Strategia jądrowa. Część 1: Pierwsze lata i chaos rewolucji nuklearnej

Obrazek posta

(Fot. news.illinois.edu)

 

Nawiasem mówiąc, naukowcy pracujący nad ową bronią byli tak pewni jej poprawnego funkcjonowania (była to tzw. gun-type device), że nie uznali za konieczne przeprowadzenia testów nowego rodzaju uzbrojenia (mający miejsce w lipcu 1945 roku test Trinity był testem innego typu bomby jądrowej, tego samego, jaki zdetonowano 8 sierpnia nad Nagasaki).

Czytając nagłówki gazet informujące o użyciu broni jądrowej i o zniszczeniach przez nią wywołanych, Brodie miał – zdaniem Colina Graya – wykrzyknąć: „Wszystko, co napisałem, właśnie stało się nieaktualne!” Brodie najwyraźniej nie miał jednak tendencji do popadania w melancholię, przebranżowił się bowiem niezwłocznie, zakasał rękawy i już rok później opublikował książkę zatytułowaną „The Absolute Weapon. Atomic Power and World Order”. Historia Brodiego, jednego z klasyków strategii jądrowej, jest w pewnym sensie emblematyczna dla jej rozwoju. Od faktu, że był naukowcem sensu stricto, poprzez fakt, że pracując dla RAND jako naukowiec – nie wojskowy – tworzył strategię użycia (a właściwie: „nieużycia”) broni jądrowej, po jego konstatację, że istnienie broni jądrowej w fundamentalny sposób przewraca do góry nogami całość dorobku strategii militarnej ludzkoście, od bitwy pod Kannami, po myśl Jominiego, Klausewitza czy von Moltkego. Życie i wysiłek intelektualny Bernarda Brodiego były kształtowane przez krajobraz pierwszej ery nuklearnej i same go kształtowały.

We wspomnianej wyżej książce Brodie stwierdza: „Do tego momentu [użycia broni jądrowej] celem naszych sił zbrojnych było wygrywanie wojen. Od teraz musi się nim stać ich uniknięcie”. Pojawienie się broni jądrowej było szokujące nie tylko z uwagi na jej potencjał zniszczenia czy fakt, że jest to technologia przełomowa. XX wiek obfitował w przełomowe wynalazki; zastosowanie lotnictwa, działania w przestrzeni kosmicznej, rozpowszechnienie karabinów maszynowych czy użycie broni pancernej również w zasadniczy sposób wpłynęły na przebieg i strategię działań wojennych. Jednakże wszystkie te wynalazki, i doktryny ich użycia, były operacjonalizowane stopniowo; jak argumentuje Colin Gray, ich inkrementalne włączanie do całości strategii oznaczało, że były one „oswajane”; jeszcze zanim zaczęły odgrywać zasadniczą rolę w działaniach wojennych, wokół ich użycia toczyły się debaty – zarówno techniczne, jak i moralne, tworzono wizje tego, jak wpłyną one na sztukę wojenną. Z bronią jądrową było inaczej; tworzona w najściślejszej tajemnicy (chociaż na skutek działalności szpiegów wśród brytyjskich naukowców, biorących udział w programie – nie w tajemnicy przed Sowietami) w ramach programu Manhattan, broń jądrowa pozostawała w utajeniu aż do momentu jej pierwszego użycia. Powstała ona zresztą bardziej dlatego – i to również jest swego rodzaju leitmotiv historii broni jądrowej – że obawiano się, iż Niemcy także nad nią pracują. Później okazało się, że Trzecia Rzesza zainwestowała w inną Wunderwaffe (czy to z faktu, że Hitler nie ufał „żydowskiej fizyce”, czy też z uwagi na wątpliwości, czy broń tego rodzaju w ogóle może powstać, czy wreszcie z powodu ograniczeń materiałowych), a więc w rakiety V1 i V2 – które zresztą miały odegrać kluczową rolę także w rozwoju strategii nuklearnej.

