(fot. Wikimedia Commons)
WIELKA BRYTANIA W ŚWIECIE BEZ USA?
Pierwszego grudnia ubiegłego roku premier Wielkiej Brytanii Boris Johnson zapowiedział przeprowadzenie „najgłębszej od końca zimnej wojny rewizji” polityki zagranicznej i polityki bezpieczeństwa królestwa (która nawiasem mówiąc ma zostać ukończona do końca bieżącego roku). O tym, że faktycznie będzie co analizować, świadczyć może niedzielna wypowiedź szefa brytyjskiego MSZ-u dla magazynu „The Sunday Times”. Oto Ben Wallace stwierdził, że wizja rosnącego izolacjonizmu Stanów Zjednoczonych, którego dowodem ma być wycofanie się wojsk USA z Syrii, czy propozycja Donalda Trumpa, aby NATO aktywniej zaangażowało się w stabilizowanie sytuacji na Bliskim Wschodzie, spędza mu sen z powiek. Zdaniem Wallace’a podstawowe założenia sformułowanej w 2010 roku polityki obronnej Zjednoczonego Królestwa, zakładające ścisłą integrację wojsk USA i Wielkiej Brytanii, stały się w związku z tym nieaktualne. Wobec tego Wielka Brytania zmuszona będzie planować przyszły kształt swoich sił zbrojnych i prowadzonych przez nie działań w oparciu o założenie nieobecności lub znacznie ograniczonej obecności wojsk USA, w szczególności w zakresie świadomości sytuacyjnej i wsparcia z powietrza. Wallace uważa także, Wielka Brytania pozostanie również celem dla terrorystów, a w związku z tym będzie musiała współpracować zarówno z państwami pięciorga oczu, jak i z europejskimi sojusznikami – tam, gdzie ich interesy (a nie ideały!) będą zbieżne z interesem Korony.
Jako Strategy&Future mamy nadzieję, że obserwacja Bena Wallace’a nie przyczyni się mimo wszystko do dalszego osłabienia pozycji USA – wiadomo bowiem, że to przez tego rodzaju wypowiedzi rola USA jest kwestionowana. Działa tu ten mechanizm co w „Nowych szatach cesarza”. Powszechnie wiadomo przecież, że właśnie dopiero spostrzeżenie dziecka „sprawiło”, że cesarz nagle stał się nagi. Mamy też nadzieję, że sarkazm nie jest naszym czytelnikom obcy.
O tym, że interesy te nie zawsze będą zbieżne, świadczyć może wciąż trwający w Wielkiej Brytanii spór o uczestnictwo chińskiej firmy Huawei w tworzeniu infrastruktury 5G. Oto wraz z coraz bardziej prawdopodobną decyzją Downing Street o dopuszczeniu Huawei do współtworzenia infrastruktury sieci piątej generacji (która to decyzja ma zapaść jeszcze w styczniu) Waszyngton zdecydował się na podjęcie kolejnej próby zablokowania ekspansji firmy z Shenzhen. We wtorek w Londynie gościła specjalna delegacja z Białego Domu, której przewodził Matt Pottinger, p.o. doradca ds. bezpieczeństwa narodowego USA. Miała ona dostarczyć dossier świadczące o głębokiej współpracy Huawei z chińską armią i aparatem bezpieczeństwa. Jeden z członków delegacji miał nawet nazwać zamiar dopuszczenia Huawei do przetargów „szaleństwem” i ostrzec Londyn, że Kongres zostanie zmuszony do uważnego przyjrzenia się współpracy wywiadowczej obydwu krajów.
Nie wydaje się jednak, aby informacje przekazane Brytyjczykom przez amerykańską delegację miały zasadniczo wpłynąć na decyzję rządu Borisa Johnsona. W przeddzień przyjazdu amerykańskiej delegacji szef MI5 Andrew Parker stwierdził, że nie widzi powodu, dla którego wykorzystanie komponentów dostarczanych przez Huawei miałoby negatywnie wpłynąć na wymianę informacji pomiędzy USA i Wielką Brytanią. Przedstawiciele wywiadu Wielkiej Brytanii mieli również zauważyć, że fragmenty dossier przekazanego przez stronę amerykańską mają źródło właśnie w analizach dostarczonych Waszyngtonowi przez Wielką Brytanię, a w związku z tym nie są niczym nowym i nie będą miały wpływu na decyzję dotyczącą Huawei. Komentując sytuację w wywiadzie dla BBC, Boris Johnson stwierdził, że Brytyjczycy „mają prawo mieć dostęp do najlepszej technologii” – a jeżeli ktoś uważa, że należy zrezygnować z takiego czy innego dostawcy, to powinien również zaproponować realną alternatywę.
