(Fot. rawpixel.com)
Lato 1969 roku było dla Stanów Zjednoczonych burzliwe. Wraz z sierpniowymi morderstwami Mansona ruch hipisowski raz na zawsze stracił swą niewinność; dosłownie kilka dni później rozpoczął się pierwszy festiwal Woodstock. Kilkanaście dni wcześniej, 20 lipca, zrealizowała się wizja prezydenta Johna Fitzgeralda Kennedy’ego: misja Apollo 11 wylądowała na Księżycu – nie dlatego, że było to łatwe, tylko dlatego, że było trudne. Nawiasem mówiąc, w tym samym 1969 roku (na dzień przed lądowaniem Apollo 11 na Księżycu!) miał miejsce incydent w Chappaquiddick, czyli wypadek samochodowy senatora Edwarda Kennedy’ego, innego członka tej naznaczonej złym fatum dynastii. Nad tym całym nieporządkiem zapanować zaś miał pełniący swe obowiązki od stycznia 1969 roku Richard Nixon.
W czasie gdy Ameryka pogrążała się w napędzanej psychodelikami introspekcji, wydarzenia na świecie, jak to się mówi, nabierały tempa. Pierwsze loty odbyły Concorde i 747; Golda Meir została premierem Izraela; z urzędu ustąpił Charles de Gaulle; zmarli Dwight Eisenhower i Hồ Chí Minh. Gwoli pełnej transparencji autor spieszy poinformować, że ów efekciarski wstęp umożliwiła mu lektura Wikipedii, której artykuł opisujący wydarzenia roku 1969 zawiera również wzmiankę z perspektywy niniejszego tekstu ważniejszą, a mianowicie tę dotyczącą 2 marca, kiedy to doszło do pierwszych starć pomiędzy siłami ZSRR i ChRL na rzece Ussuri. Nijak natomiast artykuł na Wikipedii nie wspomina o przemówieniu wygłoszonym przez Richarda Nixona 25 lipca (gorące lato!) na Guam.
A szkoda, bo wystąpienie Nixona z 25 lipca na Guam i tezy, powtórzone i precyzyjniej wyartykułowane w orędziu wygłoszonym w listopadzie tego samego roku, były zapowiedzią znaczącego zwrotu w polityce zagranicznej USA, otwierającego drogę do zakończenia wojny w Wietnamie, détente z Chińczykami, przeciwdziałania erozji siły USA oraz wreszcie zapanowania nad pogłębiającymi się podziałami w amerykańskim społeczeństwie. Konsekwencją doktryny Guam było jednak również wymuszenie podjęcia szybkich działań adaptacyjnych sojuszników USA w Azji, którym stanęła przed oczami wizja osierocenia przez Waszyngton.
Innymi słowy, pod koniec lat 60. Ameryka zatraciła zarówno przekonanie o własnej wyjątkowości, jak i pewność siebie – czego boleśnie świadoma była administracja Nixona. Kiedy Fritz Kraemer, jeden z doradców w Departamencie Obrony, sporządził memorandum, w którym stwierdził, że Ameryka staje się „miotanym wątpliwościami gigantem (…) szukającym nieomal gorączkowo pokoju i zgody”, Nixon dopisał odręcznie na marginesie dokumentu „smutne, ale prawdziwe”.
Jedynym sposobem, zdaniem Nixona, na utrzymanie pozycji USA była swego rodzaju „ucieczka do przodu” – ostre postawienie ograniczeń zjawisku zwanemu „imperialnym rozciągnięciem” (autor jest świadom niezręcznego brzmienia terminu imperial overstretch w języku polskim). Drogą do tego było ograniczenie zobowiązań spoczywających na barkach Stanów Zjednoczonych. Najistotniejszy dla Nixona był, jak się wydaje, wymiar doraźny, dotyczący przede wszystkim polityki wewnętrznej – a więc znalezienie sposobu na zakończenie wojny wietnamskiej, której kontynuowanie nakładało na Amerykę nie tylko koszty militarne i gospodarcze, ale przede wszystkim było toksyczne dla samego jej społeczeństwa, powodując głębokie i eskalujące spory wewnętrzne.
