„To prawda! – wtórowali mu przychylni władzy dziennikarze. – Nie ma teraz czasu na Dostojewskiego ani Czajkowskiego”. Zarówno minister, jak i dziennikarze uzasadniali swoje wojenne cancel culture w ten sam sposób. Rosja oszalała, a jej wielka kultura „znieczula Zachód” na to szaleństwo; czyni je niewinnym lub intrygującym. Tymczasem rosyjski balet, teatr, kino, literatura i muzyka nie wyrastają z Rosji jako takiej; są tylko sztuczną fasadą. To potiomkinowska maskarada, otulina miękkiej siły skrywająca siłę brutalną i niszczycielską.
Tylko że stawiając sprawę w ten sposób, nie tyle odbieramy Moskwie narzędzia do wywierania wpływu na własną wyobraźnię, co sami zawężamy jej granice. Odmawiamy sobie de facto prawa do zrozumienia źródeł, natury i kierunku rosyjskiego działania. Bo bardziej niż w czymkolwiek innym tkwią one właśnie w rosyjskiej kulturze.
Węgierski pisarz Sándor Márai napisał w swoim dzienniku – na marginesie lektury „Idioty” Dostojewskiego – że jest przekonany, iż któregoś dnia prawda wyjdzie na jaw: ten rosyjski pisarz zabił człowieka. Jego proza jest zbyt rozgorączkowana, za bardzo szamotająca się w jedną i drugą stronę, wpadająca to w ekstazę, to w rozpacz na przestrzeni zaledwie kilka akapitów, by mogła ją spłodzić wyobraźnia wolna od jakiejś wielkiej, a skrywanej przed ludzkim wzrokiem winy. Syndrom Dostojewskiego, jego choroba trawi całą rosyjską kulturę. Jest w niej, niezależnie od epoki i gatunku, jakaś głęboko skrywana zbrodnia. I to nie pomimo tej zbrodni, ale właśnie ze względu na nią Zachód zafascynował się Rosją. Uczynił z jej dzieł terapię dla własnych schorzeń. Cholerę duchowego wyjałowienia leczy egzaltowanym, rosyjskim mistycyzmem. Zbijanie termometru nic tutaj nie pomoże. Odporność można zyskać tylko przez zrozumienie rosyjskiej kultury. Nawet jeśli ona sama uparcie twierdzi, że to niemożliwe.
– pisał Fiodor Tiutczew. Ostatni wers tak głęboko wrył się w rosyjską świadomość, stał się źródłem siły i poczucia wyższości, że cytował go nawet kilka lat temu zachodnim, skonfundowanym poczynaniami Moskwy, dziennikarzom Władimir Putin. Książka Alaina Besançona „Święta Ruś” nie tylko została napisana wbrew tej tezie, ale jest jej doskonałą falsyfikacją. Francuski badacz, jeden z najwybitniejszych znawców „rosyjskiej duszy”, przejrzał w niej rosyjskie kłamstwo. Tak jak wbrew długim okresom bezkrytycznej fascynacji udawało się to czasami jego rodakom. W połowie XIX wieku Jules Michelet pisał o kolosie ze Wschodu tak:
Tendencją takiego państwa jest stawanie się w coraz mniejszym stopniu państwem, w coraz zaś większym religią. W Rosji wszystko ma wymiar religijny. Wszystko jest lub chce być święte. Zdumiewający zamiar! Nie potraficie u siebie zorganizować zwykłego, przyziemnego porządku prawnego! A pretendujecie do wyższego świata religii. Wrogowie Prawa chcą wznieść się wyżej niż Prawo, ich celem jest świat Łaski! Skoro jesteście bezsilni wobec człowieka, rościcie sobie miano Bogów.
(…)
Rosja jest kłamstwem. Jest nim we wspólnocie, w fałszywej wspólnocie. W szlachcicu, popie i carze. Kłamstwo nad kłamstwami, największe ze wszystkich kłamstw, które jest ukoronowaniem pozostałych. Crescendo kłamstw, pozorów i iluzji.
Łaska, która nie buduje na naturze, ale spada jak deszcz, atakuje i rozlewa się jak potop, wbrew zasługom i intencjom tych, których obmywa, to stałe metrum rosyjskiej pieśni. Przebóstwienie bez moralności, świętość bez wspinaczki na górę Karmel, wędrówki przez siedem komnat duszy, ale spadająca jak grom z jasnego nieba, na obraz i podobieństwo szaleństwa. W stosunku do państwa, które chce być religią, jedynym adekwatnym językiem opisu jest teologia. Besançon przejrzał Rosję, bo zrozumiał prawosławie.
