Jaka piękna katastrofa na Bliskim Wschodzie

Obrazek posta

(Fot. Pixabay)

 

W odpowiedzi siły USA przeprowadziły naloty na bazy Kata’ib Hezbollahu (szyickich bojówek wspieranych przez Iran) w Syrii i Iraku, w wyniku których zginąć miało ponad 25 bojowników. W reakcji na to z kolei w noc sylwestrową pod ambasadą USA w Bagdadzie zgromadził się tłum, pojawiły się także informacje, przekazywane między innymi przez „New York Times”, że doszło do wtargnięcia tłumu na teren budynków placówki dyplomatycznej USA. Pogłoski te wkrótce okazały się nieprawdziwe. W środowe popołudnie protestujący ostatecznie opuścili teren ambasady i bagdadzkiej „strefy zielonej”.

Prawdziwa eskalacja miała jednak miejsce tuż po północy czasu polskiego, kiedy to w samochód znajdujący się w bezpośrednim pobliżu lotniska w Bagdadzie uderzyły pociski rakietowe wystrzelone z amerykańskiego drona. W samochodzie – obok dowódcy szyickich bojówek PMU i zastępcy dowódcy Hezbollahu, znajdował się Ghasem Solejmani, generał dywizji Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej i przywódca sił Kuds, nazywany nie tylko „żyjącą legendą” Iranu, ale także drugą, po ajatollahu Ali Chameneim, osobą w tym państwie. Według słów samego ajatollaha Chameneiego był on „żywym męczennikiem rewolucji”, nie tylko odpowiedzialnym za każdą większą operację Teheranu poza granicami kraju, wzrost irańskich wpływów w Syrii, Jemenie czy Iraku w ostatnich latach, lecz także weteranem wojny iracko-irańskiej i organizatorem działań wywiadowczych Iranu na całym świecie (łącznie z zamachami terrorystycznymi); człowiekiem, który zdaniem wielu stał w hierarchii wyżej niż prezydent Rouhani, dowódcą dysponującym wolną ręką w podejmowanych przez siebie działaniach i odpowiadającym jedynie przed Chameneim. Tu warto dodać, że siły Kuds, którymi dowodził Solejmani, są egzemplifikacją tego rodzaju działań, który przyniósł Iranowi tyle sukcesów: nie jest to regularny oddział wojskowy, ale raczej jednostka specjalna specjalizująca się w wojnie asymetrycznej prowadzonej poza granicami kraju, przeprowadzająca zamachy terrorystyczne, ale też szkoląca siły sojusznicze (jak Hezbollah), doradzająca im na polu bitwy i dostarczająca im broń (wojna w Syrii, kampania przeciw Państwu Islamskiemu). To właśnie oddziały Kuds były narzędziem, które pozwoliło Teheranowi na zwiększenie wpływów w Iraku po upadku Saddama, częściowe wypełnienie próżni po wycofaniu USA z Iraku, a następnie pokonanie ISIS zarówno tam, jak i w Syrii. A narzędziem tym władał właśnie Solejmani, i to w sposób jak najbardziej bezpośredni, ponieważ dowódca Kuds nieraz dowodził właściwie z „linii frontu”.

W sobotni wieczór natomiast doszło do zarówno kolejnych nalotow sił USA, jak i ataków odwetowych szyickich bojówek. I po raz kolejny: trudno określić, do ilu tak naprawdę, ponieważ duża część informacji dostępnych dla zwykłych obywateli pochodzi ze źródeł OSINT – open source intelligence, czyli, gdybyśmy nie chcieli zniżać się do zapożyczeń, do białego wywiadu, a więc z setek i tysięcy kont na Twitterze, od trolli przez anonimowych mieszkańców Iraku po oficjalne konta organizacji w ten czy w inny sposób zaangażowanych w wydarzenia na Bliskim Wschodzie. Tu z kolei przekazywane informacje mogą być sianiem celowej lub przypadkowej dezinformacji, wiadomości mogą też zostać źle zinterpretowane, zarówno przez nadawców, jak i odbiorców. Pewne jest natomiast, że w sobotę wieczorem czasu polskiego pociski spadły na teren bagdadzkiej dzielnicy rządowej (strefy zielonej), bazy lotniczej Balad. Zhakowane zostały strony internetowe niektórych amerykańskich urzędów, oberwało się również, Bóg jeden wie dlaczego, bankowi w Sierra Leone. W niedzielny wieczór w strefę zieloną również uderzyły kolejne rakiety z Katiuszy.

