(Fot. ze zbiorów autora)
Jak to jednak z mitami często bywa, wystarczy naddrapać ich wierzchnią warstwę, by odkryć, że często rozmijają się z rzeczywistością. Zachowany w świadomości masowej portret Hemingwaya jako pisarskiego, statecznego boga (by posłużyć się określeniem Calvino) jest portretem mylącym, co udowadniają badacze jego twórczości i życia – był on człowiekiem rozdartym wewnętrznie, zagubionym, targanym lękami, i wreszcie – u schyłku życia – autentyczną rozpaczą. Był postacią tragiczną: człowiekiem czynu i idealistą, któremu trudno było zdefiniować i dogonić własne ideały; buntownikiem przeciw uciskowi i dysfunkcji władzy, którego antyfaszyzm doprowadził do współpracy ze zbrodniczym przecież reżimem komunistycznym (dziś wiemy już, że oprócz tego, że żywił ogólną sympatię do organizacji komunistycznych, Hemingway podjął również – co prawda, niezbyt owocną – współpracę z NKWD). Utrata ideałów młodości otworzyła w nim dziurę, pustkę, której nigdy nie był w stanie wypełnić – wpędziła go w depresję, paranoję, poważną chorobę psychiczną, a wreszcie doprowadziła do tragicznego końca, jakim było samobójstwo 2 lipca 1961 roku.
Rozczarowanie ideałami młodości zdaje się zresztą podstawą Hemingwayowskiego pisarstwa – jego siłą napędową. Jego najgłośniejsze utwory zbudowane są wokół ropiejącej w sercu goryczy, rozżalenia słabościami człowieka jako istoty skrajnie niedoskonałej, zdradzanej nieustannie przez brutalną rzeczywistość bądź próbującej o zdradzie tej zapomnieć. Dramat ten jest dramatem niejawnym – odbywa się na niewypowiedzianych płaszczyznach, skrywanych za kurtyną surowego, minimalistycznego stylu… Dramat ten jest dramatem osobistym – doświadczonym bowiem osobiście przez Hemingwaya, który skrywał go za kolejnymi przyjmowanymi maskami, na długo przed tym, nim zaczął obdarzać nim swoich bohaterów.
Młody Ernest wychowywał się na jednym z przedmieść Chicago, pośród protestanckich wartości i ośrodków progresywnego amerykańskiego nacjonalizmu, mieszającego terminy polityczne z religijnymi. Dla ewangelickich progresywistów Stany Zjednoczone nie były tylko kolejnym krajem na mapie świata – były mesjanistycznym wzgórzem, z którego wyruszyć miała krucjata przeciw wszelkiej niesprawiedliwości. Liberalna demokracja, egalitarny kapitalizm i nowoczesna, otwarta na zmiany religijność – trzy amerykańskie produkty eksportowe – stanowić miały fundament, na którym można było zbudować nowy, lepszy świat.
Niezależnie od realnych powodów przystąpienia Stanów Zjednoczonych do Wielkiej Wojny demokratyczni mesjaniści przyjęli ją z entuzjazmem porównywalnym do tego, jaki rozbrzmiewał w europejskich stolicach trzy lata wcześniej, w lipcu 1914 roku. Pomimo napływających z Europy wieści o potwornych stratach dostrzegali oni w konflikcie szansę na udowodnienie wyższości amerykańskiej cywilizacji i wcielenie w życie proponowanych przez siebie doktryn. Z pulpitów, ambon i pierwszych stron gazet wzywali do męstwa, podrywając młodych do roli nie wojowników, lecz zbawców – nie żołnierzy, lecz realizatorów wyższego moralnego planu.
Stał się więc młody Hemingway odtwórcą nie spisanej jeszcze roli – niczym bohater „Na zachodzie bez zmianˮRemarque’a wsłuchiwał się w opowieści o bohaterskich czynach wojennych i w obietnice współuczestnictwa w budowie nowych legend. Jako osiemnastolatek marzący o wojennej przygodzie dotarł na front włoski, gdzie został kierowcą ambulansu. Przez kolejne miesiące obserwował cierpienie, jakie sprowadzała ta nowa, dziwna wojna – nie tylko zresztą na żołnierzy. W jego pamięć zapadły dni, w których poszukiwał zwłok kobiet pośród zgliszczy zbombardowanej mediolańskiej fabryki. Hemingway swą służbę pełnił z oddaniem (odznaczony był Brązową Gwiazdą), aż sam – w wyniku ostrzału – został ciężko ranny i skierowany na sześć miesięcy rekonwalescencji, gdzie zakochał się w poznanej pielęgniarce. Powrócił do kraju w 1919 roku z uszkodzonym ciałem, złamanym porażką miłosną sercem i krwawiącą duszą.
Kariera pisarska Hemingwaya rozpoczyna się po tym brzemiennym w konsekwencje powrocie – dopiero wówczas pojawia się w nim głos, który zmusza go do pisania. Każda opowieść, która wyjdzie spod jego pióra, naznaczona zostanie jego doświadczeniami, jego zaś bohaterowie, niczym w mrocznej pętli, tracić będą tamtą młodzieńczą niewinność, przeżywając to, co przyszło i co przyjdzie jeszcze przeżywać samemu Hemingwayowi. Stając się jedną z twarzy straconego pokolenia – pokolenia pisarzy zrodzonych w ogniach Wielkiej Wojny – zaprezentuje w swej twórczości to wszystko, co łączyło ich zróżnicowane głosy: poczucie pustki, zanieczyszczenia, wielki gniew i wielki niepokój.