W filmie „Elena” Andrieja Zwiagincewa tytułowa bohaterka zabija swojego męża, kiedy ten informuję ją, że zamiast niej uwzględnił w testamencie córkę z pierwszego małżeństwa. Na jego pogrzebie zalewa się łzami, a chwilę potem udaje się do cerkwi, by zapalić świeczkę w jego intencji. Zachodni widz intuicyjnie wyczuwa tu zwykłą hipokryzję. Nic bardziej mylnego. Elena płakała szczerze, była w swoich łzach dobrą chrześcijanką. Bo prawosławny chrześcijanin, jak pisze Besançon, żyje w sposób rozdwojony. „W cerkwi jest aniołem, w świecie zaś człowiekiem, którego postawę moralną uznaje się za mniej ważną niż zdolność wzruszania się i wydobywania z siebie łez”.
Książe Niekludow w „Zmartwychwstaniu” Lwa Tołstoja dostrzega prostytutkę, Masłową, gdy ta modli się pośród świec i dymu kadzideł podczas wielkanocnej jutrzni. Wie, kim ona jest, jak zarabia na życie, mimo to uznaje ją za świętą, „otoczoną niestworzonym światłem”.
Rosyjska sztuka, jej główny rdzeń – od ikon do filmów Tarkowskiego – opiera się na epifanii. Nagłym przebłysku boskiego światła uchwyconym na płótnie, kartce papieru czy taśmie filmowej. Z kolei sztuka zachodniego chrześcijaństwa była zawsze modlitwą. Powolnym, stopniowym, systematycznym wznoszeniem się ducha. Prawosławna religijność jest gromem, katolicka – wspinaczką po ścieżkach ascezy i cnót. Zachodni mistrzowie życia duchowego budowali na gruncie przygotowanym przez Greków i Rzymian, czytali Epikteta i Cycerona. Święty Tomasz „ochrzcił” Arystotelesa. Ruś z kolei była przekonana o tym, że jej świętość bierze się z niewiedzy. Błogosławionej ignorancji.
To teza, którą sformułował w XIX wieku Iwan Kiriejewski, będąca fundamentem rosyjskiej teologii nacjonalistycznej: Rosja jest zacofana, lecz to zacofanie jest darem opatrzności; to dzięki niemu zachowała istotę prawdziwego chrześcijaństwa. Historia Europy jest złożona i obfituje w niezliczone bogactwa kulturowe. Rosja nie ma z tego prawie nic. I Rosjanie są tego świadomi. Ale za to wiedzą, że ich ziemia skrywa skarb cenniejszy od wszystkich tych bogactw razem wziętych: „chrześcijaństwo w stanie czystym”. To podstawowa różnica między prawosławną ortodoksją a katolicką Tradycją. Ta pierwsza jest owadem uwięzionym w bursztynie, druga – organicznie wzrastającą rośliną. Ruś będzie święta, o ile pozostanie dziewicza. Nietknięta zachodnim, łacińskim zepsuciem.
Mistyczne uniesienia, wobec których rzymski katolicyzm zalecał zawsze ustami swych największych świętych daleko idącą ostrożność, są osią prawosławnej religijności. I jednocześnie źródłem genetycznej niechęci, czy nawet nienawiści wobec Rzymu. Dla Rosjanina nie ma większej zdrady (w sensie politycznym i religijnym) niż porzucenie „świętej wiary”. A jedynym grzechem, który nie może zostać wybaczony, jest konwersja na katolicyzm. Choć to już zupełnie inny, wielki temat, to jednak trzeba go w tym miejscu zaznaczyć – to z tego właśnie biorą się rosyjskie niechęć i lęk wobec Polaków. Odwiecznych zdrajców słowiańszczyzny, nosicieli bakcyla katolickiej choroby.
Granica została jednak przekroczona. Wydana w 1886 roku książka „Powieść rosyjska” Eugène’a-Melchiora de Vogüé była kamykiem, który poruszył lawinę. W ciągu zaledwie kilku lat na francuski został przetłumaczony główny korpus wielkiej literatury rosyjskiej. Cały Tołstoj, Dostojewski, Turgieniew, Leskow, Gonczarow, Korolenko czy Gorki. Była to we francuskiej i w ogóle zachodniej kulturze epoka udręczonego samym sobą naturalizmu. Czas, w którym Joris-Karl Huysmans pisze najpierw dekadenckie „A rebours” i w chwilę potem satanistyczne „Là-Bas”. Po latach wspominał ten okres w przedmowie do nowego wydania pierwszej z tych książek:
Naturalizm władał podówczas niepodzielnie; lecz owa szkoła, która miała wyświadczyć niezapomnianą przysługę sytuując rzeczywiste postaci w realnych środowiskach, zaczęła dreptać w miejscu, czym skazała się na ględziarstwo. (…)
Obcy katolickiemu pojęciu upadku i pokusy, nie wiedzieliśmy, z jakich wysiłków i z jakich cierpień wywodzi się cnota; nie dostrzegaliśmy heroizmu duszy, wychodzącej zwycięsko z zasadzek. Cnota wydawała nam się udziałem ludzi nieciekawych i nierozumnych. Pozostawał występek. (…)
Naturalizm tracił dech obracając żarna w jednym i tym samym kręgu; bezdusznymi bohaterami rządziły po prostu instynkty i bodźce. Musieliśmy się zastanowić czy naturalizm nie wkracza już w ślepą uliczkę i czy niebawem nie stukniemy czołami o mur w głębi.