Kluczowa była więc rola polityki wewnętrznej – jak bowiem wiadomo, all politics is local. Rok 1969 był pierwszym, w którym USA przeprowadziły tzw. loterię poborową; Nixon w swoim przemówieniu w listopadzie – a więc w tym, w którym czytelniej sformułował doktrynę Guam – zauważył, że „z perspektywy politycznej najłatwiej byłoby mi wydać rozkaz natychmiastowego zakończenia uczestnictwa USA w wojnie. W końcu włączyliśmy się do niej za kadencji mojego poprzenika. Mógłbym obarczyć winą za porażkę będącą rezultatem mojej decyzji jego i przedstawić się jako ten, który przyniósł pokój. To byłby jedyny sposób, aby uniknąć sytuacji, w której wojna Johnsona [Lyndona Johnsona, poprzednika Nixona na stanowisku prezydenta USA – przyp. A.Ś.] staje się wojną Nixona”. Jak pisał Kissinger w swojej książce „O Chinach”, „Nixon pragnął zakończenia wojny [w Wietnamie] (…), ale równie mocno chciał, aby Ameryka odegrała dynamiczną rolę w kształtowaniu nowego porządku międzynarodowego (…) uwolnić politykę od konieczności oscylowania między skrajnościami wojskowego zaangażowania i wycofania się oraz osadzić ją na pojęciu interesu międzynarodowego, którą to podstawę można by utrzymać niezależnie od zmieniających się administracji”.
Okazją do wyartykułowania tych obaw – oraz zrębów polityki mającej im przeciwdziałać – była pierwsza podróż prezydenta Nixona do Azji; podczas zorganizowanej w czasie przesiadki na Guam nieformalnej rozmowy z dziennikarzami amerykański prezydent zaznaczał, że „wkrótce (…) Stany Zjednoczone podjąć będą musiały decyzję dotyczącą ich roli w Azji i na Pacyfiku po zakończeniu wojny w Wietnamie”. Kontynuował tak: „(…) jeżeli USA po prostu będą dalej działać tak, jak działały – reagować na każdą prośbę o pomoc oraz akceptować, że to one są przede wszystkim odpowiedzialne za obronę tych państw w odpowiedzi na zagrożenia wewnętrzne i zewnętrzne, to nie starczy nam sił, aby pomóc samym sobie”. Warto zauważyć, że Nixon jednoznacznie stwierdził, że mówiąc o „zagrożeniach wewnętrznych”, ma na myśli również konflikty takie, jak ten w Wietnamie – a więc wewnętrzne z nazwy, ale napędzane ingerencją państw trzecich.
USA musiały się więc nauczyć działać wbrew własnym instynktom i wbrew utartym zarówno w światopoglądzie samych Amerykanów, jak międzynarodowej opinii publicznej wyobrażeniom o roli i obowiązkach Ameryki; „będziemy odczuwać wielką pokusę, aby w odpowiedzi na zadane przez naszych sojuszników pytanie o udzielanie wsparcia militarnego zasygnalizować, że jeżeli jakiekolwiek państwo będzie potrzebowało pomocy zbrojnej USA, aby odpowiedzieć na zagrożenie wewnętrzne lub zewnętrzne, to go udzielimy. Natomiast uważam, że nadszedł czas, aby w relacjach z azjatyckimi przyjaciółmi Stany Zjednoczone podkreśliły dwie sprawy. Po pierwsze, podtrzymujemy nasze zobowiązanie sojusznicze, na przykład wobec Tajlandii, wynikające z SEATO, natomiast, jeżeli chodzi o problemy wewnętrzne czy obrony militarnej, z wyjątkiem groźby ataku ze strony wielkiej potęgi przy wykorzystaniu broni jądrowej, USA będą zachęcać, i mają prawo oczekiwać, że problemy tych krajów będą rozwiązywane przez nie same”. Co więcej, Nixon zaznaczył też, że USA zamierzają ograniczyć wsparcie militarne (w tym materiałowe, doradcze oraz związane z obecnością wojsk USA) i finansowe dla państw Azji.
Innymi słowy, Nixon zasugerował, że w perspektywie pięciu, dziesięciu lat państwa Azji będą odpowiedzialne za swoją obronę, a Stany zamierzają zrzucić z siebie brzemię odpowiedzialności za ich obronę, z wyjątkiem najbardziej drastycznych form agresji, których elementem byłyby groźby użycia broni jądrowej. Wyjaśniając takie rozumowanie, Nixon wspomniał swoją rozmowę z Ayub Khanem, premierem Pakistanu, który w 1964 roku oznajmił mu, że „rolą, którą USA powinny odgrywać w Wietnamie czy na Filipinach, czy w Tajlandii, czy w innych krajach zagrożonych wewnętrzną rewoltą, powinno być pomaganie im w wygraniu wojny, ale nie wygrywanie jej za te państwa.
