Honkong (fot. Pixabay)
3. Z wielu powodów, na przykład wizerunkowych – bo łatwiej (i taniej) się osiąga swoje cele, gdy pozostaje się w koalicji z wieloma sojusznikami – lecz także wojskowych (Amerykanie mają problemy finansowe i organizacyjne z utrzymaniem wysuniętej obecności wojskowej w Eurazji na wszystkich kluczowych skrzyżowaniach przepływów strategicznych, takich jak zachodni Pacyfik, Zatoka Perska i Nizina Środkowoeuropejska), Waszyngton oczekuje, aby sojusznicy w Europie (w tym Polacy) oraz w Azji pomogli im utrzymać swobodę komunikacji morskiej i wsparli w tym celu działania US Navy, używając swoich okrętów i „broniąc” tym samym dotychczasowej Pax Americana, utożsamianej w Waszyngtonie z pożądanym ładem międzynarodowym.
Nie mamy zdolności morskich wymaganych do skutecznej i mającej jakąkolwiek istotną wartość dyslokacji na akwenach oceanu światowego dalej niż w Cieśninach Duńskich. Co więcej nie powinniśmy tych zdolności mieć – byłoby to marnowanie środków i zasobów oraz atencji strategicznej państwa. Flota jest najdroższym rodzajem sił zbrojnych. Nie jesteśmy w stanie rozwinąć tzw. blue water navy, a skromniejsza kontrybucja uzupełniających zdolności dla flot sojuszniczych – tradycyjnych potęg morskich (jak w czasie II wojny światowej) – jest marnowaniem środków. Sam Bałtyk to akwen mały. Współcześnie oddziaływanie bojowe wraz z rozwojem systemów antydostępowych i rozwoju technologii dokonuje się na takim małym akwenie przede wszystkim z brzegu (rakiety i samoloty). Nadto Bałtyk świetnie się nadaje do obrony asymetrycznej (sea denial: miny, sieci antyokrętowe, okręty podwodne), co komplikuje plany utrzymania istotnej obecności USA czy NATO w tym akwenie lub naszej stałej (i wymagającej posiadania floty oraz skutkującej pożeraniem zasobów) komunikacji z Atlantykiem (sea control), która i tak byłaby nie do utrzymania, zważywszy na aktualną przewagę środków antydostępowych na morzach marginalnych Atlantyku (Bałtyk, Morze Czarne i Śródziemne). Do tego rozwinięcie naszej floty blokują Cieśniny Duńskie, a ich wojskowa lub polityczna kontrola przesądza o losie marynarki wojennej RP, czyniąc nas w razie wojny zależnymi od woli innych. Inwestowanie w marynarkę nie jest warte kosztów, jakie trzeba by ponieść i jakie lepiej przeznaczyć na inne cele.
On i tak jest bardzo wymagający, zwłaszcza w obliczu modernizacji rosyjskich po 2008 roku i w obliczu rewizjonistycznej polityki rosyjskiej na całym wielkim pomoście bałtycko-czarnomorskim czy – jak wolą określać to Rosjanie – na zachodnich limitrofach.
Pieniądze należy zatem wydawać na własne zdolności antydostępowe oraz aktywną obronę sięgającą przedpola bezpieczeństwa polskiego teatru wojny, w tym na wschód od naszych obecnych granic. Zdolności te powinny być skoncentrowane w wojskach lądowych, siłach powietrznych (obronie powietrznej) i siłach specjalnych. Jasno, stanowczo i merytorycznie, a zarazem profesjonalnie, trzeba to zakomunikować sojusznikom. By nie było wątpliwości, że wiemy, kim jesteśmy, znamy się na naszej geografii wojskowej oraz wynikającej z niej strategii i jesteśmy po prostu roztropni. Pojmą to. W rzeczy samej w skrytości nabiorą do nas szacunku.
Trzeba koniecznie dodać, że morskie linie komunikacyjne do polskich portów (i do bałtyckich sojuszników) w razie wojny będą zamknięte. Zatem będziemy musieli sobie poradzić z zapasami, które zgromadzimy przed konfliktem. Jakiekolwiek złudzenia, że będzie inaczej, to pobożne życzenia. Dlatego tak ważne są lądowe linie komunikacyjne przez Niemcy oraz lotniska i bazy sojusznicze w Polsce, do których lądem i powietrzem mogą dotrzeć sojuszniczy żołnierze i sprzęt. Tym jaskrawiej widać, dlaczego do utrzymania amerykańskiej wiarygodności potrzebne są bazy na terytorium Polski, w tym magazyny ze sprzętem do pobrania w razie wojny (pre-positioning).
