(Fot. ze zbiorów autora)
Jak wspominaliśmy już przy okazji rozmyślań o „Czarodziejskiej górze”, Thomas Mann pochodził z mieszczańskiej rodziny, był synem kupca i senatora, który przez całe swoje życie (a nawet po nim ‒ wszak ostatnią próbę podjął w swoim testamencie) hamował literackie zapędy dorastającego syna. Ostateczne oddanie się pasji pisania było dla Manna aktem rewolucyjnym, dokonaniem najprawdziwszego przewrotu w relacjach rodzinnych ‒ przewrotu, który przez jego najbliższych postrzegany był jako ucieczka od obowiązków, jako zaburzenie pieczołowicie konstruowanych wobec niego planów.
Akt buntu spowodował, że przyszły noblista dorastał w cieniu zawodu, jaki przyniósł swemu twardo stąpającemu po ziemi ojcu. To rozerwanie napiętnowało twórczość Manna, a swoje lęki, obawy, bolączki zaklął on między słowami kolejnych opowieści, zaczynając właśnie od „Buddenbrooków”. Książki, w której emocjonalne echa po rodzinnej rabacji były wciąż najgłośniejsze, a które potęgowały ‒ zdaje się ‒ w pisarzu również lęk przed konsekwencjami jakie może mieć dla całej rodziny podjęty przez niego wybór.
O ile w „Czarodziejskiej górze” Mann ukrywał przesłanie za mgłą metafor, filozoficznych wywodów i celnych obserwacji o ludzkiej naturze, to w „Buddenbrookach” wszystko wydaje się jasne od tytułowej już strony ‒ streszczone dodatkowo w podtytule. Los kupieckiej rodziny, którą przedstawia nam pisarz, został już zapisany: czeka ją upadek, bo tylko upadkiem zakończyć może się jej historia. Nam, czytelnikom, przyznana zostaje rola świadków tego procesu, odmierzających kolejne kroki do wielkiego finału, poznających nie tylko kolejne postacie dramatu, lecz również procesy prowadzące do ich poróżnienia i atomizacji.
Buddenbrooków poznajemy podczas rozkwitu ich biznesowej działalności, obserwując mniejsze i większe sukcesy z perspektywy nowej siedziby rodu, położonej ‒ znacząco ‒ przy jednej z ważniejszych ulic miasta, arterii, przez którą płynie transport, transakcja, życie. Johann Buddenbrook, patriarcha rodu, szczerze wierzy, że prowadzony z dziada pradziada biznes – handel zbożem – przetrwać może jedynie dzięki współpracy kilku pokoleń. Jego wiara w rodzinne powinności różni się jednak od poglądów jego potomstwa ‒ Mann z przejęciem ukazuje czytelnikom dorastanie i postępujące zmiany myślenia kolejnych dziedziców, przekształcanie się ich życiowych priorytetów, podmywających zgodę i wspólne kredo. Jaskółką upadku okazuje się być jednak coś zupełnie prozaicznego – ból zęba. Ten gnijący ząb jednego z synów Johanna uruchamia lawinę zdarzeń, która prowadzi nie tylko do przedwczesnej śmierci jednego z dziedziców, ale metaforycznie zapowiada też rychły upadek całej rodziny.
Buddenbrookowie nie upadają z hukiem, nie znikają w wielkiej, widowiskowej eksplozji. Mann nie mści się na swoich bohaterach, nie sięga też po środki, którymi cechowałaby się ta opowieść, gdyby napisana została w dzisiejszych czasach – nie ma w niej nic hiobowego, brak w niej wylewnych wzruszeń; to nie kryzys ekonomiczny, ani tragiczny zbieg okoliczności zrealizują złożoną w podtytule obietnicę. Nawet wydarzenia historyczne nie odgrywają tu zasadniczej roli, bo chociaż Mann wspomina Wiosnę Ludów czy wojnę prusko-austriacką, to konflikty te rozgrywają się w oddali, na zewnątrz, za horyzontem. Nie – los Buddenbrooków zależy wyłącznie od ich samych i niemożności dojrzenia tego, co łączy tych, którzy byli, z tymi, którzy są. Każdy kolejny męski członek rodu Buddenbrooków przykłada ostatecznie rękę do jego wymarcia, wiedziony nie mistycznym spiskiem bogów, lecz tym, co rządzi nami wszystkimi: ignorancją, hipochondrią, neurozą, znudzeniem, wreszcie zaś niechęcią do wyjrzenia ponad własną perspektywę.