Jednocześnie zdaniem Nixona próba całkowitego „zrolowania” amerykańskiej obecności w Azji – czego domagała się część komentatorów w Stanach – byłaby błędem, natomiast „jeżeli chodzi o rolę odgrywaną przez USA, musimy unikać uprawiania w Azji polityki, która prowadzi do takiej zależności tamtejszych państw od nas, że wciągają nas one w takie konflikty, jak wojna w Wietnamie”. Niedopuszczenie do sytuacji, w której Stany „wciągane” są w konflikt w gruncie rzeczy peryferyjny w obronie interesów swego sojusznika, miało stać się dla Waszyngtonu imperatywem. Zwróćmy uwagę, że Nixon zasugerował w momencie ogłaszania swej doktryny, że alternatywą dla niej jest możliwe dojście w USA do głosu zwolenników polityki wstrzemięźliwości idącej znacznie dalej niż jego propozycja. Alternatywą dla doktryny Nixona mógł więc być izolacjonizm – i sojusznicy USA powinni być tego świadomi.
Główne założenia swej doktryny – już w pełni formalnie, podczas orędzia do narodu – Nixon wyłuszczył niecałe cztery miesiące później, 3 listopada 1969 roku. Prezydent USA przedstawił wówczas trzy podstawowe założenia; po pierwsze, Stany „podtrzymują wszelkie zobowiązania traktatowe”, po drugie, „dostarczą tarczy, jeżeli potęga nuklearna zagrozi wolności państwa będącego naszym sojusznikiem lub takiego, którego przetrwanie jest kluczowe z punktu widzenia naszego bezpieczeństwa”, oraz po trzecie, że „w wypadku innych form agresji dostarczymy pomocy gospodarczej i militarnej zgodnie ze zobowiązaniami traktatowymi. Ale oczekiwać będziemy, że to państwo bezpośrednio zagrożone agresją będzie odpowiedzialne za dostarczenie siły żywej pozwalającej mu na skuteczną obronę”.
Rzecz jasna, autor zdecydował się pochylić nad deklaracją Nixona nie dlatego, że lubi pisać teksty z cyklu „kartka z kalendarza”, a dlatego, że wraz z relatywnym słabnięciem Stanów Zjednoczonych i dalszą priorytetyzacją rywalizacji z Chinami przez Waszyngton oraz będącymi ich skutkiem coraz głośniejszymi wezwaniami Stanów Zjednoczonych do wzięcia przez europejskich sojuszników większej odpowiedzialności za własne bezpieczeństwo istnieje znaczne prawdopodobieństwo, że „historia się nie powtórzy, ale się zrymuje” – a w miejscu azjatyckich sojuszników USA znajdą się ci europejscy, w tym Rzeczpospolita. Jak zauważają Lindsey Ford i Zack Cooper, „sednem strategii Nixona było przekonanie, że Stany Zjednoczone doszły do punktu nadmiernego rozciągnięcia, w którym ich strategia nie kierowała się realistyczną oceną amerykańskich interesów”. Analogia z dzisiejszą sytuacją międzynarodową jest oczywista; Amerykanie, którzy stoją przed problemem podjęcia rywalizacji ze zdecydowanie najpotężniejszym rywalem w całej swej historii, są jednocześnie pośrednio uwikłani w toczone równolegle wojny na Bliskim Wschodzie i w Europie Wschodniej. Ponadto coraz głośniej podnoszą się w Stanach głosy o konieczności zrewidowania i ograniczenia ambicji strategicznych Stanów Zjednoczonych i odejścia przez nie od wielkiej strategii prymatu. W praktyce oznacza to znaczne (lub całkowite) zredukowanie obecności militarnej USA w Europie i przerzucenie ciężaru odpowiedzialności za własne bezpieczeństwo na barki państw europejskich.
