„Nadberezyńcy” Floriana Czarnyszewicza. O tamtej Atlantydzie

Obrazek posta

To tu, nad Wisłą, powstały legendy o królu, który w celu wzmocnienia granic wbijał słupy żelazne nie w polanę, nie podstawę pagórka, lecz dno rzeczne właśnie, określając obszar swego królestwa aż po Dniepr i Sawę. Oddzielając to co swoje, od tego co obce.

O sile tej legendy niech świadczy fakt, że uwieczniona została w 1937 roku na fresku w budynku Wojskowego Instytutu Geograficznego w Warszawie. Fresk ten, oryginalnie zatytułowany „Bolesław Chrobry wytycza granice Polski”, tak bardzo niepokoił włodarzy PRL-u, że oficjalnie postanowiono rozbroić go zmianą nazwy. Tak oto pojawiła się przy nim nowa tabliczka: „Bolesław Chrobry wbijający słupy graniczne w Odrę”.

Bo sprawą kluczową jest, by wiedzieć o jakich rzekach i w jakim kontekście myśleć należy i wolno.

A myśleliśmy o nich wiele, również w literaturze – od Juliana Ursyna Niemcewicza po Elizę Orzeszkową.

 

Gdy rozpoczęliśmy w Strategy&Future podróż szlakami polskich dzieł literackich, poszukując w nich odniesień do polskiej przestrzeni, historii, polskich wyzwań, nie szliśmy, wbrew pozorom, żadnym rzecznym szlakiem, nie obraliśmy rzecznego klucza. A jednak, trzy z sześciu recenzowanych dotychczas powieści posiada w swym tytule nazwę rzeki.

 

Fikcyjną, w przypadku „Doliny Issy” (pod którą to nazwą kryje się Niewiaża), prawdziwą w przypadku „Nad Zbruczem” i „Nadberezyńców”, czyli dzieła, do którego lektury zachęcać będziemy dzisiaj. Dzieła ze wszech miar wyjątkowego.

Wyjątkowości „Nadberezyńcom” Floriana Czarnyszewicza odmówić bowiem nie sposób. Przed czytelnikiem rozgrywa się rodzinna saga, opowieść snuta z tęsknoty, z pragnienia powrotu do lat dawno minionych, do czasu i miejsca, które trochę jak ta ostatnia kraina rycerzy i dam Margaret Mitchell – przeminęła z wiatrem. Przeminęli i sami Nadberezyńcy – plemię Rzeczypospolitej, o którym nie pamięta nikt prócz ich spadkobierców, potomków, a których najdobitniejszym świadectwem istnienia jest właśnie powieść nosząca ich imię.

„Lachu, Lachu! – mówili. – Gdzie twój rozum, gdzie twoja głowa była w taką głusz, w takie czarnolesie leźć? Czy ty lepszego miejsca na świecie nie mógł znaleźć? Uciekaj zawczasu, bo zginiesz ze wszystkimi swymi bachorami.”

Florian Czarnyszewicz pisanie swoich „Nadberezyńców” rozpoczął w formie pamiętnika. Z założenia miał to być zbiór wspomnień pisarza, który od lat przebywał już wówczas na emigracji w Argentynie. Czarnyszewicz z dala od literackich kół emigracyjnych, z dala od salonów, pracując fizycznie w miejscowej rzeźni, po godzinach tworzył swoje dzieło, które z czasem zaczęło się rozrastać. Forma pamiętnika powoli rozmyła się i przekształciła w pełnokrwistą powieść, wydaną w 1942 roku w Buenos Aires. Wysoce krytyczna wobec bolszewizmu i państwowości sowieckiej, nie miała szans na wydanie w nowej polskiej rzeczywistości – nad Wisłą ukazała się dopiero w 1991 roku, znikając w gąszczu atrakcyjniejszej dla masowego czytelnika prozy.

Podobnie jak w przypadku dzieł Józefa Mackiewicza, jest to powieść szerszej publiczności nieznana – i równie wielbiona przez małą, wierną grupę krytyków i czytelników.

 

Czesław Miłosz przyrównywał ją do narkotyku, od którego nie sposób się oderwać.

 

Michał Kryspin Pawlikowski, pisarz emigracyjny, stawiał obok „Wojny i pokoju”, a bardziej nam współczesny Mariusz Cieślik określił mianem „Cichego Donu” polskich Kresów. Józef Czapski w liście do Jerzego Stempowskiego z 1953 roku określił ją chyba najlepiej – do tego stopnia, że pozostaje nam go jedynie zacytować:

„Czy wiesz, że dziesięć lat temu wyszła książka po polsku w Argentynie, o której boję się ci pisać w za dużych superlatywach, bo tak namiętnie ją pokochałem. Pisana przez zagrodowego szlachcica znad Berezyny. Język słowotwórczy, dźwięczny, półbiałoruski. Konkretność wizji, miłość ziemi, drzew, chmur, obok której Reymont sztuczny jest i zimny, obok której myśleć można tylko o „Panu Tadeuszu”. (…) Wierz mi, ta książka, nad którą z Marysią jak stare osły płaczemy, ZOSTANIE i będzie świadczyć o tamtej Atlantydzie”.

