polskie gazety podawały w tamtych tygodniach złe wiadomości w porcjach homeopatycznych. Stanowiły one tylko przyprawę, dodawały na przemian gorzkiego bądź ostrego smaku do ogólnie panującego optymizmu. Jak mogłoby być inaczej, skoro z biur Orbisu dochodziły wieści, że tak wielkiego zainteresowania wakacyjnymi wyjazdami jak lipcu i sierpniu 1939 roku jeszcze w II Rzeczypospolitej nie było. A wojna? „Nie potrzebujemy się martwić, bo jesteśmy gotowi. Cokolwiek nastąpić by mogło – przecież jesteśmy gotowi” – powtarzano jak mantrę. Na czwartej lub piątej stronie, bo tam mniej więcej w hierarchii istotności ustawiali redaktorzy ówczesnych pism wojenne zagrożenie.
Po przeczytaniu książki Marcina Zaborskiego „Lato 1939. Jeszcze żyjemy”, w której opisuje on ostatnie chwile przed wybuchem II wojny światowej ustami, czy raczej piórami, dziennikarzy tamtych czasów, przestałem śledzić bieżące informacje. Czasami jeszcze to robię, ale tylko w akcie słabości, z pełną świadomością, że w ten sposób można się tylko zagłuszyć, a nie usłyszeć cokolwiek z tego, co naprawdę istotne. Jeśli tamte, wychodzące co kilkanaście godzin, gazety padły ofiarą własnej regularności, konieczności nieustannego karmienia monstrum maszyny drukarskiej, zapychania jej pustymi kaloriami zupełnie nieistotnych informacji, to o ileż większym złudzeniom ulegamy dzisiaj. Łamy portali czy tablice mediów społecznościowych domagają się kolejnych porcji kontentu – w każdej sekundzie, bez przerwy i bez końca. I stają się w ten sposób barierą przed informacją, otuliną chroniącą nas przed choćby śladem wiedzy o tym, co naprawdę się dzieje. Bo straszna – z perspektywy żyjących bieżączką mediów – i brutalna prawda jest taka, że dzieje się zawsze mniej więcej to samo. Całe bogactwo i spektakularność rzeczywistości mogą być odkryte i nazwane tylko przez tych, którzy potrafią się z tym stałym i nieubłaganym rytmem rzeczywistości konfrontować. Przez autorów kanonicznych.
Literacki kanon jest pod co najmniej kilkoma względami arcypolityczny. Stanowi on najlepsze ze znanych mi wcielenie w życie arystotelesowskiego modelu republiki – ustroju idealnego, powstałego ze zmieszania najlepszych cech demokracji, arystokracji i monarchii.
Kanon jest tak demokratyczny, jak potrafi być tylko tradycja. Dopuszcza do głosu nie tylko ten wąski wycinek obywateli, którzy chodzą obecnie po świecie, ale wsłuchuje się w głos milczącej, a jednak przygniatającej większości. Tych wszystkich, którzy zagłosowali swoim czasem i uwagą, w ciągu wieków sięgając po podobny zestaw lektur. W słynnym fragmencie „Rodziny Połanieckich” Sienkiewicza – „wszystkie systemy filozoficzne mijają jak cienie, a msza po staremu się odprawia, ona jedna obiecuje dalszy i nieprzerwany ciąg” – wystarczy tylko podmienić słowo „systemy” na „mody” i „msza” na „kanon”, mody bowiem mijają, nastroje rozpraszają się jak dymy na wietrze, a kanon po staremu się czyta. Obiecuje dalszy i nieprzerwany ciąg, bo opiera się, buduje nie na tym, co stare czy dawne, ale na tym, co trwałe i niezmienne.
Kanoniczność jest też nieubłaganie arystokratyczna – cierpliwie ustanawia hierarchię, odsiewa artystyczne ziarno od grafomańskich plew. Z kolei królem, absolutnym władcą świata, po którym kanon stanowi mapę, jest śmierć (Harold Bloom nazywa ją też ambasadorem lub kapłanem kanonu). Wszyscy umrzemy, czas przeznaczony na lekturę jest więc ograniczony. Zbrodnią byłoby go marnować na czytanie książek słabych albo takich, które umrą, wywietrzeją z wyobraźni wkrótce po nas.
W książce „Zachodni kanon. Książki i szkoła wieków” Harold Bloom wymienia 36 autorów kanonicznych – od Szekspira po Joyce’a. I oczywiście, nie jest to wyrok, od którego nie można by złożyć w niejednym miejscu odwołania. Ale rzecz nie w samych nazwiskach, których lista może być zmienna, tylko raczej w zasadzie działania kanonu, którą Bloom odkrywa i opisuje. Ta zaś, znów, obowiązuje w bardzo podobny sposób w świecie polityki.
