Oczywiste, że tak wysoko postawioną poprzeczkę łatwo strącić. Ale kiedy kilka lat temu po raz pierwszy czytałem Harariego, nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że przelatuje dobre kilka metrów pod nią. Wydały mi się wtedy jego myśli mieszanką wulgarnego scjentyzmu i owocu upośledzonego zmysłu syntezy. Przedstawia on nie tyle uproszczoną, ile agresywną w swoim prostactwie wizję rozwoju gatunku ludzkiego. Czyniąc długą (bo liczącą sobie kilkadziesiąt tysięcy lat) historię obecności człowieka na ziemi krótką, Harari dochodzi do następujących wniosków: człowiek to zwierzę dokładnie takie samo jak wszystkie inne. Być może nawet gorsze, nie tylko ze względu na swoje okrucieństwo, lecz także na pychę, stwierdziło bowiem w pewnym momencie zupełnie niesłusznie, że jest koroną, opiekunem i władcą stworzenia. Szczęśliwie leczy się teraz z tego złudzenia. Zaczyna do niego wreszcie docierać, że człowiek jako taki nie ma większej przyrodzonej godności ani celu niż jeże czy kanarki. Ale określeni ludzie, ten najlepszy sort naszego gatunku – już taką godność posiadają. Mają oni za zadanie doprowadzić do symbiozy ludzkiej inteligencji ze sztuczną jej odmianą i stać się bogami.
Można by więc, i sam uległem na jakiś czas tej pokusie, machnąć na Harariego ręką. Potraktować go jako późnego wnuka społecznych darwinistów, próbującego za wszelką cenę raz jeszcze wywołać ducha oświeceniowej pychy; przełożyć na język pseudointelektualnego eseju nastrój powieści Herberta George’a Wellsa. I tych wszystkich, którzy im bardziej gardzili człowiekiem jako takim, tym bardziej marzyli o jakimś „ponad i poza” dla samych siebie. A nie mogąc i nie chcąc odnaleźć tego wymiaru w religii, tworzyli w ramach swych poszukiwań niebezpieczne ideologie. Coś jednak nie pozwalało mi cały czas tego zrobić, dać sobie z tym „mędrcem” spokoju. I nie była to nawet oszałamiająca medialna kariera izraelskiego myśliciela. Chodziło raczej o ton, w którym pisze on swoje książki. Harari nie tyle przedstawia własne poglądy, co wygłasza prawdy objawione. W tym sensie jest on tylko pośrednikiem, sprawozdawcą – za takiego też się uważa. Ktoś, lub raczej coś, przez niego przemawia. I nie jest to bynajmniej Duch Święty, raczej duch czasu. Warto go więc czytać nie ze względu na (wątpliwą) wartość intelektualną tych książek, tylko jako propagandystę pewnego wciąż jeszcze instalującego się reżimu. Jeżeli miałbym jakoś najkrócej scharakteryzować tę postać, to byłby Harari kimś pomiędzy politrukiem a prorokiem.
Kluczowy w całej jego przytłaczającej swoim rozmachem syntezie przeszłości, teraźniejszości i przyszłości naszego gatunku jest płynący z niej wniosek: ktoś taki jak człowiek, ze swoją przyrodzoną godnością, wyróżnionym miejscem we wszechświecie, nieśmiertelną duszą i przeznaczeniem wyróżniającym go ze zbioru wszystkich innych stworzeń, nigdy nie istniał. Był tylko błyskiem, krótkim złudzeniem „epoki antropocenu”, jak raczy on nazywać okres dominacji gatunku ludzkiego na naszej planecie. Epoki, która właśnie dobiega końca. Stary model, homo sapiens, musi zastąpić nowa wersja – homo deus, człowiek bóg. „Przewidywanie, że ludzkość będzie się starała zyskać nieśmiertelność, szczęście i boskość, bardzo przypomina przewidywanie, że ktoś, kto buduje dom, będzie chciał mieć przed nim trawnik”; jest taki wniosek zdaniem Harariego jedynie wyciągnięciem ostatecznych logicznych konsekwencji z głoszonych od wielu lat humanistycznych ideałów. „Otwarcie wykłada na stół to, co od dawna trzymaliśmy w ukryciu pod obrusem”. Jak ten podział, wyklarowanie różnicy między zwierzętami a bogami, będzie przebiegał? Ależ on już istnieje; to, co nastąpi, będzie jedynie usankcjonowaniem aktualnego stanu rzeczy. „Każdemu bowiem, kto ma, będzie dodane, tak że nadmiar mieć będzie. Temu zaś, kto nie ma, zabiorą nawet to, co ma”.