Warto dodać, że podobnego zdania zdaje się być również Unia Europejska; oto w piątek 17 stycznia komisarz ds. handlu UE Phil Hogan powiedział, że USA blefują w kwestii ograniczenia współpracy wywiadowczej, a sama Unia nie chce i nie zamierza zabraniać Huawei uczestnictwa w przetargach na budowę 5G wewnątrz UE.
BIAŁORUŚ W ŚWIECIE BEZ ROSYJSKIEJ ROPY?
Nie ma oznak końca rosyjsko-białoruskiego sporu o ceny ropy naftowej. Dzień po tym, jak 13 stycznia niepowodzeniem zakończyła się kolejna runda negocjacji cenowych, Mińsk zapowiedział ustami wicepremiera Dmitrija Krutoja gotowość do prowadzenia rozmów z innymi potencjalnymi dostawcami ropy naftowej, w tym „państwami bałtyckimi, Polską, Ukrainą, Azerbejdżanem i Kazachstanem”. Z tym ostatnim rozmowy mają zostać przeprowadzone przed 20 stycznia. Również państwa bałtyckie wyraziły wstępnie gotowość do dostarczania Białorusi ropy naftowej sprowadzanej przez porty morskie na Bałtyku (Kłajpeda i terminal w Butyndze na Litwie oraz port Windawa na Łotwie). Już na początku stycznia przedstawiciel portu w Kłajpedzie zapowiedział, że przez litewski port mogłyby być dostarczane na Białoruś trzy miliony ton ropy rocznie (podczas gdy z Rosji Mińsk importuje około 18 milionów ton surowca rocznie).
W czwartek 16 stycznia Mińsk odwiedził premier Łotwy Arturs Kariņš. W toku wizyty, która zdaniem Łukaszenki powinna „służyć wykorzystaniu zaistniałej sytuacji”, Kariņš podkreślił gotowość do transportowania ropy naftowej do białoruskich rafinerii poprzez łotewskie porty, a następnie drogą kolejową. Teoretycznie Mińsk może również szukać możliwości dywersyfikacji na Ukrainie, za sprawą naftoportu w Odessie (z którego Białorusini odbierali już sporadycznie niewielkie transporty ropy). W każdym z tych wariantów problemem pozostaje jednak brak infrastruktury przesyłowej, a więc ropociągów.
Z Polską łączy Białoruś ropociąg Przyjaźń i chociaż funkcjonuje on obecnie poniżej swojej normalnej przepustowości (w związku z remontem części ropociągu), to mógłby teoretycznie służyć dostarczaniu ropy na Białoruś rewersem – jak miało to miejsce w zeszłym roku, gdy przez Przyjaźń popłynęła do Europy zanieczyszczona ropa, którą następnie trzeba było przepompować z powrotem do Rosji. Problem polega na tym, że obecnie nie ma możliwości prowadzenia przesyłu w obydwu kierunkach; ropę można wysyłać na Białoruś rewersem wyłącznie wtedy, gdy nie jest ona w tym samym czasie pompowana do Polski i dalej na Zachód. Co więcej – polski operator infrastruktury naftowej PERN dysponuje bazą magazynowa w Adamowie, położonym zaledwie kilka kilometrów od granicy białoruskiej.
Na możliwość dostarczania ropy na Białoruś w ten właśnie sposób zwrócił również uwagę wicedyrektor firmy operatora białoruskiej części Przyjaźni Andrej Wiariha, mówiąc, że ropa mogłaby być przesyłana do białoruskiej rafinerii w Mozyrzu przez jeden tydzień w miesiącu – o ile, rzecz jasna, „Polacy postanowiliby pójść Białorusinom na rękę”. Dodajmy, że zdaniem Wierihy na Białoruś mogłoby w ten sposób trafić 12 milionów ton ropy rocznie. Co ciekawe, według informacji BiznesAlert w roku 2017 PERN miał przygotować studium wykonalności utworzenia permanentnego rewersu – nie zostało ono jednak nigdy opublikowane.