Pisząc o doktrynie Nixona – i zastanawiając się nad możliwym powrotem do przeszłości – nie sposób również pominąć wątek rapprochement z Chinami, dla którego stanowiła ona swego rodzaju preludium. Nixon, zdający sobie sprawę z topniejącej przewagi (w tym w zakresie broni jądrowej) USA nad ZSRR, starał się doprowadzić do transformacji międzynarodowej równowagi sił, kapitalizując przy tym coraz bardziej nieprzyjazne relacje Chin i Związku Radzieckiego; ograniczenie antagonizmu z ChRL ułatwiłoby też Stanom proces ograniczania swej obecności militarnej w Azji. Znając poglądy doradcy Nixona, Henry’ego Kissingera, trudno pozbyć się wrażenia, że owo skupienie się na wypracowaniu nowej równowagi w systemie międzynarodowym musiało być inspirowane właśnie przez niego – jednocześnie jednak należy pamiętać, że już w 1967 roku Nixon w eseju dla „Foreign Affairs” zauważył, że „w dłuższej perspektywie po prostu nie możemy pozwolić sobie na pozostawienie Chin poza wielką rodziną narodów (…) na tej małej planecie nie ma wystarczająco dużo miejsca dla miliarda potencjalnie najbardziej utalentowanych ludzi, którzy mieliby żyć w gniewie i izolacji”.
Oczywiście brakującym elementem dzisiaj jest brak porozumienia strategicznego pomiędzy USA a Rosją – brakuje więc „odwróconego Nixona”. Zdaniem autora tekstu, choć odwrócenia sojuszy analogicznego do resetu relacji Chin i USA z początku lat 70. absolutnie nie należy a priori wykluczać, należy zadać sobie pytanie, czy jest ono w tym momencie prawdopodobne i czy sytuacja do takiego zwrotu dojrzała. Wydaje się, że nie; jest tak dlatego, że kluczowym czynnikiem umożliwiającym manewr Nixona były rosnące od późnych lat 50. napięcia pomiędzy Chinami a Związkiem Radzieckim, osiągające notabene swój szczyt w 1969 roku; wystarczy przypomnieć, że w październiku Mao nakazał członkom politbiura (z wyłączeniem Zhou Enlai) opuszczenie Pekinu w obawie o nagły atak Sowietów na chińską stolicę. Sowieci z kolei mieli rozlokować wzdłuż granicy z Chinami ponad milion żołnierzy i zdaniem Kissingera mieli zacząć sondować reakcję stolic świata na możliwość przeprowadzenia przez Moskwę prewencyjnego uderzenia na chińskie instalacje nuklearne.
Teraz, to prawda, Rosja ma wszelkie powody, aby obawiać się rosnącej potęgi Chin, szczególnie w obliczu poważnych trudności gospodarczych, wizerunkowych i militarnych spowodowanych tyleż przez jej inwazję na Ukrainę, co jej wysoce niezadowalający przebieg. Jednocześnie trudno nie dostrzec, że jest to jedynie zalążek potencjalnego problemu; brakuje „tarcia” – realnego sporu z ChRL, mogącego wytworzyć wśród kremlowskich elit poczucie egzystencjalnego zagrożenia. To z kolei pomaga zrozumieć, dlaczego sednem strategii sekwencjonowania była właśnie próba wytworzenia napięcia pomiędzy Rosją a Chinami; drogą do tego miało być przyspieszenie konfrontacji z Moskwą na Ukrainie (aby uniknąć ryzyka konieczności podjęcia jednoczesnej rywalizacji z Rosją w Europie oraz z Chinami w Azji Wschodniej), skutkujące zablokowaniem jej drogi dalszej ekspansji na kierunku zachodnim (europejskim). W rezultacie – a takie przynajmniej było założenie strategii sekwencjonowania – rosyjskie ambicje rozwojowe musiałyby zostać przekierowane na wschód, tworząc podglebie do tarć z Chinami, które obecnie mogą bezkarnie prowadzić ekspansję technologiczną i cywilizacyjną na słabo zaludnione i zacofane połacie wschodniej części rosyjskiego terytorium. Wówczas Stany Zjednoczone i ich sojusznicy mogliby zaproponować Rosji détente i pomoc finansową oraz technologiczną, tworząc jednocześnie alternatywę dla rosnących wpływów chińskich. O wszystkim tym pisaliśmy zresztą w osobnym tekście na temat logiki strategii sekwencjonowania.