W końcu nieśmiertelność, kluczowy aspekt boskości, będzie kosztownym luksusem. Statusem, który trzeba będzie co jakiś czas potwierdzać dokonaniem koniecznych przeglądów i napraw ludzkiego oprzyrządowania. Prawa do niej dostąpią nieliczni. Ci, którzy już teraz znajdują się na szczytach społecznej hierarchii, oddzielą się od reszty ludzi kordonem wiecznego życia. Tylko kasta wybranych zasiądzie na nowym Olimpie, dostąpi pełnego przebóstwienia. W pełni upodobni się do bogów starych mitologii. Ze swych wyżyn będzie obserwować tłum istnień niższego rzędu. Pewnie czasem – na wzór swoich wyimaginowanych poprzedników – jej członkowie będą się wtrącać w losy tych istnień, uwodzić młode dziewczęta, urządzać zabawy i igrzyska kosztem śmiertelników. Ludzkich zwierząt, całej reszty. A o nieśmiertelności mówi się w tych kręgach, w Dolinie Krzemowej czy na corocznych spotkaniach demiurgów w Davos, otwartym tekstem. Peter Thiel, jeden z założycieli PayPala, stwierdził jakiś czas temu, że zamierza żyć zawsze, wypowiedział śmierci technologiczną wojnę. Mniej więcej w tym samym czasie Google powołał do życia spółkę Calico, której misja została wprost określona jako „rozwiązanie problemu śmierci”.
W swoich wnioskach Harari jest więc myślicielem par excellence religijnym. Sam jest praktykującym buddystą; każdego dnia co najmniej przez dwie godziny medytuje zgodnie z techniką Vipassana, co oznacza „widzieć rzeczy takimi, jakimi są w rzeczywistości”, wyzbyć się złudzeń, oczyścić obraz tej rzeczywistości z mgły uprzedzeń i schematów. Ale znowu, buddyzm to coś dla wybranych, tych naprawdę oświeconych. Kluczem do teorii Harariego jest odkrycie, że wszyscy – całe masy ludzkich zwierząt – są wyznawcami jednej i tej samej religii. Dataizmu, wiary w święty, odwieczny i nieskończony przepływ danych i oddawania mu czci.
Najważniejszą prawdą tej wiary jest przekonanie, że podstawową składową rzeczywistości są informacje. Sens, waga i znaczenie wszystkich bytów zależą od tego, czy i na ile są one zanurzone w kosmicznym, niekończącym się potoku danych. Dataizm jest pierwszą religią opartą na teorii ewolucji, a nie jak jego poprzedniczki co najwyżej w pewnym stopniu z nią uzgodnioną. To odwieczny bieg informacji, kumulujący się w sposobie istnienia każdego ze stworzeń, wiedzy udoskonalanej i zbieranej przez kolejne pokolenia, ofiarującej jej nosicielom największą łaskę, jedyne prawdziwe, a nie wydumane przez kapłanów i proroków zbawienie – przetrwanie gatunku, którego jest się przedstawicielem. Czymże jest w końcu łańcuch DNA, ten najbardziej dobitny z dowodów na prawdziwość teorii ewolucji, jeśli nie złożonym zapisem miliardów gromadzonych i weryfikowanych od milionów lat informacji, nośnikiem danych o pojemności nieosiągalnej jak dotąd dla żadnego z twardych dysków świata?
Żeby w pełni nawrócić się na dataizm, musimy uporać się zdaniem Harariego z jednym utrwalonym w historii naszego gatunku przesądem. Mitem o istnieniu duszy. To ten właśnie koncept pozwalał człowiekowi wywyższać się nad inne żyjące na świecie stworzenia, przypisywać swojej egzystencji walor świętości, którego rzekomo pozbawione są inne byty i stworzenia. A jest to jego zdaniem kompletna fikcja, bajka dla pogrążonych w monoteistycznych snach dzieci. Bo przecież żadne z przeprowadzonych przez naukowców doświadczeń i badań nie wykazało istnienia w ciele i umyśle człowieka śladu czegoś takiego jak dusza.
