem to na długo. 


Fair z Krawczykiem, 1975. Bogdan drugi z prawej, blondyn.

Bogdan nieoczekiwanie zmarł niedawno, 3 kwietnia. Miał 75 lat. Ta wiadomość zaskoczyła wielu ludzi, bo lubili go wszyscy. Trzy tygodnie później w Kościele Pokamedulskim na Bielanach odbywał się koncert wspierający Wojtka Morawskiego, mojego frienda perkusistę, który zachorzał mocno. Zjawiła się cała śmietanka dawnych warszawskich szwendaków, kumpli, muzyków, przyjaciół, były też dziewczyny. Wśród nich żona Bogdana, Teresa, która mimo upływu lat zmieniła się niewiele. Podbiegła do mnie, wyściskaliśmy się. Pytam „Co się stało?”. „Po prostu zasnął to wszystko… I się nie obudził. Chyba zawał”. Było mi jej bardzo żal, patrzyliśmy sobie w oczy, a ona mi nagle mówi „Straszny czas dla mnie. O Eryku słyszałeś?”. Ich syna, Eryka, nigdy nie poznałem. To był już dorosły mężczyzna, prowadził różne biznesy. „Nie, a ten co znowu?”. „Pojechał w góry, spadł w przepaść, zginął”. Było to 5 dni po odejściu ojca, Bogdana. Mogłem ją tylko przytulić.

Sprawdziłem zdjęcie w sieci. Nie był podobny do Bogdana, raczej do Teresy. Ten sen z nim pozostaje tajemnicą.

https://pfm.waw.pl/relacja-ze-spotkania-oraz-koncertu-wojtek-wracaj/

Gdy Gusia pokazała mi ekran swojego smartfona z komunikatem „Wojciech Korda nie żyje”, przeleciały mi przez głowę kartki z kalendarza. Płyta Niebiesko-Czarnych i ten kawałek, który mi się bardzo podobał: „Niedziela będzie dla nas”
 

 

To właśnie Korda, kiedy po raz pierwszy o nim usłyszałem. 

* * *

Dźwięczą mi filozoficzne słowa Keitha Richardsa: „Nie grasz – nie istniejesz”. I nie chodzi o to, żebyś sobie pitolił w domu, ale byś po sobie zostawił ślad, wysłał sygnał światu, powiedział ludziom „Posłuchajcie”. Położył dowód istnienia na stole. I to mi troszku świdruje głowę. 

* * *

W ostatnich dniach po wyborach odpycham od siebie politykę. Zbyt dużo emocji mnie to kosztowało . I zbyt długo trwało. Widzę dziesiątki znajomych, którzy nadal wirują w emocjach „Co teraz będzie? Co zrobi Duda, co zrobi PIS?”, a ja odbijam się od tego, na ile potrafię, i grasuję w świecie sztuki. Słucham dużo muzyki, oglądam obrazy, odkrywam miłe rzeczy i zachowania w różnych miejscach, także w muzyce pop, w muzyce ludowej, w tańcach Indian, bo znów wróciłem do muzyki Indian Północnoamerykańskich, bo idzie film o szczepie Osage, czytam znakomity artykuł o Robercie De Niro, Leonardzie DiCaprio i Martinie Scorsese

https://kultura.gazeta.pl/kultura/7,114438,30325200,kiedy-scorsese-pierwszy-raz-zobaczyl-dicaprio-uwierzyl-ze.html

Oglądam trailer filmu "Immediate Family" o muzyce lat 70-tych i gigantach drugiego planu z tego okresu. Premiera w grudniu. Bije mi serce. 


To świat milion razy piękniejszy od polityki. Wszelkie rywalizacje, spory i kłótnie w muzyce, bez względu na źródło ich narodzin, czy to ego, czy walka o nazwę, to wszystko służy dobru, nawet jeśli jest chwilami brutalne. Walka w polityce służy zniszczeniu drugich. 

Ale ta druga to jest też walka o przetrwanie, o losy najbliższych, o rodziny, o wolność ważniejszą niż długie włosy - tę drugą toczę po swojemu już 55 lat, od 1968 roku.

No nic, pogadamy dziś o tych i innych rzeczach o 21:00 na moim Facebooku :)
Już teraz znajdziecie tam parę linków do YT z ciekawostkami, jakie mi się spodobały w minionych dniach. 

Love. Z.

Zobacz również

Dziki Wschód
Sabała
Niepisanie

Komentarze (8)

Trwa ładowanie...