Po wtóre trudno dostrzec jakąś amerykańską kontrofertę dla Rosji; nie bardzo wiadomo, co mogłaby ona Moskwie zaoferować w zamian za rozluźnienie współpracy z ChRL. Status Ukrainy, ale docelowo i całej Europy Środkowo-Wschodniej Rosja postanowiła negocjować nie przy stole, ale na polu bitwy; interesującej oferty gospodarczej – alternatywy dla współpracy gospodarczej z ChRL – Amerykanie nie składają nie tylko swoim obecnym rywalom, ale nawet swoim sojusznikom. Chiny są zaś ogromnym rynkiem zbytu rosyjskiej żywności i surowców naturalnych; co więcej, Chiny są w stanie zastąpić Zachód w roli eksportera trafiających do Rosji zaawansowanych technologii (zarówno cywilnych, w rodzaju samochodów czy elektroniki użytkowej, jak i podwójnego zastosowania, w rodzaju obrabiarek CNC), czego dowiodło ostatnich kilkanaście miesięcy – i nie potrzebują już do płacenia za te towary dolara, bo mogą zamiast tego regulować swoje zobowiązania w renminbi.
Te dwa zjawiska (dla Amerykanów pilna potrzeba zakończenia wojny w Wietnamie, dla Chińczyków obawa przed konfrontacją z Sowietami) stworzyły strukturalną możliwość – w postaci zbieżności interesów – zmiany natury relacji USA i ChRL z wrogiej na kooperatywną. Nie była to jednak bynajmniej ścieżka oczywista; ba, wydaje się, że dążąc do poprawy relacji z Chinami, Nixon i Kissinger zdawali sobie sprawę, że tak znaczący zwrot w amerykańskiej polityce nie będzie mógł zostać przeprowadzony ukonstytuowaną metodą biurokratyczną przy wykorzystaniu istniejących struktur Departamentu Stanu. Te ostatnie – jak to zazwyczaj ze skostniałymi instytucjami publicznymi bywa – miały swój skrystalizowany obraz rzeczywistości oraz sformalizowane, biurokratyczne procedury. Zlecenie im zrealizowania wizji politycznej tak obrazoburczej, jak nawiązanie poprawnych stosunków z dotychczasowym adwersarzem, byłoby – przynajmniej w mniemaniu duetu Nixon–Kissinger – gwarancją, że plan zostanie albo pogrzebany celowo, albo też realizowany tak nieporadnie, że i tak zakończy się porażką. Zdaniem Daniela Sargenta podczas swego pierwszego spotkania z Henrym Kissingerem przyszły (bo do rozmowy doszło jeszcze przed przekazaniem władzy w styczniu 1969 roku) prezydent USA wyraził przekonanie, że do sprawowania przez Biały Dom skutecznej kontroli nad polityką zagraniczną konieczne będzie wyłączenie Departamentu Stanu i Kongresu z procesu decyzyjnego. To z kolei staje się istotne w kontekście możliwego powrotu do Białego Domu Donalda Trumpa, który bez bawienia się w zbędne eufemizmy zapowiada rewolucję – w postaci głębokich czystek – w amerykańskiej biurokracji. Rozmyślając o analogiach historycznych, i o tym warto więc pamiętać.
Jednocześnie nawet jeżeli nadchodzące wybory wygra nie Donald Trump, ale Joe Biden, to i tak sojusznicy USA, w tym Polska, będą prędzej czy później postawieni przed koniecznością radzenia sobie w zupełnie innym świecie. Takim, w którym nie można dłużej liczyć na to, że to Amerykanie wydadzą im polecenia, jak się bronić, i rekomendacje, w jaki sposób konstruować własne siły zbrojne, a w ostateczności przyjdą im na ratunek. Pesymistycznie usposobiony autor tekstu jest zdania, że finalnie Stany zmuszone będą odejść od wielkiej strategii prymatu na rzecz zewnętrznego balansowania (ang. offshore balancing) – że tym razem Stany nie tylko pójdą dalej, niż faktycznie poszły w latach 70., ale też dalej, niż zakładała wizja Nixona przedstawiona na Guam. Jeżeli jednak tak się nawet nie stanie, to i tak fizyczne ograniczenia, sama rzeczywistość, wymuszą na Waszyngtonie powściągnięcie swoich zobowiązań i stopnia zaangażowania w chronienie swych sojuszników przed adwersarzami.
Autor
Albert Świdziński
Dyrektor analiz w Strategy&Future.
Trwa ładowanie...