Wagę tego argumentu można by porównać jedynie do dowodu na nieistnienie Boga, jaki Jurij Gagarin miał przeprowadzić, stwierdzając, że podczas swego pchlego skoku w kosmos nie spotkał Absolutu. Ale Harari ma też coś na tych, którzy ludzkiej wyjątkowości dopatrywać się chcą w umyśle. Nie jest on – pisze nasz wieszcz – „jakąś mistyczną, wieczną istotą. Nie jest też organem, takim jak oko czy mózg. Umysł jest raczej przepływem subiektywnych doświadczeń, na przykład bólu, przyjemności, gniewu i miłości. Te umysłowe doświadczenia składają się z powiązanych wzajemnie doznań, emocji i myśli, które na krótką chwilę rozbłyskują i natychmiast znikają. Po nich przemykają i znikają inne doświadczenia, pojawiając się na moment i pierzchając”. Umysł bardziej niż kotwicę indywidualnej osobowości przypomina coś w rodzaju noszonej przez każdego z nas wewnętrznej tablicy mediów społecznościowych. Narzędzia do rejestrowania i przetwarzania danych. Za jego pośrednictwem „scrollujemy rzeczywistość”, dokładnie tak samo jak na Facebooku czy Twitterze przewijamy zawartość naszych timeline’ów. To nie on jest podmiotem, rzeczywistością. Tym, co istnieje we właściwym, mocnym sensie tego słowa, jest strumień świadomości, danych i informacji. To jest coś najpewniejszego na świecie. Coś, czemu powinniśmy oddawać boską cześć.
Bo skoro dusza ani umysł nie istnieją, to jedynym, co wieczne i święte w człowieku (i w każdym innym stworzeniu), jest splątana nić DNA; fakt, że przepływa przez niego kropla wielkiej rzeki danych. To przez nią wszystko, co żyje, zostaje zanurzone w świętej wodzie informacji; na tym polega sakrament chrztu dataizmu. Sakrament, który dokonuje się siłą samego istnienia. Pierwszy i jedyny sakrament nowego wspaniałego świata.
Ludzie wywalczyli sobie uprzywilejowane miejsce na Ziemi, zapoczątkowali epokę antropocenu, bo dzięki łączeniu się w grupy wykopywali między sobą nowe koryta i kanały, którymi zaczęło między nimi krążyć więcej informacji niż w obrębie innych, mniej elastycznych i zdolnych do efektywnej współpracy, gatunków. Dataizm ma też swoich męczenników. Jako pierwszego z nich Harari ogłosił Aarona Swartza, programistę i działacza internetowego („haktywistę”) odpowiedzialnego za wykradzenie i upublicznienie czterech milionów artykułów naukowych z bazy danych serwisu JSTOR. Został on aresztowany i oskarżony. Wyszedł z aresztu za kaucją, ale w styczniu 2013 roku powiesił się w swoim mieszkaniu i otwiera poczet męczenników w obronie dostępu do informacji.
Im więcej danych gromadzimy, tym szybciej ich przybywa – w końcu wszystko jest informacją, to źródło nie ma dna, bo też nie jest to złoże, które może zostać wyczerpane, tylko kosmiczny, nie mający początku ani końca przepływ. Stare systemy melioracyjne przestają działać i zaczynamy być podtapiani przez kolejne fale danych. Nie nadążymy za krążącymi wokół nas informacjami, myślami i obrazami. Kolejne odkrycia i postępy nauki burzą zbudowane w przeszłości wały przeciwpowodziowe. Religia danych zaczyna potrzebować swojego kościoła.
Na pomoc przywołujemy więc algorytmy. Działające za nas, bez naszej wiedzy, ale dla dobra ogółu mechanizmy filtrujące, porządkujące, podsuwające nam pod nos informacje w kolejności i kształcie, w jakim jesteśmy je w stanie przyswoić.
One również zostały nam podsunięte przez ewolucję. Człowiek reagował, walczył i działał dzięki algorytmom, nie zdając sobie przez tysiące lat sprawy z ich istnienia. Wdrukowane w konstrukcje naszych umysłów, porządkujące zapisane na niciach DNA informacje, sprawiły, że mogliśmy przetrwać i doczekać chwili, kiedy będziemy w stanie kontynuować dzieło – nie stworzenia, ale przetrwania. Bo tu, gdzie jesteśmy, nic nie powstaje, istnienie jest odwieczne, strumień danych nie ma początku. Ale można wypaść na jego brzeg. Tam, gdzie jest tylko nicość, ślepa uliczka ewolucji. Śmierć, jedyna możliwa zmiana. Strzeżcie się, abyście nie zboczyli z głównego nurtu. Poza nim jest tylko płacz i zgrzytanie zębów.