Na razie nie widać oznak gotowości do „pójścia Białorusinom na rękę” ani po stronie PERN, ani polskiej administracji, przekonanej być może, że obecna sytuacja jest jedynie wynikiem gry prowadzonej przez Mińsk, który nie byłby skłonny pokryć kosztów utworzenia infrastruktury ani nie byłby gotów zapłacić za przesyłaną w ten sposób ropę ceny rynkowej (a trzeba pamiętać, że ta wzrosłaby, chociażby w związku z kosztami transportu kolejowego). Bardzo możliwe, że tak rzeczywiście by było – warto tu zwrócić uwagę, iż Łukaszenko w swoim wywiadzie dla Echa Moskwy wspominał, że jest świadomy geopolitycznego znaczenia Białorusi; tym większego, im bardziej realna jest perspektywa zjednoczenia Rosji i Białorusi. Być może białoruski prezydent uważa więc, że w interesie Rzeczypospolitej leży utrzymanie Białorusi jako stosunkowo przynajmniej suwerennego podmiotu na scenie międzynarodowej – a w związku z tym Warszawa nie będzie postrzegać ewentualnej współpracy ekonomicznej wyłącznie przez pryzmat rachunku ekonomicznego. Zdawać się może, że kalkulacja ta miała przynajmniej pewne przełożenie na Litwę czy Łotwę, ale nie na Rzeczpospolitą; Polska bowiem najwyraźniej postanowiła nie angażować się w rosyjsko-białoruskie spory, arystokratycznie trzymając się na uboczu (podobnie jak polski żołnierz, którego napotkał kiedyś na swojej drodze dobry wojak Szwejk).
UMOWA HANDLOWA CHINY – USA
Zgodnie z przewidywaniami 15 stycznia Donald Trump oraz wicepremier Chińskiej Republiki Ludowej Liu He podpisali liczący 86 stron dokument ustalający nowe zasady wymiany gospodarczej między dwoma mocarstwami.
W myśl porozumienia Chiny zobowiązały się, że w ciągu dwóch lat dodatkowo zakupią od Stanów Zjednoczonych dobra i usługi na sumę 200 miliardów dolarów, jako uzupełnienie wartości bazowej 187 miliardów dolarów z roku 2017. Dodatkowe zakupy obejmąm.in. produkty przemysłowe o wartości 77,7 miliarda dolarów, zasoby energetyczne za 52,4 miliarda dolarów, różnego rodzaju usługi warte 35 miliardów dolarów oraz produkty rolne na łączną kwotę 32 miliardów dolarów. Dopilnowana przez Pekin ma być również kwestia własności intelektualnej, której kradzież wielokrotnie zgłaszały zagraniczne podmioty prywatne inwestujące w Chinach – chociaż o dokładnym wymiarze owej kontroli nie wiadomo zbyt wiele.
W zamian za to Stany Zjednoczone zobowiązały się, że nie wprowadzą kolejnych zapowiadanych ceł na produkty z Chin oraz obniżą te nałożone we wrześniu ubiegłego roku z 15 do 7,5 procent. Jednocześnie umowa nie znosi jednak nałożonych przez Stany Zjednoczone ceł na chiński eksport o łącznej wartości 250 miliardów dolarów rocznie. Zakupy zza oceanu mają pozwolić USA na redukcję deficytu handlowego z Chinami, który w samym tylko październiku 2019 wyniósł około 31 miliardów dolarów. USA cofnęły również swoją klasyfikację Chin jako manipulatora walutowego.
Jednak o tym, jak daleko jest do zakończenia szerszego sporu pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Chinami, a w szczególności jego frontu „technologicznego” (który, naszym zdaniem, obok frontu „finansowego” okaże się w ostatecznym rozrachunku ważniejszy niż front „handlowy”), świadczy najlepiej wypowiedź Stevena Mnuchina, który stwierdził, że Huawei nie jest i nie będzie przedmiotem negocjacji pomiędzy USA a ChRL, ponieważ jest on postrzegany przez pryzmat bezpieczeństwa narodowego. O świadomości znaczenia, jakie ma w chińskiej ekspansji Huawei, wiele mówi również zapowiadana decyzja USA, mająca dalej ograniczyć możliwość sprzedaży tej firmie podzespołów, również tych produkowanych przez podmioty nie pochodzące z USA.
