Ale gdy ich zapytać, „kim są”, część z nich nie potrafiła powiedzieć. Odpowiadali, że są katolikami, w przeciwieństwie do luteranów i żydów, albo że są chłopami, albo wreszcie „cysarskimi”. Bujak, który pracę socjologa traktował jako misję cywilizacyjną i patriotyczny obowiązek, rwał włosy z głowy. Wszystko było w tych ludziach polskie – poza świadomością. Jak rozwiązać tę zagadkę? Pionier polskiej socjologii doszedł do wniosku, że są oni Polakami „in statu nascendi” – „w trakcie rodzenia się”. Że do polskości trzeba ich jedynie przebudzić, uświadomić. Wystarczy tylko odrobina postępu (i być może również podstępu), by sobie uświadomili, do jakiego narodu należą. Jakiej opowieści są bohaterami.
Kolejny i jak na razie ostatni rozdział dopisał do historii małopolskiej wsi Michał Łuczewski książką „Odwieczny naród. Polak i katolik w Żmiącej”. Można by ją uznać za 600-stronicową odpowiedź na dylemat Franciszka Bujaka. Opis tego, co musi się stać, co stało się w rzeczywistości, by chłop – na dokładkę potomek „tych, co panów piłą rżnęli”, sprawców rabacji galicyjskiej – nie tylko uznał, że jest Polakiem, ale że był nim od zawsze. Jego polskość jest odwieczna, niezaprzeczalna, nie tylko jako poczucie czy – modne dziś słowo – tożsamość, ale święte prawo i obowiązek, z którego rozliczać trzeba się w razie potrzeby również własną krwią.
No dobrze, ale po co w ogóle cofać się do przełomu XIX i XX wieku, do być może fascynującego, ale, zdaje się, przebrzmiałego już fenomenu nabywania świadomości narodowej przez szerokie masy społeczeństwa; procesu „rozlewania się” narodu, skapywania tożsamości z elit przez mieszczaństwo aż po chłopów i robotników? Do czego czytelnikom portalu o geopolityce wiedza o tym, co działo się w sercach i umysłach małopolskich chłopów sto kilkadziesiąt lat temu?
Kiedy czyta się książkę Łuczewskiego i napotyka na początkowy opór jej zbiorowego bohatera przed przyjęciem polskości jako własnej, słyszy się ten powtarzający się refren – „lud zwie się cesarskim” – pobrzmiewa w nim jakaś znana nuta. To przyjęcie pozornie szerszej tożsamości (poddani cesarza Austro-Węgier, członkowie wielonarodowego tworu, jakim była c.k. monarchia) jako alibi dla zajęcia się własnymi sprawami, przepustka do prywatności. Swojego gospodarstwa, najbliższej rodziny, małych, codziennych spraw. Uznanie się za „cysarskiego” to zapisanie się do opowieści na tyle szerokiej, że nie będzie ona wymagać odegrania w niej żadnej istotnej roli. Przeciwnie, to ona się nami zaopiekuje, obejmie swoim wszechmocnym ramieniem, przytuli do cesarskiej piersi.
Czy nie ten sam ruch, podobna tęsknota stała za modnym w pierwszych dekadach XXI wieku twierdzeniem, że jest się raczej Europejczykiem niż Polakiem? Mnóstwo było w tym oczywiście snobizmu („wypisywania się z polskiego zaścianka”), ale czy nie było w tym też trochę poszukiwania bezpieczeństwa i świętego spokoju? Czy kiedy „lud zwał się europejskim”, nie chodziło mu na dobrą sprawę o to samo, co leżało na sercach chłopom w Żmiącej sto lat wcześniej – o spłacenie kredytu za mieszkanie, posłanie dzieci do prywatnej szkoły, zakup nowego auta – zakrzątnięcie się wokół własnej, małej, niepolitycznej opowieści?
W sensie poczucia tożsamości narodowej klimat końca historii ostatnich 30 lat zaskakująco zbliżył nas do kondycji oczekujących na przebudzenie do polskości chłopów i robotników z drugiej połowy XIX wieku. Uwięzionych – by posłużyć się frazą Leszka Kołakowskiego – w „idiotyzmie życia codziennego”. Bohaterów swoich własnych, niezależnych od wspólnoty politycznej, ale też nic do niej nie wnoszących prywatnych historii. Bo przecież odpowiedź na pytanie, „kim jesteś”, zależy od tego, jakiej opowieści czujesz się częścią. Jaki cel jest w niej do zrealizowania czy – każdy ma taką opowieść, na jaką sobie zasłużył – interes do ubicia.
Dynamika myśli Łuczewskiego uzależniona jest od napięcia między wiecznym – odwiecznym, trwałym i niezmiennym narodem a społeczeństwem, które do bycia narodem musi się dopiero przebudzić. Czym jest ta jawa, które czeka na nie po otwarciu oczu? Czym jest naród? „Qu’est-ce qu’une nation?” – jak pytał w XIX wieku Ernest Renan. Łuczewski udziela własnej, całkowicie osobnej odpowiedzi na to pytanie. Naród jest jego zdaniem „ruchem ideologów narodowych”.