To z kolei oznaczało, że gdy już wykorzystano ją w boju, brakowało pomysłu na umiejscowienie broni jądrowej w wielkiej strategii, nie istniała również doktryna zarządzająca jej użyciem. Brak było również punktu odniesienia dla teoretycznego zastosowania broni jądrowej. Ów fakt, w połączeniu z tym, że to nie wojskowi, ale cywilni naukowcy odpowiedzialni byli za stworzenie bomby, sprawił, że to właśnie ci drudzy odpowiadali za „ustrategicznienie” najpierw broni jądrowej, a następnie termojądrowej. I chociaż formalnie to US Army sprawowała pieczę nad przebiegiem projektu Manhattan, to w całym programie kluczową rolę odgrywali naukowcy, i to oni obsadzali kluczowe stanowiska. Za przebieg naukowej części projektu odpowiedzialny był Robert Oppenheimer, który był, rzecz jasna, cywilem – chociaż jako listek figowy miano mu nadać stopień podpułkownika (Oppenheimer, nawiasem mówiąc, zawalił testy sprawnościowe. Autor nie jest więc pewny, czy stopień ten ostatecznie uzyskał).

Do momentu pojawienia się broni jądrowej rola nauki w wojnie była ograniczona; o ile naukowcy odgrywali pewną rolę – chociażby projektując fortyfikacje czy modele broni – to sam sposób użycia tej broni czy doktryna jej wykorzystania znajdowały się poza obszarem ich kompetencji. Ponieważ Jednak – przynajmniej pozornie – broń jądrowa całkowicie wywróciła ów porządek, wypracowanie metod zastosowania jej w praktyce również spadło na barki naukowców. Tak więc, jak pisze Colin Gray, „u fundamentów współczesnej nauki o strategii legła potrzeba zrozumienia broni jądrowej i termojądrowej. Liderzy i twórcy tej nowej profesji niemal zawsze byli naukowcami wywodzącymi się z kręgów akademickich. Chociaż część z nich formalnie należała do struktur militarnych, to nie pragnienie awansu w strukturach sil zbrojnych stanowiło uzasadnienie ich pracy nad rozwojem strategii. Nieuniknioną konsekwencją czerpania przez establishment wojskowy pełnymi garściami z dorobku intelektualnego stworzonego przez naukowców było powstanie nowego kanonu teorii i idei, w którym odbicie znajdowały wszystkie wady i zalety faktu, że jego twórcami byli nie eksperci wojskowości, ale cywile. W związku z tym »współczesna strategia« po roku 1945 koncentrowała się wokół trójcy kluczowych problemów: odstraszania (najczęściej nuklearnego), ograniczonej wojny prowadzonej w złowrogim cieniu broni jądrowej i kontroli zbrojeń. W latach 50. i 60. klasycznie rozumiana strategia militarna oparta na »profesjonalnym« rozumieniu wojskowości nie mogła zaoferować rozwiązania żadnego z tych problemów”.

Tarcia pomiędzy establishmentem cywilnym i wojskowym stały się zresztą nieodłącznym elementem rozmów o strategii wykorzystania broni jądrowej; jak argumentuje Vipin Narang, do dzisiaj od tego, na ile zdrowe są relacje polityczno-wojskowe w danym państwie, zależy użycie danej strategii odstraszania. Dotyczy to zwłaszcza mniejszych mocarstw nuklearnych (najlepszym przykładem są tu chyba Indie).

Tak czy inaczej, naukowcy stali się nie tylko integralną częścią establishmentu odpowiedzialnego za tworzenie strategii wojennej, ale znaleźli się w jej centrum. Za najlepszy tego przykład może posłużyć utworzenie w 1948 roku RAND (research and development) Corporation, w której w swoim czasie zatrudnienie znaleźli i Brodie, i Herman Khan, i Harold Brown, i Thomas Schelling czy Albert Wohlstetter (twórca pojęcia równowagi strachu). I chociaż RAND powstała z inicjatywy US Air Force (założycielem „pierwszego think tanku” był Curtis LeMay, pierwszy dowódca Strategic Air Command, co również jest paradoksem, bo LeMay był antytezą intelektualisty) i miała na początku swego istnienia za zadanie „pożenienie” broni jądrowej i sił powietrznych, wkrótce rola i ekspertyzy RAND zaczęły wykraczać daleko poza obszar zagadnień związanych nie tylko z użyciem sił powietrznych czy strategią jądrową, ale wojskowością w ogóle.