Nie masz konta na Facebooku, Instagramie, Twitterze? To tak jakbyś nie istniał. Popularny greps nabierze kiedyś mocy wyroku. Jeżeli tylko zanurzając się w strumieniu danych, dostępujemy łaski usensownienia, nadania życiu wartości, to czy może być większa herezja, straszliwsze opętanie od samowolnego opuszczenia go? Analogowi heretycy będą pokryci trądem bezsensu i niezrozumienia.
Ale wybór między wiarą w dane a herezją wyjścia na brzeg ich strumienia pozostawiony jest nam, ludzkim zwierzętom. Kasta wybranych stoi przed innym dylematem – czy to już? Czy wreszcie możemy stać się bogami? „Internet wszystkich rzeczy – pisze Harari – może wkrótce zacząć generować tak potężne i szybkie przepływy danych, że nawet udoskonalone ludzkie algorytmy nie będą sobie w stanie z nimi poradzić. Kiedy samochody zajęły miejsce wozów ciągniętych przez konie, nie udoskonaliliśmy koni – wycofaliśmy je z użytku. Być może czas zrobić to samo z homo sapiens. (…) W XXI wieku dataizm może wykluczyć z gry ludzi, dokonując przejścia od światopoglądu homocentrycznego do danocentrycznego” – podsumowuje prorok posthumanizmu.
Na pisarstwo Harariego warto spojrzeć z możliwie jak najszerszej perspektywy, jako na świadectwo ostatecznej próby rozwiązania bardzo starego, sięgającego początków nowoczesności dylematu świata zachodniego. Rewolucja francuska, od której zaczął się trwający do dziś eon historii, była aktem, w którym człowiek odrzucał, zdradzał rzeczywistość, w której dotychczas żył. Łamał Prawo Boga, a zamiast niego ustanawiał prawa człowieka. A więc te, które nie tyle mu się należą, ile są jego dziełem i własnością. Postawił się w miejscu Twórcy – na tym polegał patos i dramat porewolucyjnej Europy. Jej euforia i nędza.
Kryzys, który rozpoczął się podczas rewolucji francuskiej, polega na oczywistości: człowiek nie potrafi, nie może być Bogiem. Nie umie unieść ciężaru wolności, którą zdobył sobie poprzez własną niewierność. Szuka więc jakiegoś koła ratunkowego, nowego kontekstu, jakiejś całości, która stałaby się dla niego oparciem. Nowego związku, w którym znajdzie bezpieczeństwo, wsparcie i chwilę wytchnienia. Tak zaczyna się jego romans z historią.
Hegel rzucił nowoczesnemu człowiekowi koło ratunkowe pod postacią historii, rozumianej jako zmodyfikowana i zsekularyzowana wersja chrześcijańskiej eschatologii. Dlatego dzięki różnym „historycznym koniecznościom” nowoczesny człowiek mógł przez dwa stulecia rozpaczliwie bronić się przed całkowitym utonięciem w pustce i samotności własnego stworzenia.
Człowiek, który nie chciał być wierny Boskim prawom, musiał wpaść w kleszcze historycznej konieczności. Opuścił kochającą żonę, by zdać się całkowicie na łaskę niezrównoważonej, zazdrosnej kochanki. A że dość szybko zdał sobie sprawę z jej charakteru, postanowił, że musi ją ujarzmić. Historia cywilizacji zachodniej to od tamtej pory „romans w romansie”, próba znalezienia równowagi, spisania intercyzy, która zamieniłaby dziejowy flirt w stabilny, przewidywalny związek. Zeswatania ze sobą sił, które byłyby w stanie poskromić złośnicę. Zakończyć tę historię.
Pierwszą taką próbą był kongres wiedeński, uroczyste zaręczyny ancien régime’u i nagiej politycznej siły.
Kolejna mediacja odbyła się już półtorej dekady później. Następna francuska rewolucja, tym razem lipcowa, potwierdziła starą prawdę, że historia powtarza się jako farsa. Monarchia lipcowa to kolejny sojusz, nowy związek, w który w osobie Ludwika Filipa weszła monarchia, tym razem biorąc za swego partnera paryski kapitał. Maurycy Mochnacki, opisując jej naturę, stwierdził, że była pustą techniką utrzymywania status quo, „polityczną kombinacją złożoną ze strachu, złota i moralnej nikczemności”.