Jest jednak wątpliwe, aby ataki zostały przeprowadzone na polecenie Teheranu – zarówno dlatego, że były one niegroźne i spontaniczne, jak i dlatego, że to właśnie generał Solejmani był elementem scalającym i zarządzającym dziesiątkami bojówek, frakcji i organizacji terrorystycznych w regionie. Można więc łatwo wyobrazić sobie sytuację, w której pozbawione obecności i kontroli milicje zdecydowały się działać same, bez synchronizacji i bez zwierzchnictwa Iranu.

Brak „sprawstwa kierowniczego” w wykonaniu Solejmaniego odbije się na działaniach istniejących komórek proirańskich oddziałów na Bliskim Wschodzie. I tu pojawia się pytanie, czy w ostatecznym rozrachunku będzie to dla Stanów Zjednoczonych korzystne – bo tak zdawał się myśleć Biały Dom. Jak wynika z zapisów z konferencji prasowej z udziałem „wysokich stopniem urzędników Departamentu Stanu (udzielonych „off the record”, więc możemy się jedynie domyślać, kim owi urzędnicy są), logika przyświecająca decyzji Trumpa jest taka, że Solejmani był człowiekiem nec plus ultra, o tak unikalnych zdolnościach, że nawet jeżeli w rezultacie jego śmierci bojówki dotąd przez niego nadzorowane miałyby zacząć natychmiast dokonywać ataków na własną rękę, to w ostatecznym rozrachunku w porównaniu z knowaniami Solejmaniego są one mniej szkodliwe. Być może USA uznały, że zabicie powszechnie uznawanego za najbardziej utalentowanego i niebezpiecznego irańskiego oficera, odpowiedzialnego za planowanie niezliczonych operacji (od walki z ISIS przez utrzymanie przy władzy Baszszara al-Asada po tłumienie niedawnych protestów antyrządowych w Iraku i Iranie), warte jest ryzyka eskalacji.

Być może Solejmani rzeczywiście planować miał ataki na personel USA na Bliskim Wschodzie, jak sugerował w swym wystąpieniu Mike Pompeo. Warto jednak zauważyć, że nawet jeżeli tak było, to Solejmani był, owszem, odpowiedzialny za ich planowanie, ale przecież nie za ich wykonanie – a więc zabicie go nie mogło wpłynąć na ich realizację, która nastąpić miała, według Pompeo, wkrótce. I tu pojawiają się sprzeczność – oficjalna linia przyjęta przez Pompeo brzmiała tak: Solejmani planował mające nastąpić natychmiast ataki. Ale: albo ataki są planowane – i wtedy nie są kwestią godzin, albo ich planowanie i przygotowania do nich zostały zakończone, i ataki wtedy rzeczywiście mają zostać zrealizowane nieuchronnie. Tertium non datur.

Być może noworoczne quasi-oblężenie ambasady USA przywołało najbardziej traumatyczne wspomnienia kolektywnej świadomości amerykańskiej administracji, takie jak oblężenie ambasady w Teheranie czy atak na ambasadę USA w libijskim Bengazi w roku 2012. Tę, dość emocjonalną argumentację zdaje się potwierdzać część opisów dni poprzedzających atak, według których Trump miał być niechętny przeprowadzeniu operacji, zmienił jednak zdanie pod wpływem przekazów medialnych opisujących oblężenie ambasady. Może więc tak radykalny krok miał „zszokować” irańskie przywództwo i zademonstrować, że administracja Trumpa poważnie podchodzi do kwestii wyznaczanych przez siebie „czerwonych linii”. Postępowanie Trumpa jest też zgodne z jego zamiłowaniem do prowadzenia brinksmanship – problem polega na tym, że czasami brinksmanship nie kończy się happy endem, a tragedią.

 

(Fot. Pixabay)

 

Iran musi zareagować. Nawet gdyby Teheran uważał, że nie jest to rozwiązanie optymalne, to żadne poważne państwo nie może pozwolić sobie na mordowanie pozostającego w służbie czynnej generała; nie może sobie na to szczególnie pozwolić teokratyczna dyktatura, której siła i determinacja oceniana jest codziennie przez dziesiątki innych aktorów (wewnątrz państwa i poza jego granicami) gotowych zwrócić się przeciwko niej przy pierwszej oznace słabości.