Ideologia narodowa to „zbiór zadań, obrazów i symboli dotyczących narodu”. Zbiór, którego składowe stale się zmieniają, podlegają codziennym negocjacjom i antagonizmom. Ideologia narodowa jest bardziej procesem społecznym niż gotowym kodeksem zasad, reguł i symboli. Bardzo mocno podkreślić trzeba tu pozytywny czy co najmniej neutralny wydźwięk słowa „ideologia” – wbrew potocznemu rozumieniu tego terminu jako zwulgaryzowanej formy nauki Łuczewski posługuje się nim w sensie źródłowym. Ideologia to bowiem ni mniej, ni więcej jak tylko zbiór idei, poglądów i przekonań opisujących rzeczywistość oraz zawierających jej ocenę i zasady postępowania grup, ruchów społecznych i partii politycznych. Tworzy jakiś obraz świata istniejącego w tej chwili i prezentuje wizję przyszłości, ku której należy dążyć. Tylko tyle i aż tyle.
Ideologiem narodowym może być zdaniem Łuczewskiego zarówno Tadeusz Kościuszko, jak i galicyjski chłop. „Tak jak intelektualista artykułuje, a potem rozpowszechnia w społeczeństwie ideologię narodową, tak może czynić to każdy nieintelektualista”. Ideologiem narodowym jest ten, kto budzi w człowieku Polaka. Opowiada mu pewną historię (ideologię narodową), w której słuchacz okazuje się jednym z bohaterów. Może to być autor unaradawiającego chłopów uniwersału połanieckiego, ale w równym stopniu nauczycielka w wiejskiej szkole czy ojciec rodziny czytający dzieciom przed snem „Trylogię” Sienkiewicza.
Socjologiczny fenomen, jakim były te książki, dobrze pokazuje, jak w praktyce działa ideologia narodowa. Jeden z mieszkańców Żmiącej wspominał: „Jakże wam, dobrzy ludzie powiedzieć, co czuła moja chłopska dusza, gdym brnął coraz głębiej w rozdziały tej wspaniałej powieści. Zaprowadźcież człowieka ubogiego, który się całe życie karmił jałowym ziemniakiem i trochą żuru bez omasty, do spiżarni do jakiego magnata. Gdy on tam pokosztuje tyle nagromadzonych różnorodnych smakołyków, których ani nie znał, ani nie wiedział, czy takie istnieją na Bożym świecie, a potem pytacie go, niech opowie, jakie ma wrażenia z tych odwiedzin, on wam raportu nie zda, i ja tak samo nie czuję się na siłach […]. Co to za obrazy, co to za uczta była dla człeka wtenczas, gdym, leżąc pod śliwką, czytał po raz pierwszy Ogniem i mieczem”.
Kluczem do zrozumienia, dlaczego książka opisująca świat tak obcy codziennym doświadczeniom galicyjskich chłopów stała się jednocześnie przełomem w życiu szerokich mas – uświadomiła, przekonała ich, że są Polakami, jest wyznanie jednej z młodych żmiączanek: „Podziwiam i zdumiewam się nad bohaterstwem dawnych polskich rycerzy i mnie od nich trochę duch rośnie”.
Skuteczna ideologia narodowa musi się charakteryzować dwoma składnikami. Po pierwsze – posiadać wiarygodny dla jej adresatów model, opis rzeczywistości. To jest gleba, na której zasiane może być ziarno dobrej, wciągającej i przekształcającej słuchaczy wizji przyszłości. W wypadku „Trylogii” był nim komponent moralny i religijny. Bohaterowie Sienkiewicza podlegają tym samym namiętnościom co galicyjscy chłopi, a jednocześnie wyznają ten sam kodeks moralny. Punktem wyjścia, pierwszym krokiem „przebudzenia do polskości” był katolicyzm. Sienkiewicz jak nikt wcześniej ani później potrafił utożsamić jedno z drugim. „Jego bohaterowie walczyli nie tylko o sprawę narodu, lecz także o sprawę wiary, wiary katolickiej. Razem tworzyli wspólnotę ludzi prawych, honorowych i odważnych, dla których zdrada własnego narodu jest największą przewiną, a walka w jego imieniu – najwyższą chwałą”. Dzięki tej samej wierze, czci dla tych samych miejsc i obrazów, życia w rytmie tej samej liturgii, odmawianiu tych samych modlitw bohaterowie Sienkiewicza stawali się niezwykle bliscy – komponent religijny absolutnie przekraczał i unieważniał wszelkie bariery klasowe.
„Z chwilą, gdy doczytaliśmy do momentu, w którym pan Longinus Podbipięta ginął – wspomina inny mieszkaniec Żmiącej – tatuś ukląkł na podłodze, za nim wujek i zaczęli odmawiać modlitwy za konających. A kiedy pan Longinus oddał ducha Bogu, wtedy wszyscy odmówiliśmy pacierz za spokój jego duszy”.
