(LI SHIGONG)
Należy wręcz zakładać, że rywalizacja będzie coraz bardziej intensywna. Sama wojna byłaby zapewne katastrofą zarówno dla nich, jak i dla świata oraz dla globalnego systemu ekonomicznego, więc żadna ze stron raczej jej nie pragnie, bojąc się trudnych do przewidzenia konsekwencji.
Obiektywnie bowiem obie mogą stracić nawet wtedy, gdy jedna wygra w sensie wojskowym. Dobrym tego przykładem jest los Sparty i Aten w starożytności czy mocarstw europejskich poranionych i wyczerpanych po hekatombie I wojny światowej.
O ile analizując chiński model poznawczy, należy słusznie zakładać, że Chińczycy będą się obawiali niszczycielskiej wojny, która może się skończyć klęską ich projektu modernizacyjnego, utratą prestiżu czy zaburzeniem porządku wewnętrznego w kraju, to i tak mogą zadziałać przy podejmowaniu przez nich decyzji następujące czynniki zaburzające percepcję rzeczywistości uwarunkowania psychologiczne wynikające z historii, geografii, polityki i odmienności kulturowej Chin. Chiny to bowiem stara cywilizacja, upokorzona kolonizacją oraz inwazjami obcych potęg.
Może się więc tam pojawić przemożna chęć odzyskania prestiżu, która w połączeniu z własnym poczuciem siły daje niebezpieczną mieszankę. Jeśli do tego dodamy nacjonalizm wyczuwalny na ulicach chińskich miast przy każdym napięciu międzynarodowym, a już zwłaszcza w relacjach z Japonią, to mamy istotny czynnik presji na przywódców w Pekinie, mogących bać się utraty twarzy wobec społeczeństwa i tym samym utraty części legitymacji do rządzenia.
To nakłada się na przekonanie, że Amerykanie upatrzyli sobie w Chinach przeciwnika i prezentują postawę agresywną w opozycji do chińskiej postawy obronnej. To z kolei wiąże się z częstymi w chińskiej debacie głosami o amerykańskim „otaczaniu, okrążaniu i powstrzymywaniu” wzrostu potęgi Chin.
Czynnikiem zaburzającym obiektywną ocenę rzeczywistości może też być skuteczna rozbudowa chińskich zdolności wojskowych, która może wzbudzić w chińskich przywódcach poczucie możliwości wygrania wojny z USA na morzach przybrzeżnych zachodniego Pacyfiku, tym bardziej że Chińczycy mogą zakładać, iż będą z powodu bezpośredniej bliskości bardziej zdeterminowani, by tę wojnę wygrać, i to w krótkim czasie.
Z drugiej strony obowiązujący w USA model poznawczy także obarczony jest wadami, które mogą utrudniać obiektywną percepcję rzeczywistości. Do takich zaliczają się protekcjonalne głosy o amerykańskich przewagach ustrojowych, modelu gospodarczym, przewadze wojskowej czy technologicznej i wiele innych.
Co więcej, twarde postępowanie Pekinu w sprawie sporów terytorialnych może spowodować w Waszyngtonie myślenie, że kolejne działania będą coraz bardziej agresywnie, a każdy spór morski o najmniejszą wysepkę czy przepłynięcie okrętu będzie analizowany w kategoriach geostrategicznych i będzie podnosił niebezpiecznie stawkę. Okolicznością pogarszającą obiektywną ocenę rzeczywistości, zwłaszcza w nadchodzących latach, może być utrwalone przekonanie Amerykanów o wyższości własnych sił zbrojnych nad siłami przeciwnika.
Jednocześnie może się także wydawać, że sojusze amerykańskie w regionie są postrzegane jako okrążanie Chin. Na dodatek chińskie systemy obronne w pierwszym łańcuchu wysp są przez Waszyngton rozumiane jako w istocie ofensywne, gdyż osłabiają amerykańskie możliwości projekcji siły w rimlandzie azjatyckim, a do swobodnej projekcji siły Amerykanie są przyzwyczajeni od czasów II wojny światowej.