Wielcy pisarze i mężowie stanu wchodzą różnymi drzwiami, ale do tego samego miejsca. Piszą lub robią coś, co stanie się trwałym punktem odniesienia. Ci pierwsi nazywają to „wejściem do kanonu”, drudzy – „zapisaniem się w historii”. Ale wymaga to od nich tej samej, szalonej i tak bardzo ludzkiej ambicji. Stania się kimś więcej niż tylko reprezentantem swoich czasów, wypadkową społecznych energii czy oczekiwań. Bycia w jakiś sposób dziwnym, nieoswojonym stworzeniem. Rojącym sobie wizje, plany czy obrazy, które innym nie przyszłyby nigdy do głowy. Wizje tak bardzo inne, że jeżeli uda im się „nabrać ciała”, obrosnąć w zdania albo decyzje, zostaną zapamiętane.
Historia i kanon to opowieść o dziwakach, aspołecznych szaleńcach, pragnących nade wszystko nieśmiertelności. I w tym akurat pragnieniu pisarz wydaje mi się czystszy, bardziej uczciwy od polityka. Chce on bowiem zapewnić odporność na przemijanie swojemu dziełu, nie imieniu. Cezar czy Napoleon zostali zapamiętani jako ludzie, nie zostały zapamiętane ich dzieła. Imperia były tylko środkiem do osiągnięcia celu. W literaturze jest na odwrót – Kafka zniknął w cieniu „Procesu” czy „Przemiany”. Nawet największy z literackich egotyków, Marcel Proust, rozpłynął się, rozpisał i został wchłonięty w ramach poszukiwań straconego czasu. Jest tak, ponieważ tytuł książki jest zapisywany zawsze większą czcionką niż nazwisko autora. W polityce bywa zazwyczaj na odwrót.
Ale polityków i pisarzy, będących godnymi tego miana, łączy jeszcze coś innego. Konfrontują się, porównują i rywalizują z przeszłą wielkością. „Osiągnięcie lub powtórzenie znacznej oryginalności w ramach bogactwa zachodniej tradycji literackiej – pisze Harold Bloom – wymaga udźwignięcia ciężaru wpływu. Tradycja nie jest tylko przekazywaniem czy procesem łagodniej transmisji, lecz także konfliktem wcześniejszego geniuszu i bieżącej aspiracji, gdzie nagrodą jest przetrwanie w literaturze lub wejście do kanonu. (…) Wiersze, opowiadania, powieści, sztuki powstają jako reakcja na wcześniejsze wiersze, opowiadania, powieści i sztuki, reakcja uzależniona od aktów czytania i interpretacji przez późniejszych pisarzy – aktów tożsamych z nowymi dziełami”. A więc odróżnić w ramach tej wielkiej, ponadczasowej rodziny można się tylko na bazie jakiegoś organicznego z nią podobieństwa. W akcie odwagi, wystawienia się na wpływ Homera, Szekspira czy Flauberta. Najłatwiej i najszybciej można upodobnić się do tego, z kim się spiera, dlatego tak uważnie trzeba wybierać sobie adwersarzy.
To szlachetne pragnienie wielkości ma też swój rewers, nazwany przez Blooma „szkołą resentymentu”. Zapisują się do niej wszyscy ci, którzy bojąc się przeszłej wielkości, zaczynają jej nienawidzić. Czując, że nie są w stanie jej sprostać – bardzo się starają zacząć nią pogardzać. Widzimy to dzisiaj doskonale na zachodnich uniwersytetach, gdzie „cancelowani” są kolejni biali, heteroseksualni mężczyźni, jak Szekspir czy Platon, których twórczość zostaje zdemistyfikowana jako przykład patriarchalnej lub feudalnej opresji. Małość i przeciętność zawsze będzie nienawidziła tego, co wzniosłe i piękne. Ale kiedy tylko zaczęłaby to podziwiać i starać się naśladować, weszłaby na drogę prowadzącą do wielkości. To jeszcze jedna, obowiązująca równolegle w świecie literatury i polityki, zasada.
Autor
Jan Maciejewski
Stały felietonista „Rzeczpospolitejˮ i magazynu „Plus Minusˮ. Były redaktor naczelny wydawanych przez Klub Jagielloński „Pressjiˮ. Publikował na łamach portalów: Teologia Polityczna, Rebelya, Klub Jagielloński oraz w pismach „Do Rzeczyˮ, „Wszystko co najważniejszeˮ i „Lidove Novinyˮ. Nakładem wydawnictwa Teologii Politycznej ukazała się jego książka „Milczenie katedryˮ.
Trwa ładowanie...