Oprócz tego Stany Zjednoczone postarały się również o nieco bardziej konstruktywne rozwiązania – oto we wtorek pojawiły się informacje, że pod głosowanie w amerykańskim senacie poddana zostanie ustawa zwana Utilising Strategic Allied Telecommunications Act, której zapisy pozwolą na przeznaczenie około miliarda dolarów na prace rozwojowe poświęcone 5G. Odbiorcami funduszy mają być firmy z Doliny Krzemowej. Trudno jednak sobie wyobrazić, aby tego rodzaju pieniądze (przypomnijmy, że w 2019 roku Huawei przeznaczył 15 miliardów dolarów na prace badawczo-rozwojowe), udostępnione na dodatek w momencie, gdy technologia ta wchodzi już do użytku, mogły realnie wpłynąć na wynik „wyścigu do 5G”.
Bez przesadnego entuzjazmu przyjął decyzję wspomniany już Phil Hogan. Zauważył on, że podpisanie umowy handlowej przez Waszyngton i Pekin nie powinno się odbyć kosztem państw Unii, które (podobnie jak na przykład Brazylia) skorzystały na konflikcie pomiędzy pierwszą i drugą gospodarką globu. Hogan zapowiedział również, że UE oceni, czy zapisy umowy są zgodne z przepisami WTO. Ciężar gatunkowy tej zapowiedzi byłby zapewne większy, gdyby USA nie spacyfikowały wcześniej Organu Apelacyjnego WTO.
NOWY RZĄD NA TAJWANIE…
Zarówno w wyborach parlamentarnych, jak i prezydenckich na Tajwanie, które odbyły się 11 stycznia, zwyciężyli przedstawiciele Progresywnej Partii Demokratycznej. Ubiegająca się o reelekcję prezydent Tsai Ing-wen zdobyła 57,1 procent głosów, pokonując Han Kuo-yu, swego oponenta z nacjonalistycznej partii Kuomintang (KMT), życzliwiej zapatrującego się na współpracę z Pekinem.
Ponad 8,2 miliona głosów, które zdobyła Tsai, to rezultat historyczny, najwyższy od 1996 roku, kiedy na Tajwanie przeprowadzono pierwsze bezpośrednie wybory prezydenckie. Źródeł sukcesu upatruje się w coraz większej obawie w tajwańskim społeczeństwie przed zbliżeniem z komunistycznymi Chinami, powodowanej między innymi wydarzeniami w Hongkongu, a także w poprawiającej się sytuacji ekonomicznej, będącej wynikiem odpływu kapitału zagranicznego z Chin na Formozę (co spowodowane jest wojną handlową). Co ciekawe mniej niż dwa lata temu wydawało się, że Tsai nie zdoła utrzymać władzy; KMT z dużą przewagą wygrał wybory lokalne, a Han zdecydowanie prowadził w sondażach prezydenckich.
…I W ROSJI
W środę prezydent Federacji Rosyjskiej Władimir Putin wygłosił coroczne przemówienie przed Zgromadzeniem Federalnym (parlamentem). Nie było to li tylko kolejne orędzie o stanie państwa; Putin wykorzystał tę okoliczność, aby zapowiedzieć przeprowadzenie znaczących reform ekonomicznych, a także zmianę konstytucji.
Reformy mają mieć przede wszystkim wymiar socjalny, od zwiększonych wydatków na szeroko rozumianą edukację przez rosyjski ekwiwalent becikowego (czyli „kapitał macierzyński”) po serię innych programów zapomogowych. Kreml liczyć ma dzięki temu na poprawienie rysującej się w coraz ciemniejszych barwach sytuacji demograficznej, spowodowanej zarówno wysoką umieralnością, jak i stosunkowo niską dzietnością (która doprowadzić może do tego, że populacja Federacji zmniejszy się do roku 2036 o 13 milionów). Ponadto zwiększone inwestycje mają przyczynić się – o ile John Keynes miał rację – do przyspieszenia wzrostu gospodarczego. Panuje powszechne przekonanie, że zmiany te, w szczególności programy rozdawnicze, są preludium do kampanii poprzedzającej przyszłoroczne wybory parlamentarne, a także mają poprawić nieco notowania partii Jedna Rosja, dla której poparcie ledwie przekracza 30 procent – osiągając najniższy poziom od dobrych kilkunastu lat.
Podobnie można traktować również to, co miało miejsce kilka godzin po przemówieniu Putina, a więc rezygnację premiera Miedwiediewa (a w konsekwencji całego jego gabinetu) i powołanie na jego miejsce zupełnie nieznanego szerszej publice Michaiła Miszustina, technokraty, który był dotychczas szefem Federalnej Służby Podatkowej. Miedwiediewowi zaoferowano w zamian stanowisko… którego jeszcze nie ma (a dokładniej nie było go w momencie, gdy mu je po raz pierwszy zaoferowano), mianowicie zastępcy szefa Rady Bezpieczeństwa. Rada Bezpieczeństwa, na której czele stoi prezydent Federacji, jest ciałem doradczym, ma nawet swojego sekretarza oraz stałych i mianowanych członków, ale zastępcy szefa dotychczas nie miała.