W świetle takich właśnie korzeni RAND-u nieco mniej paradoksalny zdaje się fakt, że jedna z pierwszych doktryn użycia broni jądrowej miała źródła w konwencjonalnej doktrynie bombardowań strategicznych, mającej korzenie w Wielkiej Wojnie i dopracowanej podczas drugiej wojny światowej. Bombardowania strategiczne, które były przykładem wojny totalnej par excellence, mającej na celu wyniszczenie potencjału przemysłowego wroga oraz wywołanie paniki wśród jego populacji, cechowały się totalnym wymiarem, i, jak ulał pasowały do niszczącej, ultymatywnej mocy broni jądrowej. Siły powietrzne były wówczas również jedynym praktycznym narzędziem przenoszenia broni jądrowej. Z punktu widzenia Waszyngtonu poleganie na broni jądrowej jako elemencie odstraszania miało szereg zalet – dopiero co wyodrębnione ze struktur US Army siły powietrzne USA, którym siłą rzeczy zostałoby powierzone zadanie przeprowadzenia ataków przy użyciu broni jądrowej, miały doświadczenie w prowadzeniu kampanii bombardowań strategicznych; ponadto, jakkolwiek kosztowny był projekt Manhattan, stanowił on „budżetową” alternatywę wobec utrzymania potencjału konwencjonalnego pozwalającego na skuteczne odstraszanie ZSRR w Europie.

Część strategów – w tym na przykład Colin Gray – jest zdania, że w latach poprzedzających wynalezienie broni termojądrowej można było sobie wyobrazić, że trzecia wojna światowa toczyłaby się podobnie jak druga wojna światowa, tyle że z wykorzystaniem broni jądrowej. Tu warto zauważyć, że jakkolwiek ogromne były straty spowodowane przez użycie broni jądrowej w dwóch japońskich miastach, poprzedzające je bombardowania strategiczne miały efekt – przynajmniej w wymiarze materialnym – co najmniej taki sam, jeżeli nie większy. Żeby nie być gołosłownym: w nalocie na Tokio 10 marca 1945 roku (przeprowadzonym nie przez kogo innego, tylko Curtisa LeMaya; nawiasem mówiąc, LeMay stwierdził kiedyś, że „gdybyśmy przegrali tę wojnę, byłbym sądzony jako zbrodniarz wojenny”) zginęło od 80 do 90 tysięcy osób, całkowitemu zniszczeniu uległo 41,4 kilometra kwadratowego miasta. W Europie kampania bombardowań strategicznych „Bombera” Harrisa (Kolonia i Drezno, by wspomnieć tylko dwa przykłady) również powodowała ogromne straty w ludności cywilnej – zgodnie zresztą z zamierzeniami planistów. Brodie kontrargumentuje jednak, że „powinno być jasne, że istnieje znacznie większa niż jedynie logistyczna różnica pomiędzy sytuacją, w której pojedynczy nalot przeprowadzony przez jeden samolot wywołuje zniszczenia takie jak w Hiroszimie, a sytuacją, w której do spowodowania takich zniszczeń potrzebny jest nalot, w jakim bierze udział 500 samolotów. Bez wątpienia prawdą jest, że 500 samolotów przenoszących ładunki konwencjonalne mogłoby wywołać zniszczenia porównywalne z Hiroszimą – ale gdyby samoloty te przenosiło 500 bomb jądrowych, byłyby zdolne do fizycznego unicestwienia 500 miast takich jak Hiroszima”. Trudno jest się z matematyką Brodiego nie zgodzić; problemem był jednak fakt, że po pierwsze w latach 40. produkcja broni jądrowej była trudna i droga, a zatem Stany Zjednoczone dysponowały jedynie niewielką liczbą ładunków, a po drugie mogły ją przenosić wyłącznie najcięższe bombowce (B-29 i B-36), narażone przecież na zniszczenie przez obronę powietrzną wroga (na co z kolei nie można było sobie pozwolić z uwagi na niewielką liczbę ładunków jądrowych). Mimo to wraz z narastaniem napięć na linii Waszyngton – Moskwa (długi telegram Kennana, zamach stanu w Czechosłowacji w roku 1948, blokada Berlina) USA zaczęły coraz poważniej rozważać użycie broni jądrowej w sytuacji konfliktu z Sowietami; w roku 1948, podczas kryzysu berlińskiego, na terytorium Wielkiej Brytanii przerzucone zostały bombowce strategiczne. W 1950 roku powstał natomiast plan wojny zwany Offtackle, zakładający, że w wypadku wybuchu wojny SAC przeprowadziłby serię nalotów strategicznych na listę 123 celów położonych w Związku Radzieckim, zarówno przy użyciu ładunków konwencjonalnych, jak i jądrowych.