„Tamta Atlantyda.” Pośród lasów, pośród borów, pośród pól uprawnych i rozsianych siedlisk – ostatni przyczółek polskości nad rzeką Berezyną. To tam, w chutorze zwanym Smolarnią, dorasta dwóch chłopców: Stach Bałaszewicz i Kościk Wasilewski. To ich przyjaźń, ich rozterki, ich usilne próby pielęgnowania własnej tożsamości, tradycji i zwyczajów w cieniu najpierw zaborców, potem zaś bolszewickiej ciemności, tworzą główną oś fabularną powieści. Między 1911 a 1920 rokiem przemienią się w młodych mężczyzn, mierzących się z kolejnymi wstrząsami historii.

„Melduję posłusznie w imieniu obecnych tu wartowników, że trwamy w wierze odrodzenia się całej – wraz z naszą ziemią – Polski i gotowości służenia Jej i oddania w potrzebie życia. Niechaj tylko zbliżą się, wszyscy idziemy. Bądź o nas spokojny. Mieszkaj tu w swoim nowym domku, słuchaj szumu tych drzew i puszczy, odpoczywaj ciałem słodko po ciężkich trudach, duszą gość między nami. Odwiedzaj nas, by nie brakło nam zgody i wytrwałości. A gdyby tak życie nasze w niewoli bolszewickiej się przedłużyło, gdyby któryś z nas wpadł w ręce zbirów i stanął w obliczu śmierci, tedy przybądź, wesprzyj, natchnij męstwem, by mógł tak, jak i Ty bohatersko umrzeć i zasłużyć na miano, jak powiedziała Wikcia: Prawdziwego Lacha. Cześć!”

Nazwać „Nadberezyńców” powieścią arcypolską to powiedzieć wciąż za mało. Polskość ma dla Czarnyszewicza wymiar moralny, równoznaczna jest z dobrem, przedstawiana w najjaśniejszych barwach, kontrastujących z mrokiem spoglądającym z rosyjskich stepów. Spod jego pióra wyziera wizja Polski jako odrębnej cywilizacji, rdzenia, do którego dąży się od wschodu po wolność, po kulturę, po obietnicę przyszłości (przywodzi to na myśl stwierdzenie płk. Ignacego Matuszewskiego, według którego granica między Polską i Rosją, między Litwą i Rosją, między Łotwą i Rosją, między Estonią i Rosją – to nie są granice państw tylko, to są także granice zasad).

Tu jednak objawia się zawarty w powieści tragizm, wypełniający ją wręcz po brzegi. Polski rdzeń okazuje się bowiem zbyt słaby by dotrzeć do Smolarni. Choć dociera tam polski żołnierz, nie dociera polskie myślenie polityczne.

 

Traktat ryski oddaje Nadberezyńców pod kontrolę sowiecką, skazując ich na nadchodzącą operację polską NKWD, odcinając ich od polskiego rdzenia przeszkodą ostateczną: rzeką.

 

„Tamta Atlantyda” nie zniknęła bowiem w wielkim wulkanicznym wybuchu, nie pochłonęły jej chciwe, oceaniczne głębiny. Zniknęła, ponieważ znalazła się za czerwoną kurtyną, wbitą w dno Berezyny z siłą, którą być może upamiętniono na tym czy innym moskiewskim fresku.

Obszary polskiej świadomości – i pamięci – zawsze wyznaczały rzeki… To stwierdzenie dotyczy również tych, którzy znaleźli się po ich złej stronie.

 

Autor

Olga Kowalska

Filolog literaturoznawca. Ukończyła filologię polską I stopnia oraz filologię romańską II stopnia na Uniwersytecie Gdańskim. Twórczyni bloga literackiego i towarzyszącego mu kanału YouTube http://WielkiBuk.com, który prowadzi od 2012 roku. Recenzentka i promotorka literatury. Prowadzi spotkania autorskie, wywiady z pisarzami oraz warsztaty związane z promowaniem marki osobistej w sieci. Na co dzień pracuje w małej firmie zajmującej się usługami multimedialnymi.

 

Recenzje Olga Kowalska

Zobacz również

Jacek Bartosiak o „The Great War For Civilisation. The Conquest of the Middle East” (Podca...
Co się dzieje na Bliskim Wschodzie (Podcast)
Jaka piękna katastrofa na Bliskim Wschodzie (Audio)

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...