(Fot. ze zbiorów autora)
Mann pochodził z mieszczańskiej rodziny, był synem kupca i senatora, który przez całe swoje życie (a nawet po nim ‒ wszak ostatnią próbę podjął w swoim testamencie) próbował hamować literackie zapędy dorastającego Thomasa (jak i jego brata). Przyszły noblista dorastał więc w rozerwaniu: między rodzinnymi oczekiwaniami a literacką pasją; między praktycznością twardo stąpającego po ziemi człowieka a romantyczną miłością do sztuki; między miłością tą a utylitarystycznymi wartościami otrzymanymi w tradycyjnym niemieckim wychówku. To rozerwanie towarzyszyło mu w całej jego pisarskiej działalności, naznaczając też „Czarodziejską górę” i przedstawiony w niej obraz upadającego z impetem XIX-wiecznego świata.
Rok 1907. Poznajemy Hansa Castorpa. Młodego inżyniera z Hamburga, przeciętnego do bólu, reprezentatywnego w swej zwyczajności. Osierocony w dzieciństwie, wychowany przez bliską rodzinę, szykowany jest do pracy w industrialnym, stoczniowym molochu. Przyszłość Hansa zdaje się już nakreślona, zapisana niezmazywalnym drukiem: będzie budować statki i prowadzić wygodne, nudne, mieszczańskie życie. Wyjazd do chorego na gruźlicę kuzyna, którego odwiedza w sanatorium Berghof w Davos, ma być ledwie krótką, trzytygodniową przerwą na rozpisanej już ścieżce życia. Ku swemu zaskoczeniu Hans zostanie w Berghofie na dłużej. Pozostanie tam przez kolejne siedem lat.
Sanatorium na górze, w którym czas płynie inaczej niż wszędzie, staje się u Manna symbolicznym obrazem samej Europy ‒ światem uśpionym, wyciszonym, w którym jednocześnie coś gotuje się już pod powierzchnią, gotowe wyrwać się na wierzch z donośnym hukiem. W latach poprzedzających Wielką Wojnę Mann, wychowany w starym porządku, sytuował się w roli obrońcy status quo: zwolennika systemu społecznego opartego na XIX-wiecznych zasadach, na niemieckiej kulturze arystokratycznej, naznaczonej konserwatyzmem i romantyczną myślą, kulturze nieskłonnej do zmian, opornej względem nowości. W trakcie Wielkiej Wojny pozostawał zagorzałym sympatykiem polityki, jak i osoby Wilhelma II. Po wojnie, czego wyraz znaleźć możemy w „Czarodziejskiej górze”, uznał stary porządek za niemożliwy do utrzymania: przeniósł się na pozycje liberalne, potem progresywno-socjalistyczne. Uznał, że XIX wiek ‒ i stworzony przez niego świat ‒ ostatecznie zakończył się w 1918 roku, w chmurach gazów bojowych i artyleryjskich błysków, strzelających przed twarzami ludzi, których zanurzenie w przeszłości uniemożliwiało przygotowanie się na to, co nadeszło.
Nie przez przypadek „Czarodziejska góra” wywodzi się z niemieckiej tradycji literackiej Bildungsroman – powieści o stawaniu się, dorastaniu i formowaniu, w tym akurat wypadku uchwyconym przez modernistyczny obiektyw, okraszonym znaczną dawką ironii i sarkazmu. Obserwujemy, jak Castorp z młodego, niedoświadczonego lekkoducha przeistacza się i przekształca, a jego osobowość dojrzewa pod względem moralnym, psychologicznym i społecznym. Mann w wysoce symboliczny sposób ukazuje w jego postaci konflikt między tym, co Nietzsche nazywał siłami Apolla i Dionizosa, a co można tłumaczyć jako odwieczny konflikt harmonii z rozpadem, porządku z chaosem, rozkwitu z dekadencją. Mann wierzył, że ostatecznie to zmiana musi zatriumfować. Społeczeństwo musi dokonać oceny minionych wartości, by móc zerwać z tymi, które uniemożliwiają postrzeganie świata takim, jaki jest.