Cały jednak czas trudno sobie wyobrazić wybuch otwartej wojny pomiędzy obu państwami; inwazja na Iran, państwo nieporównywalnie silniejsze (instytucjonalnie i militarnie) od Iraku Saddama, i na dodatek o koszmarnej dla strony atakującej geografii wojskowej, nie wchodzi w rachubę. Zwłaszcza że II wojna w Zatoce to wczesne lata dwutysięczne – okres hegemonii militarnej i ekonomicznej USA, tak już przecież odległy. Uwikłanie się w wojnę na Bliskim Wschodzie, z przeciwnikiem nieporównywalnie groźniejszym niż Irak w 2003, przy zwalniającej gospodarce, rozkładzie systemu międzynarodowego zaprojektowanego przez USA i w trakcie strategicznej rywalizacji z Chinami, to dla USA niemalże samobójstwo. Podobne zresztą do tego, które popełniłby Iran, również znajdujący się w kryzysie ekonomicznym wzajemnie napędzającym się z protestami społecznymi wstrząsającymi tym krajem (w których tłumieniu brał, nawiasem mówiąc, udział Solejmani), wchodząc w otwartą wymianę ciosów z Ameryką. Dlatego też – jakkolwiek interesujące byłoby zobaczyć próbę zatopienia amerykańskiego lotniskowca przez Iran, czy F-22 przebijające się przez ogień baterii systemu S300 strzegących Teheranu – gdyby kierować się logiką, należałoby ocenić, że prawdopodobieństwo wybuchu otwartego konfliktu pomiędzy tymi dwoma państwami jest małe. Są też i inne powody – większość amerykańskiego społeczeństwa nie chce wojny z Iranem – a już na pewno nie wielkiej wojny lądowej; w konsekwencji ta z dużą dozą prawdopodobieństwa ograniczyłaby szanse Trumpa na reelekcję do minimum. Swoją drogą ciekawe, jakie fajerwerki zobaczymy, jeżeli urzędujący Prezydent USA dojdzie do wniosku, że i tak nie ma szans na kolejną kadencję. Poza tym o ile atak na Solejmaniego uda się administracji Trumpa uzasadnić pod względem prawnym (dzięki War Powers Act), o tyle mimo wszystko decyzja o wejściu do wojny z Iranem wymagać będzie zgody Kongresu – a ten może nie być skory do jej wydania.

W idealnym świecie obydwa te państwa nie dopuściłyby do dalszej eskalacji. Problem polega na tym, że nie żyjemy w świecie idealnym. Iran sprowokował USA (nie doceniając, być może, traumy związanej z oblężeniami ambasad lub tendencji do chaotycznego zachowania demonstrowanej Trumpa) i nie spodziewał się z pewnością, że ten w odpowiedzi przeskoczy kilkanaście szczebli drabiny eskalacyjnej, wprowadzając chaos, zaburzając całą dynamikę relacji pomiędzy tymi dwoma graczami i zmuszając Iran do proporcjonalnej odpowiedzi. Teraz znajdujemy się w sytuacji, w której obydwaj gracze próbować będą kontrolować drabinę eskalacji, samymi wypowiedziami windując ją niezwykle wysoko w nadziei, że druga strona nie spróbuje powiedzieć „sprawdzam”. Widać to szczególnie w niewiarygodnych po prostu wypowiedziach Trumpa, które w całości właściwie składają się z obietnic popełnienia zbrodni wojennych. Trzeba docenić walor abstrakcyjny całej sytuacji – oto Donald Trump, przywódca globalnego hegemona i gwaranta ładu międzynarodowego, najpierw wydaje rozkaz zamordowania czynnego generała obcego państwa, po czym – na Twitterze – obiecuje wszem i wobec, że gotów jest dokonać zbrodni wojennych. Więcej – dzień później Donald Trump potwierdził, że skoro „Iran morduje naszych obywateli, to my możemy zniszczyć jego zabytki”. Na tym jednak prezydent USA nie poprzestał; po przyjęciu przez parlament Iraku rezolucji wzywającej obce wojska do opuszczenia kraju Trump stwierdził, że dopóki Irakijczycy nie zapłacą za bazę lotniczą wybudowaną przez USA, amerykańskie wojska tego kraju nie opuszczą. O tempora, o mores! Tylko co będzie jeżeli Teheran zdecyduje się jednak na ataki na bazy USA w regionie? Pentagon ściągnie z internetu listę zabytków UNESCO w Iranie i zbombarduje każdy z nich?