Taka postawa Chin mogłaby – w oczach Amerykanów – świadczyć o agresywnym wypychaniu Amerykanów z Azji Wschodniej i Południowo-Wschodniej. Bezpośrednim przejawem tego „agresywnego działania” miałoby być budowanie sztucznych wysp i potencjalne naruszanie wolności żeglugi, a tym samym podważanie ciągłości linii komunikacyjnych sojuszników i negowanie centralnej pozycji USA w globalnym systemie handlowym.
W relacjach amerykańsko-chińskich jest bardzo wiele potencjalnie niebezpiecznych obszarów, grożących eskalacją napięcia i wojną. Do nich zalicza się chociażby niespodziewany upadek reżimu w Korei Północnej, który mógłby skutkować wejściem wojsk południowokoreańskich na północ półwyspu w celu uzyskania kontroli nad bronią masowego rażenia czy po prostu w celu ustabilizowania sytuacji. To z kolei mogłoby spowodować kontrakcję Chin, przeciwnych reunifikacji Korei. Chińczycy dążyliby wówczas zapewne do stworzenia strefy buforowej wewnątrz Korei, odgradzającej Chiny właściwe od sojuszników USA. W tym sensie łatwo zrozumieć, że upadek reżimu w Korei Północnej nie jest przez nikogo wyczekiwany.
Podobnie nauki Tukidydesa przypominają o sobie na Morzu Wschodniochińskim, gdzie Chiny co prawda wojskowo nie mają (na razie) szans w starciu z połączoną flotą amerykańsko-japońską, ale nieustannie prowokują Japończyków. A prowokacje mogą wymknąć się spod kontroli. Z kolei błąd USA może polegać, podobnie jak w wypadku Aten, na wciągnięciu w konflikt w wyniku akcji Japonii, na przykład na skutek zestrzelenia rozpoznawczego chińskiego drona. Zresztą Chiny już zadeklarowały, że będzie to uznane za akt wojny.
Obecnie w procesach decyzyjnych obu mocarstw narasta wzajemna nieufność i antagonizmy, nawet na najwyższych szczeblach władzy. W celu zredukowania możliwości pomyłki czy eskalacji trywialnego incydentu obaj prezydenci powinni, poza istniejącą formułą, mieć otwarty i bezpośredni kanał komunikacyjny, by w razie kryzysu móc być natychmiast w kontakcie.
Przy czym należy pamiętać, że takie bezpośrednie i na najwyższym szczeblu rozmowy irytują sojuszników w regionie, którzy obawiają się, że dochodzi do jakichś ustaleń i koncesji ich interesów ponad ich głowami.
Podążając za rozumowaniem Grahama Allisona, może trzeba się zastanowić, czy skoro wzrost potęgi Chin ma rozmiary zmian „tektonicznych”, to kolejne nowe strategie amerykańskie, czy to rebalancing, hedging, czy inne, są jedynie różnymi wariantami siłowego forsowania tej samej wielkiej strategii prymatu, przypominając w ten sposób – wedle słów Allisona – „aspirynę, która miałaby leczyć raka”. I z tej perspektywy mogą być porównywane do złudzeń, jakie były widoczne w grze mocarstw przed rokiem 1914. Wzrost potęgi liczącej pięć tysięcy lat cywilizacji z ponad miliardem trzystu milionami ludności nie jest bowiem problemem, który można „załatwić”. To jest stan chroniczny, który będzie światu towarzyszył i z którym trzeba będzie żyć przez długi czas. A radzenie sobie z rosnącą potęgą Chin, zważywszy na ich rozmiary, będzie wymagało nieustannej czujności oraz starań o jak najgłębsze wzajemne zrozumienie. Co ważniejsze, będzie oznaczało radykalniejszą zmianę opinii i działań liderów oraz opinii publicznej, niż sobie dziś wyobrażamy. Wówczas zarówno Chiny, jak i USA musiałyby temperować swoje ambicje i skalibrować działania. Zdaje się, że mówią o tym już nawet sojusznicy Waszyngtonu.