Jeżeli jednak w pierwszych latach istnienia broni jądrowej można było wyobrazić sobie, że trzecia wojna światowa przebiegałaby w sposób zbliżony do drugiej (z bombardowaniami strategicznymi dokonywanymi przy użyciu bomb nuklearnych), to sowiecki test nuklearny przeprowadzony w roku 1949, a następnie opracowanie, przetestowanie i produkcja broni termojądrowej – która, w przeciwieństwie do broni jądrowej nie miała teoretycznego limitu równoważnika trotylowego – najpierw przez Amerykanów, a następnie przez Sowietów – sprawiły, że jakiekolwiek teoretyzowanie na temat użycia broni jądrowej jako narzędzia prowadzenia wojny – a więc w klasycznym rozumieniu realizowania polityki – przestało mieć sens. W ten sposób, dowodzi Colin Gray, „strategia nuklearna” stała się oksymoronem, a broń jądrowa przestała być w gruncie rzeczy bronią. Wraz ze zwiększeniem liczby głowic termojądrowych, dopracowaniem metod ich przenoszenia oraz zagwarantowaniem ich przeżywalności, nawet w obliczu pierwszego uderzenia jądrowego (osiągnięcie triady nuklearnej na początku lat 60., w szczególności okrętów podwodnych wyposażonych w SLBM) pomiędzy Stanami Zjednoczonymi i Związkiem Radzieckim zapanowała „równowaga strachu”.

Kolejną konsekwencją wynalezienia, a następnie zoperacjonalizowania broni termojądrowej, był fakt, że jeżeli obie strony hipotetycznego konfliktu dysponowałyby tego rodzaju narzędziem zniszczenia, to żadna z nich nie mogłaby liczyć na odniesienie tryumfu; nawet gdyby jedna z nich zdołała uzyska przewagę na konwencjonalnym polu bitwy, to w obliczu nieuchronnej klęski przeciwnik mógłby zdecydować się na użycie bomb wodorowych.

To z kolei sugeruje, że przynajmniej w kontekście wojen – nawet konwencjonalnych – pomiędzy dwoma państwami dysponującymi bronią nuklearną prawdopodobieństwo użycia siły spadło znacząco. I o ile historia zimnej wojny zdaje się potwierdzać tę obserwację, to trzeba zwrócić uwagę, że brak jednoznacznego dowodu, iż to właśnie istnienie broni nuklearnej spowodowało to, że konfrontacja ZSRR i USA nigdy nie przerodziła się w wojnę gorącą; w tym wypadku korelacja niekoniecznie oznaczać musi przyczynowość.

Jednocześnie z całą pewnością fakt posiadania broni jądrowej nie sprawił, że posiadające ją państwa zdecydowały się na jej użycie wobec państw nią niedysponujących, nawet w sytuacji, gdy trwał pomiędzy nimi konflikt, który mocarstwa nuklearne przegrywały; Stany Zjednoczone w Korei i Wietnamie, Sowieci w Afganistanie, ba, nawet Żydzi podczas wojny Jom Kipur (gdy zagrożenie egzystencjalne dla Izraela było rzeczywiste) nie zdecydowali się na użycie broni jądrowej wobec swych adwersarzy.

Jedynym zastosowaniem broni jądrowej stało się więc nie jej użycie, ale odstraszanie potencjalnych przeciwników od jej użycia. Swego czasu doprowadziło to do zaistnienia sytuacji – nie strategii – MAD, a więc wzajemnie zagwarantowanego zniszczenia. Sytuacji, która, owszem, zdawała się gwarantować stabilność (wydaje się, że utworzenie traktatów takich jak Anti-Ballistic Missile Treaty czy też ograniczenie obrony cywilnej były powodowane obawą przed zaburzeniem równowagi strachu), minimalizując tym samym ryzyko wybuchu wojny jądrowej. Z drugiej strony decydenci po obydwu stronach żelaznej kurtyny nie mogli przecież przejść do porządku dziennego nad faktem, że ich jedynym planem na wypadek wojny jądrowej jest umrzeć.

Co więcej, w Europie przewaga konwencjonalna leżała po stronie ZSRR, Stany Zjednoczone natomiast objęły gwarancjami bezpieczeństwa nuklearnego swych sojuszników z NATO – stawiało to USA w trudnej sytuacji konieczności uwiarygodnienia, że są gotowe poświęcić własne miasta w obronie państw europejskich (i azjatyckich).

 

Autor

Albert Świdziński

Dyrektor analiz w Strategy&Future.

 

Albert Świdziński

Zobacz również

Strategy&Future. Wizja bez planu, czyli Macron o Europie (i Napoleon III)
Widziane z zachodniego Limitrofu. Armenia przegrywa wojnę, ale rozgrywka polityczna jeszcz...
Jacek Bartosiak o spuściźnie Trumpa (Podcast)

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...