Mimo wszystko znacznie bardziej prawdopodobne jest, że Iran nie zdecyduje się na otwartą wojnę, ale że ajatollah Chamenei, trawestując słynne słowa Winstona Churchilla, nakaże swym dywersantom podpalić Bliski Wschód. Ponieważ wykonywaniem takich rozkazów zajmują się siły Kuds, osierocone właśnie przez swego dowódcę, można być pewnym, że rozkaz ten zostanie gorliwie wykonany. Wzniecając niepokoje od Afganistanu po Syrię i Liban i wciągając USA w wojnę asymetryczną, której Persowie są mistrzami, oraz zmuszając Stany Zjednoczone do skupienia się na tym „zbroczonym krwią piasku” (jak to ujął w przypływie natchnienia Donald Trump) i poświęcenia przy tym setek miliardów dolarów oraz zasobów materialnych i intelektualnych, które mogłyby zostać wykorzystane w rywalizacji z Chinami, Teheran zadałby Stanom cios godny ofiary Solejmaniego. Minusem tego scenariusza, z punktu widzenia Iranu, jest to, że Amerykanie, którzy już mieli się z Bliskiego Wschodu wycofać, zostaliby tam z powrotem wciągnięci. To z kolei znaczyłoby, że Iranowi znacznie skomplikowałaby się droga do osiągnięcia statusu potęgi regionalnej, bo na drodze spadkobierców imperium perskiego stanęliby nie tylko spadkobiercy imperium osmańskiego, lecz także obrońcy Pax Americana. W ramach ciekawostki dodajmy, że najdłuższym znanym konfliktem w historii ludzkości była trwająca niemal 700 lat wojna pomiędzy imperium rzymskim a imperium Partów i jego sukcesorem – imperium sasanidzkim. Aby uczynić ten historyczny wtręt jeszcze ciekawszym, warto dodać, że po zakończeniu ostatniego aktu brutalnej wojny, wywołanej przez aroganckiego i głupiego uzurpatora Fokasa, oba osłabione państwa zostały szybko podbite przez… armie Mahometa – ach, czyż historia się nie rymuje?!

Nawiasem mówiąc do tej pory Iran w ogóle nie odpowiedział na zabójstwo Solejmaniego, ograniczając się jedynie do obietnicy zemsty (i stawiając w stan najwyższej gotowości lotnictwo i wojska rakietowe) oraz odrzucenia propozycji mediacji składanych przez Trumpa za pośrednictwem Szwajcarów czy Omańczyków. W reakcji na to prezydent Trump, okazując oznaki nietrzymania ciśnienia, zapowiedział, że jeżeli Iran zrobi cokolwiek, to Stany Zjednoczone zaatakują… 52 cele w Iranie (w tym ważne dla dziedzictwa kulturowego tego państwa). Dlaczego akurat 52? Otóż na cześć 52 zakładników wziętych podczas oblężenia ambasady w Teheranie.

Ostatecznie jednak pośpiech jest, jak powszechnie wiadomo, wskazany tylko w dwóch sytuacjach – i z żadną z nich nie mamy tu do czynienia; warto więc zachować spokój – albo chociaż trzeźwą ocenę. Iran nie odstąpił w niedzielę od umowy nuklearnej – a przynajmniej nie wcześniej i nie szybciej, niż to zapowiadał. Podjęto, owszem, decyzję o zniesieniu limitów użycia wirówek, natomiast Teheran cały czas będzie dopuszczał do swych instalacji inspektorów IAEA, a jak zaznaczył minister spraw zagranicznych tego kraju, powrót do ustaleń JCPOA wciąż jest możliwy. Nie znaczy to jednocześnie, że najgorsze już za nami – jakkolwiek może to mu być nie na rękę, Iran musi na zabicie Solejmaniego odpowiedzieć. Kiedy i jak – o tym wedle słów ambasadora tego państwa przy ONZ – zadecyduje Teheran. W tym momencie nie stawialibyśmy jednak na otwartą wojnę.

Kończąc, zaryzykujmy kontrowersyjne stwierdzenie: Solejmani, weteran wojny iracko-irańskiej, człowiek odpowiedzialny za rozszerzenie strefy wpływów Iranu hen, daleko, aż po Morze Śródziemne, za utrzymanie przy władzy Asada, za stworzenie Hezbollahu takim, jakim go dzisiaj znamy, swą największą zasługę oddał krajowi ojczystemu 3 stycznia. Amerykanie, a w szczególności Donald Trump, są teraz postrzegani jako podmiot nie tylko nieprzewidywalny, ale gotowy do dokonywania zbrodni wojennych i ignorowania wszelkich norm prawa międzynarodowego. Irak żąda wyprowadzenia wojsk koalicji ze swojego terytorium. Populacja Iranu siłą rzeczy zgromadzi się wokół flagi, jednocząc się w niechęci do Ameryki. Czegóż chcieć więcej?

 

Autor

Albert Świdziński

Dyrektor analiz w Strategy&Future.

 

Albert Świdziński

Zobacz również

Co się dzieje na Bliskim Wschodzie (Podcast)
Weekly Brief 28.12.2019 – 3.01.2020
Jacek Bartosiak o „Jesus – The Unknown Economist” (Podcast)

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...