Do Hiszpanii skąpanej w bratobójczym konflikcie Ernest Hemingway trafił trzykrotnie (raz w 1937 roku i dwukrotnie w roku następnym) jako korespondent wojenny. Zdarzenia, których doświadczył na miejscu, zainspirowały go do napisania powieści, którą powszechnie uważa się za jego największe dzieło: wydanego w 1940 roku „Komu bije dzwonˮ (który to utwór stał się dla nas dziś przyczynkiem do rozważań o autorze). To historia Roberta Jordana, młodego i naiwnego wykładowcy, który pełen wpojonych weń ideałów dołącza do brygad międzynarodowych, by walczyć u boku partyzantów przeciw oddziałom generała Franco. Rebelianci obierają prosty, zdawałoby się, cel: wysadzić jeden ze strategicznych mostów rozpościerających się nad przełęczą, by umożliwić nową ofensywę przeciw frankistom. Na wojnie nic jednak nie jest nigdy proste. Wystarczą cztery dni i trzy noce spędzone w grocie u boku współtowarzyszy, by Jordan – ślepo wierzący w siłę braterstwa, bohaterstwo, ideowe poświęcenie – przekonał się, że żadne słowa i obietnice nie oddadzą nigdy tego, czym jest wojna i jak wielkie zbiera żniwo.
„Komu bije dzwonˮ to doświadczenie wojny domowej zamknięte w literackiej pigułce. Hemingway surowym, ostrym jak brzytwa językiem, z tak dobrze znaną jego czytelnikom prostotą ukazuje cierpienie bojowników, którzy poświęcają wszystko w imię ich sprawy, rysuje powstającą więź pomiędzy nimi a śmiercią, która czasem wydaje się prawdziwsza niż relacje między nimi samymi. Kostucha towarzyszy im wszak na każdym kroku – podczas rekonesansu, podczas snu, podczas desperackiej miłości, która jest ostatnią próbą uchwycenia utraconej dawno niewinności. To śmierć ostatecznie wygrywa, bo wygrać musi – Hemingway nie ma co do tego żadnych złudzeń. I choć jego sympatia do rebeliantów jest jednoznaczna, wydaje się świadom, że po broń sięgnęli oni – podobnie jak on, kiedyś, dawno temu – nieświadomi czekającego ich losu, roli królików posadzonych pod strzelbą myśliwego. Umieścili się w roli zbawców, którym nigdy ostatecznie nie było dane nic zbawić. Zostały tylko okaleczone ciała i umysły, gwałty, spalona ziemia, a wszystko to w obliczu starcia ideologii – sił tak potężnych, tak znaczących, że przecinać potrafią więzy krwi i rozszarpywać wszystko, co znajdzie się na ich drodze.
Hemingwayowski bohater to bohater odarty ze złudzeń – bądź odzierany z nich na naszych oczach. Bez względu na to, czy osaczony pośrodku bratobójczego konfliktu, czy wędkujący w zimnej, północnej toni, postawiony jest w egzystencjalnej pustce, w której najświętsze nawet ideały więdną w zetknięciu z brakami w ludzkiej duszy. Bohater ten szuka czasem ukojenia w tym, co niezmienne, co poza nim, co nigdy nie było częścią żadnej obietnicy: w przyrodzie, w naturze, w miłości, w tymczasowym komforcie i satysfakcji płynącej ze zwykłych, codziennych czynności. Polować, jeść, kochać i spać. Z dala od wspomnień i bólu, choć na chwilę występując z cienia.
Takim Hemingwayowskim bohaterem był sam Ernest Hemingway, miotający się po świecie w poszukiwaniu ukojenia, które nigdy nie nadeszło. Polował, jadł, kochał i spał – czasem pisał, boksował, czasem spiskował. Nic jednak nie potrafiło ukoić jego zawodu światem, ludźmi i samym sobą – nic nie wypełniało zadanej mu pustki. Z biegiem lat pogrążał się w coraz większej paranoi i megalomanii, życzył śmierci innym autorom, coraz gorzej traktował również tych, którzy byli mu najbliżsi. Jego cierpiący umysł – być może w odpowiedzi na poczucie winy związane ze współpracą z komunistyczną bezpieką – doszukiwał się wokół nieustannej, wielopoziomowej obławy amerykańskich służb, które na tym etapie nie wiedziały nawet, że powinny się Hemingwayem interesować.
W powieści „Komu bije dzwonˮ śmierć towarzyszyła bohaterom na każdym kroku – nie tylko jednak w roli nieproszonego gościa. Choć przypisywał go głównie postaciom naznaczonym tchórzostwem, w akcie samobójczym dostrzegał Hemingway ostatnią ucieczkę tych, którzy nie mogli znieść już cierpienia. Ucieczkę, na którą zdecydował się sam, przystawiając do głowy strzelbę i pociągając za spust.
Pozostaje pytanie, czy świadomy swojego końca, w ostatnim przebłysku świadomości poczuł to, co poczuł Robert Jordan – pełnię swojego istnienia, pozbawioną dziur i niedopowiedzeń? Miejmy nadzieję, że tak.
Autor
Olga Kowalska
Filolog literaturoznawca. Ukończyła filologię polską I stopnia oraz filologię romańską II stopnia na Uniwersytecie Gdańskim. Twórczyni bloga literackiego i towarzyszącego mu kanału YouTube http://WielkiBuk.com, który prowadzi od 2012 roku. Recenzentka i promotorka literatury. Prowadzi spotkania autorskie, wywiady z pisarzami oraz warsztaty związane z promowaniem marki osobistej w sieci. Na co dzień pracuje w małej firmie zajmującej się usługami multimedialnymi.
Trwa ładowanie...