Według Pentagonu koncepcja ta ma umożliwić poradzenie sobie z wchodzeniem w teatr wojny objęty rosyjskimi systemami antydostępowymi, które pokrywają prawie całe terytorium Rzeczypospolitej. Od tego zależy ocena zdolności USA do przyjścia nam z pomocą i wiarygodności amerykańskich gwarancji bezpieczeństwa, a tym samym wpływów politycznych USA nad Wisłą.
Na oceanie światowym Amerykanie muszą sobie poradzić sami. Względnie z sojusznikami, których floty mają zdolności pełnooceaniczne. Są to na przykład Japonia, Australia czy Wielka Brytania. Stany Zjednoczone są hegemonem na oceanie światowym. Po II wojnie światowej Pacyfik i Atlantyk stały się zamkniętymi jeziorami oceanicznego imperium USA z wysuniętymi bazami w Rimlandzie Eurazji. Jeśli Amerykanie nie dadzą rady, to my w żaden sposób tego nie zmienimy. Uważam, że jeśli Amerykanie nie będą w stanie utrzymać korzystnego dla siebie porządku na oceanie światowym, w tym kontrolować dokonujących się tam przepływów strategicznych, to będzie to oznaczało, że ład światowy z supremacją amerykańską i tak nie przetrwa. Właściwie należałoby odwrócić perspektywę i to my powinniśmy obserwować, czy i jak Amerykanie radzą sobie z utrzymaniem porządku, i po tym oceniać wiarygodność amerykańskiej siły i ich gwarancji wobec sojuszników z Eurazji. To Amerykanie mają tu pracę domową do odrobienia i sporo zaniedbań, w tym dekapitalizację swoje floty w ostatnich 25 latach. Jeśli oczywiście chcą zachować swoją pozycję i wpływy polityczne w Europie i Azji.
4. Wskutek problemów fiskalnych oraz „imperialnego rozciągnięcia” w zbyt wielu miejscach Eurazji amerykańskich sił zbrojnych Waszyngton zaczyna sygnalizować oczekiwanie, że poza decyzją o użyciu własnej floty sojusznicy powinni również nieść pomoc innego rodzaju przy utrzymywaniu amerykańskiego prymatu światowego i dbać w ten sposób o „interes społeczności międzynarodowej”. W wypadku Oceanu Indyjskiego i Pacyfiku może to na przykład dotyczyć wysyłania sił specjalnych, systemów rozpoznawczych oraz jednostek artyleryjskich i rakietowych na liczne wyspy, których położenie geograficzne kanalizuje komunikację chińską na otwarty ocean, czyniąc chińskie przepływy strategiczne zależnymi od Amerykanów i ich sojuszników. Z tego samego powodu należy oczekiwać rosnącej presji na NATO, by Chiny stanęły na agendzie Sojuszu. Ta sprawa to byłby prawdziwy test i moment przełomowy dla spójności Zachodu, zważywszy na profity, jakie spora część świata czerpie ze współpracy z Chinami.
On staje się priorytetem i nie powinniśmy się czuć winni, że tak uważamy. Winna przesunięcia priorytetu jest geografia. Amerykanie korzystali (o czym dalej) na swojej supremacji i w obecnej konfiguracji tylko ich wysiłek (i to spory) tak naprawdę jest w stanie zapobiec utracie przez nich prymatu. Przy braku jednego systemu norm i zachowań geografia po prostu różnicuje ryzyko i interesy państw w systemie międzynarodowym.
I wówczas to my mamy pod nosem Rosję, naszą walkę o pomost bałtycko-czarnomorski, los państwa między nami a Rosją, wielkie wyzwania dla naszych sił zbrojnych w obliczu rewolucji w sprawach wojskowych, modernizacji rosyjskich, atrofii NATO i odległości od kontynentalnych USA (oraz wielości wyzwań, przed jakimi stoi Waszyngton). To i tak sporo zadań dla naszego przywództwa i naszych sił zbrojnych. Wielu i tak będzie twierdzić, że nie sprostamy nawet tym zadaniom.
Nasi żołnierze, szkolenie, a w szczególności nowe koncepcje operacyjne (które musimy opracować) i modernizacje oraz wydatki powinny być alokowane na potrzeby polskiego teatru wojny w szerokim rozumieniu opisywanym przez nas w Strategy&Future. Na Indo-Pacyfiku nasza obecność nie zrobi istotnej różnicy.