Huysmans wyszedł z tej ślepej uliczki dzięki ponownemu odkryciu katolicyzmu, zakończył życie jako świecki mnich, oblat zakonu benedyktynów. Ale popularniejszym, bo łatwiejszym i bardziej spektakularnym, lekarstwem na naturalistyczną depresję był w jego ojczyźnie rosyjski mistycyzm. Zawierał on, jak pisze Besançon, „dodatek w postaci duszy”, jakiego Francja łaknęła wówczas bardziej niż kania dżdżu. Duszy bez wnikania w zawiłości teologiczne, żmudne przechodzenie przez kolejne szczeble ascezy. Prawosławna religijność była łatwiejsza od katolickiej, bo obiecywała „złoty strzał” religijnego przeżycia. Boską epifanię tu i teraz. Błogie unoszenie się na falach sentymentalizmu.
Kto wie, który z tych dwóch elementów był dla zachodniego czytelnika bardziej pociągający: nagła, niezasłużona wizja czy stała, nieunikniona bezradność. Pierwsze przynosiło ulgę, drugie – dawało rozgrzeszenie. Nędza, od której nie ma ucieczki, i świętość, na jaką nie można zasłużyć. Jedno i drugie zwalnia od wysiłku. „Dodatek w postaci duszy” okazał się dla tej ostatniej trucizną. Nie chodziło przecież o prawdziwe lekarstwo, tylko o duchową morfinę, którą była dla Zachodu rosyjska mistyka.
Zaledwie trzy dekady później Francja zachłyśnie się baletami rosyjskimi Diagilewa. „Święto wiosny” do muzyki Igora Strawińskiego, dające jeszcze silniejsze, bo bardziej pierwotne, a więc zgodnie z rosyjską logiką czystsze przeżycie, było oparte na pogańskim rytuale śmierci i odrodzenia. Swoją premierę miało wiosną 1913 roku i wywołało skandal, a następnie fascynację nie mające sobie równych w historii europejskiej kultury. Zdaniem niektórych historyków pchnęło zachodnią Europę do okopów Wielkiej Wojny. Podsuwało bowiem myśl, że jedynym skutecznym lekarstwem na nudę i duchowe wyjałowienie jest śmierć.
Wnioski, jakie płyną z książki Besançona, obalają dwa wielkie mity pokutujące na temat rosyjskiej religijności i jej wpływu na zachodnią wyobraźnię. Pierwszy z nich opiera się na przekonaniu, że prawosławie jest w jakiś sposób bezpieczniejsze, cudownie impregnowane na zachodnie błędy i herezję. Uwięzionemu w bursztynie ortodoksji owadowi niestraszne są w końcu powiewy historii. Rod Dreher, kanadyjski autor niezwykle głośnej, również w Polsce, książki „Opcja Benedykta. Jak przetrwać czas neopogaństwa”, wkrótce po jej napisaniu – jakby odpowiadając na zadane w podtytule pytanie – przeszedł na prawosławie. Na fali tej samej intuicji niektórzy konserwatyści dostrzegają we Władimirze Putinie powstrzymującego apokalipsę katechona.
Równie fałszywy, a jeszcze groźniejszy, bo bardziej rozpowszechniony, jest mit przeciwny. Każący w każdym, kto wskazuje na kryzys i duchową zapaść Zachodu, dopatrywać się mimowolnego „raszysty”, agenta wpływu „Putlera”. Najważniejsza myślą, z jaką zostawia nas tymczasem Besançon, jest ta, iż nie ma bardziej wpływowego sojusznika Rosji niż zachodnia dekadencja. Zaparcie się przez Stary Kontynent swojej duszy i wiary.
Moskwa boi się na serio tylko jednego. Że Europę opanuje na powrót płomień rzymskiej formy. Wie bowiem doskonale, że zajmą się wówczas od niego strzechy „świętej Rusi”.
Autor
Jan Maciejewski
Stały felietonista „Rzeczpospolitejˮ i magazynu „Plus Minusˮ. Były redaktor naczelny wydawanych przez Klub Jagielloński „Pressjiˮ. Publikował na łamach portalów: Teologia Polityczna, Rebelya, Klub Jagielloński oraz w pismach „Do Rzeczyˮ, „Wszystko co najważniejszeˮ i „Lidove Novinyˮ. Nakładem wydawnictwa Teologii Politycznej ukazała się jego książka „Milczenie katedryˮ.
Trwa ładowanie...