W kontekście pogarszającej się sytuacji międzynarodowej i coraz bardziej ciążącej na Polsce kwestii wojny o Eurazję powstaje (właściwie filozoficzne) pytanie, czy ludzie wiedzą, na co w zasadzie głosują oraz czym się w istocie kierują, głosując tak, a nie inaczej?
Czy robią to, kierując się swoimi interesami (co nie jest powodem do wstydu), czy jedynie kierują się swoistym imaginarium, czyli wyobrażeniem, jak świat według nich powinien wyglądać? I która z opcji politycznych do tego świata ich zaprowadzi (to kolejne imaginarium, bo politycy nie robią tego, co ochoczo obiecywali przed wyborami; robią tylko to, co MUSZĄ, kiedy strukturalna rzeczywistość – już powyborcza – ich do tego zmusi).
To odwieczny problem we wszystkich ustrojach, zwłaszcza w tych, gdzie ludzie zgodnie ze swoim sumieniem i w wolności mogą wybierać, kierując się osobistym zestawem wyobrażeń o otaczającej rzeczywistości i własnej w niej przyszłości.
Swoją drogą od jakiegoś czasu być może zachodzi jakaś ogólna tendencja we współczesnym świecie, opanowanym przez media, w tym media społecznościowe, polegająca na tym, że pozostajemy przy swoich przekonaniach, nawet wbrew jasnym sygnałom ze świata fizycznego, że jest inaczej. Zamykamy się w swoich bańkach poznawczych czy też silosach koleżeńskich i branżowych. Tak jest również w kontekście pozycji geopolitycznej Polski i jej strategii, jak sobie radzić z własną przyszłością w bardzo niespokojnym świecie.
Wyborcy opozycji głosowali moim zdaniem na pewne wyobrażenie polityki bezpieczeństwa (partia dotychczas rządząca swoją postawą miała według nich jego realizację udaremniać lub obniżać na nią szansę), wedle której Polska w Europie jest bezpieczna, Unia Europejska rozwija się konsekwentnie, a my tu nad Wisłą żyjemy w coraz większym komforcie, mamy coraz więcej pieniędzy, społeczna gospodarka rynkowa ma się jak najlepiej, gospodarka europejska jest zglobalizowana, a jej przepływy strategiczne ze światem i jej model eksportowy nie są zagrożone. Ponadto głębsza federalizacja i coraz większa bliskość instytucjonalna z Europą zabezpieczy nas przed wszystkimi niebezpieczeństwami i pomoże nam dalej reformować kraj podążający w nowoczesnym kierunku niczym w zdeterminowanym pochodzie, który nie zatrzyma się nawet na chwilę; my po prostu możemy się na niego co najwyżej nie załapać…
Druga strona z kolei, wyborcy tych, którzy rządzili nami przez jakiś czas, głosowała na imaginarium polegające na tym, że najlepszą metodą przeżycia obecnej złej pogody geopolitycznej jest państwo narodowe (oczywiście magicznie funkcjonujące najlepiej w ramach wolnego gospodarczo rynku europejskiego), a potęga Stanów Zjednoczonych jest niezachwiana pomimo rozcieńczenia zasobów i atencji strategicznej na rozliczne pożary w Eurazji. Stany Zjednoczone wygrają wszelkie te starcia (bo zawsze przecież wygrywały!), uczciwie nas potraktują jako sojusznika i nie zastosują żadnych strategii, które miałyby spowodować, że moglibyśmy się poczuć zagrożeni. Nasze państwo w tym imaginarium jest w stanie samodzielnie stanąć na nogi, przeprowadzić wielką reformę wojskową (przy tak niskim kapitale społecznym) i samodzielnie się unowocześnić. A przy okazji zbudować system energetyczny niezależny od Europy (zwłaszcza od Niemców) i oczywiście z Amerykanami (względnie Brytyjczykami, ale nie z niegodnymi zaufania Niemcami czy Francuzami) i wypchnąć Rosjan poza system europejski. W tym imaginarium nasze państwo stoi na granicy oceanu światowego na Bugu z sojuszniczą Ameryką (która przecież zawsze wygrywa!) i dzięki temu zajmiemy lepszą pozycję niż Niemcy w stosunkach z Amerykanami w ramach zwycięskiego Zachodu. Oczywiście po tym, jak Zachód wygra wojnę o świat (jakże to oczywiste, zawsze wygrywa, tylko ci Niemcy…).
O ile dla świata urojone imaginaria polskich wyborców nie mają dużego znaczenia, o tyle urojone imaginarium, w którym porusza się prezydent Biden, już ma. Ogłaszając walkę o utrzymanie prymatu USA (zamiast nowego balansowania Eurazji z pozycji wciąż znacznej siły USA, ale już jako jednego z elementów balansujących system) oraz zapewniając o „Ameryce jako arsenale demokracji”, Biden licytuje się z losem.
Kardynał Richelieu mawiał ponoć, że cele, które się zakłada, muszą się pokrywać ze środkami, za pomocą których da się te cele osiągać. Inaczej bardzo szybko działanie zostanie przetestowane przez wrogów. Nie wolno składać deklaracji bez pokrycia, bo można sprowokować starcie. Nie wolno także przyjmować celów nie do zrealizowania, bo prędko zostanie to uznane za blef i sprawdzone na warunkach sprawdzającego. Chińczycy czekają tylko na takie okazje, by testować Amerykę daleko od Ameryki i daleko od samych Chin.
Tak surowo oceniam przemówienie prezydenta USA. I to w sytuacji, gdy nie ma już jednobiegunowej chwili, nie ma szans na strategię prymatu USA wobec świata (wystarczy zobaczyć strukturę rosnącej masowo klasy średniej Chin ,Indii, ASEAN i globalnego Południa), a Ameryka nie jest już niewyczerpanym „arsenałem demokracji”. Sojusz Rosji, Chin i Iranu jest – jak przyznał ostatnio nawet sam Elon Musk – wielką potęgą przemysłowo-surowcową. Pytanie, kto tu jest arsenałem czego, jeśli chodzi o surowce i moce produkcyjne? Na pewno państwa Osi z II wojny światowej nie mogłyby się równać potęgą z Rosją, Chinami i Iranem (w relacji do przeciwników oczywiście).
Imaginarium wyborców w Polsce właściwie jest bez znaczenia, ale już złudzenia Joe Bidena mogą kosztować wielu drogo, w tym mogą drogo kosztować nas, położonych w uskoku geopolitycznym między oceanem światowym a kontynentem. Jak bardzo drogo, widać na Ukrainie.
Autor
Jacek Bartosiak
Założyciel i właściciel Strategy&Future, autor książek „Pacyfik i Eurazja. O wojnie”, wydanej w 2016 roku, traktującej o nadchodzącej rywalizacji wielkich mocarstw w Eurazji i o potencjalnej wojnie na zachodnim Pacyfiku, „Rzeczpospolita między lądem a morzem. O wojnie i pokoju”, wydanej w 2018 roku, i „Przeszłość jest prologiem" z roku 2019.
Trwa ładowanie...