Nie pamiętam swojej pierwszej przeczytanej w życiu książki. Mam na karku tyle wiosen, że byłoby co najmniej zaskakujące gdybym przytoczył teraz konkretny tytuł. Ale nigdy od książek nie stroniłem, z czasem zacząłem ich szukać wokół siebie aż wreszcie straciłem umiejętność życia bez nich.
Z pewnością pierwsze były te z serii ‘Poczytaj mi mamo”, choć czytałem sam, mama nie była mi do tego potrzebna. Wchodziłem też w świat Tytusa, Romka i Atomka mimo, że nigdy nie byłem koneserem komiksów. Czytałem lektury szkolne, choć nie wszystkie, bo już wtedy nie lubiłem kiedy ktoś narzucał mi poszczególne pozycje książkowe. Nie lubiłem ale czasem się poddawałem i nie żałuję, bo Sienkiewicza wchłaniałem bezproblemowo mimo męczącej dla wielu staropolszczyzny.
Czytanie sprawiało mi na tyle dużą satysfakcję i przyjemność, że jako młody chłopak łaziłem do miejskiej biblioteki i szperałem w regałach w poszukiwaniu nowych światów. I czasem dostawałem prezenty. „Katriona” Roberta Louisa Stevensona była jednym z pierwszych. To ten od „Porwanego za młodu”, na podstawie którego nakręcono film.
Wędrowałem po świecie „Martina Edena”, „Lorda Jima” czy „Davida Copperfielda”. Nigdy za to nie przeczytałem żadnej części „Pana Samochodzika”, jednocześnie zachwycając się „Stawiam na Tolka Banana” czy „Do przerwy 0:1”.
Czytanie czasem było jak muzyka. W słowa, które czytałem w ciszy wsłuchiwałem się jak w dźwięki płynące z głośników. A kiedy czytałem i słuchałem jednocześnie czasem muzyka i książka zespalały się w jedną całość i zostawały razem na zawsze, jak w przypadku „Nędzników” Victora Hugo i „Disintegration” The Cure. Albo inaczej zrodzony związek „Wichrowych Wzgórz” Emily Bronte i „Wuthering Heights” Kate Bush.
Oczywiście, że mam za sobą (a może jestem w trakcie) fascynację skandynawską literaturą spod pióra Jo Nesbo czy Stiega Larssona, ale nie zapomnę nigdy wrażenia jakie wywarł na mnie Jeffrey Eugenides w powieści pokoleniowej „Middlesex”. I oczywiście, o czym pisałem wielokrotnie, trafiają do mnie zarówno Jakub Żulczyk (któremu zazdroszczę) jak i Szczepan Twardoch (którego początkowo nie rozumiałem ale widocznie musiałem dojrzeć).
A, od kiedy sam jestem autorem, czytam książki inaczej. Uczę się. Czytam i analizuję co potrafię a czego nie. I czego nigdy nie będę umiał. Zdarzają się też książki, których autorzy mogliby się uczyć ode mnie, ale przez skromność i grzeczność o tym nie wspominam 😊
W moim świecie książki są przedmiotem specjalnej troski. Jak płyty, jak spokój, jak przestrzeń. Książki są azylem, budowaniem sobie innego świata na podstawie czytanych słów. I muszę je sam czytać. Własnymi zmysłami. Nie potrafię się przekonać do audiobooków, mimo że sam je czasem nagrywam. Nie przekonam się do czytników elektronicznych bo muszę mieć książkę w ręku, czuć zapach papieru i móc przewracać kartki. Taki ze mnie dziad. Dziad z książką.
I jak dziad, zgred i boomer narzekam na czytelnictwo, na telefony w rękach zamiast książek, na przesiadywanie przed niemądrym telewizorem zamiast rozłożenia się w fotelu z książką, na wszystko co odbiera szansę na choćby kilka stron dziennie – nawet przed snem, do poduszki.
Trwa ładowanie...