Wszystko tu przytrafia się między słowami – podupadające zdrowie, postępujące szaleństwo, mutujące priorytety, których zmiana przedstawiona jest przez Manna z charakterystyczną dla niego ironią… Status rodziny widoczny jest w rozpadających się ciałach i umysłach, niedostrzegalny jednak dla niej samej. Codzienność jest przecież wciąż tak niezmienna: narodziny i śmierci, miłostki, małżeństwa, cementowane w uściskach dłoni przedsięwzięcia, a w tle postępująca dekadencja…
Gdy nadchodzi koniec, Buddenbrookom udało nadgonić się stomatologiczną metaforę. Wypracowany wyrzeczeniami przodków status jest dla młodziaków niczym – przyjmują go za oczywistość, niewymagającą przecież żadnej pielęgnacji. Ostatni dziedzic rodu, wiecznie schorowany Hanno, oddaje się muzycznej pasji i symbolicznie odkreśla w rodzinnej księdze wszystko to, co przyjdzie po nim, świadom, że po nim nie będzie już nic. Rodzinne przedsiębiorstwo, które przechodziło dumnie z pokolenie na pokolenie, zamyka wreszcie swoje podwoje. Dom, którego kupno tak podkreśliło rosnący status ekonomiczny rodziny – pójdzie na sprzedaż. Buddenbrookom zostaną tylko skrawki, wspomnienia i tęsknota za tym, co było i już nigdy nie wróci. W „Czarodziejskiej górze” Castorpa i wszystkich przebywających w sanatorium ze stuporu wybudził wybuch Wielkiej Wojny. W „Buddenbrookach” przebudzenie nie nadchodzi nigdy.
Choć są opowieścią o jednej tylko rodzinie – napisanej pod wpływem myśli o innej – znaleźć można w „Buddenbrookach” także bardziej uniwersalną przypowieść: przekaz o entropii, o bezładnym rozpadzie, która dotyka każdy z aspektów ludzkiego stworzenia i rzeczywistości. Oto opowieść o entropii pokoleniowej, w której wnuk nigdy nie będzie w stanie zrozumieć realiów, w których wykuwały się marzenia i motywacje jego dziadka – dziadek zaś przewidzieć, w jakiej sytuacji pozostawi swoich spadkobierców. To opowieść uniwersalna, dotycząca nas wszystkich: jak wielu z nas potrafi prawdziwie pojąć to, co przeżywali nasi przodkowie, sto, dwieście lat temu? Jak wielu świadomie kontynuuje ich plany i zamiary? Jak wielu czyni plany na przyszłość? Nawet ci z nas, którzy podejmują próby zrozumienia tego, co było, czynią to często przez zideologizowane, pochodzące ze współczesnej polityki spojrzenie, tłumaczące przeszłość nie nią samą, lecz teraźniejszością, teraźniejszości językiem i priorytetami. Czytając „Buddenbrooków” nie sposób odgonić myśli, że to samo czeka i nasze dzieci, wnuki i prawnuki, dla których również nasze życie i wielkie projekty będą tylko enigmą, niemożliwą do zrozumienia.
A jednak, odkładając Manna z powrotem na półkę, nie odczuwamy zniechęcenia. Ostatecznie pozostaje nam jedynie działać – z nadzieją, że pewnych błędów uda nam się uniknąć, że historia nasza nie będzie historią upadku.
Ocenią nas już inni.
Autor
Olga Kowalska
Filolog literaturoznawca. Ukończyła filologię polską I stopnia oraz filologię romańską II stopnia na Uniwersytecie Gdańskim. Twórczyni bloga literackiego i towarzyszącego mu kanału YouTube http://WielkiBuk.com, który prowadzi od 2012 roku. Recenzentka i promotorka literatury. Prowadzi spotkania autorskie, wywiady z pisarzami oraz warsztaty związane z promowaniem marki osobistej w sieci. Na co dzień pracuje w małej firmie zajmującej się usługami multimedialnymi.
Trwa ładowanie...