To, co bliskie i znane, przechodziło u Sienkiewicza płynnie w drugą składową skutecznej ideologii narodowej – „model dla rzeczywistości”. Plan zmiany, obraz przyszłości, do której warto dążyć. Czyli osiągnięcie stanu, w którym „i mnie trochę duch rośnie”. Kiedy Kmicic grzeszył, Rzeczpospolita upadała, osuwała się w chaos i nicość. Wraz z procesem jego nawrócenia budziła się do życia. Modelem dla rzeczywistości jest u Sienkiewicza zbudowanie polskiego państwa. Stworzenie organizmu politycznego zdolnego do odparcia wrogów i zapewniającego jego obywatelom bezpieczeństwo. Modelem, który przodkom żmiączan był nie tylko obcy, ale nieraz i wrogi (za nazwanie chłopa Polakiem można było jeszcze w XIX wieku na tych terenach oberwać w twarz). Ale wskutek działania ideologów narodowych – Sienkiewicza i wszystkich tych, którzy czytali i rozpropagowywali jego książki, model ten nie tylko został przyjęty, ale i uznany za „odwiecznie własny”.
Potrzeba tych dwóch elementów – opisu, interpretacji świata (modelu rzeczywistości) i pierwiastka marzycielskiego, utopijnego (modelu dla rzeczywistości) jest też doskonale widoczne w działalności jednego z najskuteczniejszych ideologów narodowych końca XIX wieku, księdza Stanisława Stojałowskiego. W jego działalności połączone – czy utożsamione wręcz – zostały kwestie społeczne z patriotycznymi i religijnymi. Pragnął przekształcić chłopa w „światłego obywatela, Polaka i dobrego katolika”. Poprawa sytuacji materialnej oraz kondycji moralnej i uzyskanie świadomości narodowej były nierozdzielnie trzema dźwiękami tego samego, wygrywanego na chłopskich duszach przez Stojałowskiego akordu. I co niezwykle istotne, do propagowania swoich idei wykorzystał najnowocześniejsze środki mobilizacji społecznej – wysokonakładową prasę. Podobnie jak w wypadku „Trylogii”, największego bestsellera na ziemiach polskich przełomu XIX i XX wieku, nowoczesna technika szła ręka w rękę z patriotyzmem.
Jeden z czytelników wydawanych przez Stojałowskiego gazet pisał w liście do redakcji: „Każdy z nas już wie, że jesteśmy narodem polskim. Przed kilku laty my włościanie nie wiedzieliśmy, jakim my narodem, że mówiliśmy pomiędzy sobą, że jesteśmy cesarskimi, jak gdybyśmy bydlętami byli, nie narodem”.
A co z tego wszystkiego wynika dla nas? Niezmiennie od kilku lat toczy się debata nad popularnością geopolityki. Dlaczego zwykli ludzie z najróżniejszych grup społecznych całymi godzinami oglądają nagrania i dyskusje na ten temat? Czemu zaczęli mówić i myśleć o pivotach, rimlandach, heartlandach, odwróconych Kissingerach i całej jeszcze masie słów pozornie nie mających dla ich codziennego życia żadnego znaczenia? Odpowiedź na pytanie o skalę tego fenomenu tkwi w książce Łuczewskiego. Uważam, że geopolityka jest dzisiaj najskuteczniejszą ideologią narodową. A jej propagatorzy (zauważmy – nie teoretycy czy eksperci, tylko raczej „krzewiciele idei”) są w prostej linii następcami takich ludzi jak ksiądz Stojałowski. I jak tamci wykorzystywali nowoczesne, szybkie i wydajne maszyny drukarskie, tak ci trafiają pod strzechy za pośrednictwem Internetu.
Geopolityka jest po pierwsze modelem rzeczywistości – jej opisem. Mówi o naszej sytuacji, niezmiennych, wynikających z ukształtowania przestrzeni regułach, żelaznych prawach, którym będzie podlegał każdy, kto kiedykolwiek urodzi się w tym miejscu świata. Ale jest ta dziedzina również – i temu właśnie zawdzięcza swoją popularności – coraz bardziej modelem dla rzeczywistości. Wizją, planem, obietnicą. „Trochę duch od niej rośnie”. Jest nową pieśnią, którą mogą usłyszeć pracownicy korporacji, studenci czy gospodynie domowe, ponieważ bezpośrednio ich dotyczy. Jest opowieścią o nich. Ich niekończącą się historią, w której bohaterze – jak postać z powieści Michaela Ende – mogą zobaczyć samych siebie.
Po okresie geopolitycznej drzemki, strategicznej pauzy lat 90. i dwutysięcznych, to geopolityka jako pierwsza na tę skalę i z podobnymi sukcesami zaczęła wybudzać do polskości. Pisać kolejny rozdział w historii odwiecznego narodu.
Autor
Jan Maciejewski
Stały felietonista „Rzeczpospolitejˮ i magazynu „Plus Minusˮ. Były redaktor naczelny wydawanych przez Klub Jagielloński „Pressjiˮ. Publikował na łamach portalów: Teologia Polityczna, Rebelya, Klub Jagielloński oraz w pismach „Do Rzeczyˮ, „Wszystko co najważniejszeˮ i „Lidove Novinyˮ. Nakładem wydawnictwa Teologii Politycznej ukazała się jego książka „Milczenie katedryˮ.
Trwa ładowanie...