W przypadku przekazania palmy pierwszeństwa brytyjskiego Stanom Zjednoczonym w pierwszej połowie XX wieku zaważyło ogromne zagrożenie potęgą Niemiec, a obie wojny światowe wykazały słabość imperium brytyjskiego i zmusiły je najpierw do koncesji, a potem do abdykacji na rzecz USA. Przykład rywalizujących Związku Sowieckiego i dynamicznie rosnącej w siłę Japonii w latach 70. i 80. XX wieku też nie jest zupełnie przekonujący, gdyż Japonia była elementem całego systemu sojuszników amerykańskich w rimlandzie i strefie przybrzeżnej Azji i w sensie geopolitycznym była protektoratem USA zależnym w zakresie bezpieczeństwa od Waszyngtonu, a ten nie chciał wojny z Sowietami. Przykład rywalizacji relatywnie słabnących wobec zjednoczonych Niemiec Francji i Wielkiej Brytanii po 1990 roku do chwili obecnej w ramach Unii Europejskiej też jest mocno wątpliwy, a to z powodu istnienia kolektywnej architektury bezpieczeństwa w ramach NATO oraz z racji istotnej i stabilizującej układ sił roli USA w Europie. Niemniej jednak prawdą jest, że przyszłość tej dynamiki rywalizacyjnej w Europie jest niejasna, sama zaś Unia Europejska jest szarpana napięciami strukturalnymi, grożącymi jej rozpadem, z których najważniejszym czynnikiem destabilizującym jest coraz bardziej dominująca pozycja gospodarcza i polityczna Niemiec.
Jedynym przykładem niejako pozytywnie nastawiającym do perspektywy uniknięcia wojny dominacyjnej jest zimnowojenna rywalizacja pomiędzy Sowietami a USA w latach 1945‒1990. Ale z istotnymi zastrzeżeniami. Po pierwsze toczyły się jednak pomiędzy nimi wojny zastępcze (proxy wars) rękami sojuszników. Po drugie Związek Sowiecki nie był elementem globalnego systemu ekonomicznego, więc nie było pomiędzy USA a ZSRS, wbrew pozorom, strukturalnych napięć, premiujących czyjś wzrost kosztem drugiego. Po trzecie ostatecznie nigdy nie odnotowano gwałtownego wzrostu potęgi gospodarczej Związku Sowieckiego, którego PKB nigdy nie sięgnęło 50% wartości PKB Stanów Zjednoczonych.
Innymi słowy, Amerykanie zawsze byli znacznie potężniejsi niż ZSRS, a groza zimnej wojny wynikała z kontrolnej pozycji geograficznej Sowietów w Eurazji oraz z dysponowania ogromną armią i strategiczną bronią nuklearną, z którą Waszyngton musiał się liczyć. Zatem jeśli dokonamy głębszej analizy, nie zachodziły w tej relacji strukturalne napięcia znane z „Wojny peloponeskiej” Tukidydesa.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że powyższe konstatacje są mało uspokajające, a przykłady historyczne opisujące sytuacje, gdy do wojny nie doszło, nie przekonują.
Autor
Jacek Bartosiak
Założyciel i właściciel Strategy&Future, autor książek „Pacyfik i Eurazja. O wojnie”, wydanej w 2016 roku, traktującej o nadchodzącej rywalizacji wielkich mocarstw w Eurazji i o potencjalnej wojnie na zachodnim Pacyfiku, „Rzeczpospolita między lądem a morzem. O wojnie i pokoju”, wydanej w 2018 roku, i „Przeszłość jest prologiem" z roku 2019.
Trwa ładowanie...