Wreszcie Putin zapowiedział również wprowadzenie zmian w konstytucji, zwiększając przy tym nieco władzę Dumy, która będzie teraz mogła opiniować i zatwierdzać nie tylko premiera, ale także wicepremierów i ministrów rządu (chociaż prezydent Federacji cały czas będzie mógł ich odwołać). Na wniosek prezydenta parlament będzie również mógł odwołać sędziów Sądu Konstytucyjnego i Najwyższego. Wprowadzono także zakaz sprawowania urzędu prezydenta przez dłużej niż dwie kadencje. Propozycje gospodarza Kremla muszą teraz zostać uchwalone jako część obowiązującego prawa.
Pozostaje pytanie, czy celem reform – szczególnie w aspekcie konstytucyjnym – była próba przygotowania gruntu pod ewentualną sukcesję po roku 2024, czy też konsolidacja władzy i poprawienie notowań przed nadchodzącymi wyborami – i szerzej: przed latami naznaczonymi być może spowolnieniem gospodarczym i – z pewnością – kryzysem demograficznym.
CHINY I PAKISTAN ĆWICZĄ
Czternastego stycznia w północnej części Morza Arabskiego marynarki Chin i Pakistanu przeprowadziły ćwiczenia morskie o nazwie Sea Guardians 2020. W ćwiczeniach udział wzięły okręty wojenne, okręty podwodne, wojska specjalne oraz lotnictwo. Były to szóste wspólne ćwiczenia obydwu tych państw. Indie w odpowiedzi na manewry przeprowadzane nieopodal ich wschodnich wybrzeży wysłały lotniskowiec mający za zadanie obserwować ćwiczenia.
Skoro już jesteśmy przy Chinach i rosnącej potędze morskiej Państwa Środka, warto wspomnieć, że w ubiegłą niedziele wszedł do służby niszczyciel rakietowy typu 055 Nanchang – jako pierwszy okręt w swojej klasie.
LIBIJCZYCY NEGOCJUJĄ
W niedzielę w Berlinie rozpocznie się konferencja pokojowa, poświęcona, rzecz jasna, konfliktowi w Syrii. W konferencji wezmą udział przywódca Rządu Jedności Narodowej Fajiz as-Sarradż oraz przywódca Libijskiej Armii Narodowej (LNA) Chalifa Haftar, ich patroni (a więc Turcja i Rosja), jak również przedstawiciele Algierii, Egiptu, Republiki Konga, Francji, Włoch, USA, UE, ONZ, Tunezji, Unii Afrykańskiej oraz ZEA. Na konferencję nie zostali natomiast zaproszeni Grecy, co wzbudziło (zrozumiałą w kontekście memorandum dotyczącego granic morskich pomiędzy Ankarą a rządem w Trypolisie) złość Aten. Nic jednak straconego, bo w czwartek Haftar pojawił się w Atenach na rozmowach, a sama Grecja zapowiedziała, że zawetuje na forum UE jakąkolwiek rezolucję, która nie uzna memorandum o wyznaczeniu granic morskich za nieważne. Zdaniem Angeli Merkel celem konferencji ma być przede wszystkim nakłonienie stron zaangażowanych w konflikt do przestrzegania embarga na dostarczanie broni.
Przypomnijmy, że konferencja w Berlinie odbędzie się mniej niż tydzień po podobnym spotkaniu (zorganizowanym co prawda w mniej licznym gronie) w Moskwie, które nie zaowocowało jednak podpisaniem porozumienia w sprawie zawieszenia broni, po tym jak dowódca LNA uznał jego warunki za niedopuszczalne i opuścił Moskwę (podobno ku zdumieniu nie tylko Turków, ale i Rosjan). Warto dodać, że Sarradż miał być gotowy na przyjęcie warunków porozumienia. Co jednak ciekawe, pomimo nieuzgodnienia jego zasad, zawieszenie broni w Libii z grubsza rzecz biorąc zostało utrzymane.
Autor
Albert Świdziński
Dyrektor analiz w Strategy&Future.
Trwa ładowanie...