Narzędziem analitycznym wykorzystywanym przez autora do rozrysowania tego konfliktu ‒ jak i przypatrywania się człowiekowi we wszystkich jego odmianach ‒ jest tu choroba. Mann, podobnie jak powieściowy Castorp, znalazł się w 1912 roku w sanatorium leczniczym w Davos, przy okazji odwiedzin chorującej żony. Gdy lekarze wykryli u niego szumy w płucach, pisarz ‒ w przeciwieństwie do stworzonej przez niego postaci ‒ czym prędzej opuścił przybytek, uznając, że jego usypiająca moc jest czymś, z czym nie chciałby się mierzyć. Ta krótka wycieczka, zakończona ucieczką, stała się kanwą, na której Mann zbudował później swoją powieść ‒ jego wersja sanatorium zaś stała się studium ludzkiego charakteru, zachowań społecznych, fascynacji śmiercią i rozpadem, wreszcie: areną walki o duszę zwykłego człowieka.
Pośród kawalkady satyrycznych obrazów to właśnie choroba staje się ostatecznym testem wszystkich znajdujących się w sanatorium postaci. Jedni dostrzegą w niej wygodną wymówkę, pozwalającą na ucieczkę od odpowiedzialności, nieuleczalną z założenia, gwarantującą współczucie, którym można się odpowiednio pożywić. Dla innych może się stać szansą na duchowy rozwój, na odkrycie i zrozumienie szalejących wokół sił entropii oraz przeciwstawienie się im. Choroba to degrengolada moralna, która dopada każdego, zżera powoli pokolenie za pokoleniem ‒ wartość człowieka zaś wywodzi się ze sposobu, w jaki się z nią zmierzy.
Pensjonariusze werandują, obiadują, chorują, korzystając z podarowanych im przywilejów. Castorp również godzi się z tak charakterystycznym porządkiem góry, otula się miękkim kocem czasu, który dłuży się co prawda niemiłosiernie, ale paradoksalnie mija zatrważająco szybko. Przyzwyczaja się do dźwięków rozkładającego płuca kaszlu, godzi ze śmiercią kolejnych, coraz bliższych mu osób, obserwuje biernie niesnaski, utarczki, a wreszcie samobójstwa. Odrywa się stopniowo od rzeczywistości, bierze nawet udział w organizowanych seansach spirytystycznych. Przyjmuje do wiadomości, że nic od niego nie zależy, a wszelkie decyzje podejmowane są odgórnie ‒ tak, że nie pozostaje mu nic innego, jak po prostu egzystować i nakierować wzrok do swojego własnego wnętrza. Do czasu.
Ostatecznie w starciu z chorobą Castorp wybiera ścieżkę duchowego oświecenia: budzi go wybuch Wielkiej Wojny, która przebija wreszcie bańkę stuporu. Siedem lat okazało się czasem, gdy pozornie uporządkowany, porzucony daleko w tyle świat Castorpa pogrążył się w chaosie i teraz nie pozostaje nic innego, jak ruszyć do walki, by ratować choćby pozory tamtego porządku.
Przez język satyry, wszechobecną ironię i prześmiewczy ton przepływa w „Czarodziejskiej górze” ponure ostrzeżenie, uniwersalne w swojej przestrodze: łatwo jest przespać moment, w którym na horyzoncie pojawiają się błyski, a wiatr niesie dźwięk gromów ‒ i zapach siarki. Wdychający opary status quo, zarażeni chorobami naszego pokolenia, nie przysypiajmy na górze ‒ patrzmy ku temu, co zbiera się już w nizinie.
Autor
Olga Kowalska
Filolog literaturoznawca. Ukończyła filologię polską I stopnia oraz filologię romańską II stopnia na Uniwersytecie Gdańskim. Twórczyni bloga literackiego i towarzyszącego mu kanału YouTube http://WielkiBuk.com, który prowadzi od 2012 roku. Recenzentka i promotorka literatury. Prowadzi spotkania autorskie, wywiady z pisarzami oraz warsztaty związane z promowaniem marki osobistej w sieci. Na co dzień pracuje w małej firmie zajmującej się usługami multimedialnymi.
Trwa ładowanie...