Bezpłodna monarchia nie stanowiła już w żadnej mierze atrakcyjnego partnera. Zawiązać się więc musiał kolejny, trzeci już, sojusz, od udziału w którym uwolni koronę nowa siła – zainfekowany coraz mocniej rewolucyjnymi ideami lud. Nowy romans, rekonsolidacja układu sił, to związek wielkiego kapitału z nacjonalizmem. Zadzierzgnął się on podczas Wiosny Ludów. Trzecia z wielkich konsolidacji pchnęła Europę na tory, z których miała się ona wykoleić w XX wieku. To wówczas nacjonalizm zaczął zmieniać swój charakter. Przechodzić od republikańskiej wolności do siły napędowej nowoczesnego, państwowego imperializmu. Sojusz nacjonalizmu z kapitalizmem, pod egidą coraz bardziej wyzwolonego z jakichkolwiek ograniczeń imperializmu, zapewnił Europie gwałtowny rozwój cywilizacyjny. A jednocześnie wprowadził ją na kurs kolizyjny. Zderzenie, brutalną weryfikację przynieść miało kolejne stulecie.
Czwartym historiozoficznym mariażem, mającym zażegnać trwający od końca XVIII wieku kryzys europejskiego ducha, miał być sojusz późnego kapitalizmu z demokracją liberalną. I tym razem naprawdę miało się udać poskromić historię, zakończyć ją raz na zawsze. Świadkiem na tym ślubie, czy może raczej reporterem prasy brukowej, który donosił o przebiegu uroczystości, był, rzecz jasna, znany paparazzo historii idei Francis Fukuyama. Traf jednak chciał, że znów się nie udało. „Koniec historii” znów nie nastąpił.
Dziś z kolei stoimy u progu piątej – ostatecznej – konsolidacji. Sojuszu Big Techu, nowych technologii, i wielkich korporacji. Związku, który podobnie do czterech poprzednich został zawiązany w celu uporania się z duchowym kryzysem toczącym Zachód od ponad dwustu lat. Ale tym razem propozycja rozwiązania jest po raz pierwszy tak konsekwentna. To już nie zakończenie historii stało się jej celem, ale człowieczeństwa. Prawdziwym postscriptum do „Końca historii” jest posthumanizm. Postscriptum, które zresztą Fukuyama do swej książki dopisał w eseju „Ostatni człowiek”, który to esej jest od pewnego czasu dołączany do kolejnych wydań jego słynnej książki jako (o ironio) jej piąta część. To o przebiegu tego właśnie romansu, jego zawirowaniach i spodziewanych owocach donosi nam skrzętnie w swych książkach Yuval Noah Harari. Dla posthumanizmu jest on tym samym, kim dla idei czy raczej nastroju posthistoryczności, końca dziejów był Francis Fukuyama.
Najciekawszym faktem ujawnionym w sprawozdaniach Harariego z końca ludzkości, jaką znaliśmy czy raczej w której istnienie bezzasadnie jego zdaniem uwierzyliśmy, jest wyjście na jaw źródeł kryzysu toczącego Zachód. To, co zaczęło się od odrzucenia Boga, musiało się skończyć poszukiwaniem nowych form religijności. Kamienie z obalonych ołtarzy, zniszczonych przez rewolucyjny wandalizm świątyń i katedr stały się kamieniami węgielnymi dataizmu. Człowiek, który przestał wierzyć w Boga, z biegiem czasu musiał też zwątpić we własne istnienie. A że w coś zawsze musimy wierzyć, została nam tylko informacja. Przenajświętszy potok danych.
Nadchodzi więc czas ostatecznych rozstrzygnięć. Wielkiego powrotu do utraconych prawd albo skoku na główkę w otchłań wielkiego kłamstwa.
Jak XIX wiek był czasem wątpienia, a XX – bluźnierstwa, tak XXI stulecie będzie czasem pokory i oddawania czci. Pytanie brzmi tylko – komu?
Autor
Jan Maciejewski
Stały felietonista „Rzeczpospolitejˮ i magazynu „Plus Minusˮ. Były redaktor naczelny wydawanych przez Klub Jagielloński „Pressjiˮ. Publikował na łamach portalów: Teologia Polityczna, Rebelya, Klub Jagielloński oraz w pismach „Do Rzeczyˮ, „Wszystko co najważniejszeˮ i „Lidove Novinyˮ. Nakładem wydawnictwa Teologii Politycznej ukazała się jego książka „Milczenie katedryˮ.
Trwa ładowanie...