Tamtejsze misje to nie byłyby zwykłe misje ekspedycyjne, jakie znamy z ostatnich 20 lat. To byłaby rywalizacja w czasie „gorącego pokoju” przypominającego wojnę hybrydową z symetrycznym przeciwnikiem (peer competitor), jakim są rosnące w potęgę Chiny, z ich siłami specjalnymi, ich flotą, wojskami rakietowymi, systemem świadomości sytuacyjnej. To nie byłyby żarty, o czym mówimy i będziemy nadal szczegółowo mówić i pisać w Strategy&Future.
5. W ramach rywalizacji o nowy ład gospodarczy na świecie Chiny budują w Eurazji i Afryce infrastrukturę, która umożliwia niezależny od amerykańskich instytucji i pieniędzy łańcuch dostaw. Ponieważ tworzą własne zależności finansowo-polityczno-technologiczne (w ramach tzw. competing connectivity), Amerykanie oczekują od sojuszników wdrożenia strategii powstrzymywania (containment) takiej współpracy, bo z czasem spowodowałaby ona zwiększenie wpływów i potęgi Chin (zwłaszcza w kluczowych geostrategicznie przestrzeniach i w kluczowych technologiach). Tam, gdzie Chiny już są obecne, amerykańskie oczekiwania mogą dotyczyć tzw. „rollbacku”, czyli cofnięcia współpracy z Chinami i „wypchnięcia” ich wpływów. Polska jest w epicentrum tej walki, bo wraz z Ukrainą i Rumunią kontroluje lądowe wejście komunikacyjne z Azji do Europy. Amerykanie nie palą się co prawda do realizacji nowej odsłony planu Marshalla, jednak oczekują, że pomimo braku programu pozytywnego sojusznicy – zależni od USA w zakresie bezpieczeństwa – podporządkują się amerykańskim oczekiwaniom (tzw. plan pasywny). Waszyngton stać na takie założenie, dlatego że bezpieczeństwo tych krajów zależy od amerykańskiej siły wojskowej i wiarygodności USA jako potęgi militarnej, która jest w stanie przyjść z pomocą krajom zagrożonym przez Rosję (a w Azji przez Chiny). W niedalekiej przyszłości w Strategy&Future zastanowimy się, jak wyglądają gwarancje i wiarygodność USA po obu stronach Eurazji i na czym polega „waluta” wiarygodności w sprawach bezpieczeństwa, czyli w sprawie dla każdego państwa najważniejszej.
Tu zaczynają się schody, zwłaszcza jeśli Chiny szybko nie przegrają rywalizacji z USA. My oraz inne państwa regionu wtłoczeni między Niemcy, Rosję a dawne imperium osmańskie potrzebujemy infrastruktury. Jeśli chodzi o nas, to wielowiekowe oddalenie od strefy Atlantyku i 123 lata zaborów pozbawiły nas prawdziwego układu krwionośnego dla przepływów strategicznych, jakim jest nowoczesna infrastruktura obsługująca potrzeby kraju i jego mieszkańców.
Zastanawiające, a nawet niepokojące jest to, że Amerykanie nie proponują nam nowego planu Marshalla. Jest to oznaka bądź słabości gospodarczej USA (lub symptom braku wizji strategicznej, co też byłoby znakiem słabości przywództwa w Waszyngtonie), bądź wręcz przeciwnie – poczucia siły i pewności ostatecznego zwycięstwa nad Chinami i utrzymania (przywrócenia) prymatu „jak najtaniej” przez zapewnienie sobie przychylności sojuszników za pomocą samych gwarancji bezpieczeństwa (bez przesądzania w tym miejscu ich realnej wiarygodności – oczywiście najlepiej też „jak najtaniej” – to naturalne).
Tymczasem to nie jest jednokierunkowa ulica. Wpływy polityczne Waszyngtonu zależą od gwarantowania przezeń bezpieczeństwa, a ono polega na posiadaniu dowodów na realną zdolność do pomocy i na nieustannym demonstrowaniu (na różne sposoby), że jest się gotowym (materialnie, politycznie i mentalnie) do jej udzielenia. Obecnie jest to codziennie kwestionowane przez Rosję za pomocą działań politycznych oraz wojskowych w ramach wojny nowej generacji (wojny hybrydowej). To wpływa na wiarygodność USA wobec Rzeczypospolitej. Wiarygodność jest walutą, która podlega wycenie i nie jest absolutna, jak chcieliby Amerykanie. Uważam, że w obecnej sytuacji międzynarodowej USA powinny skrupulatnie zabiegać o swoich sojuszników, bo oni dają Stanom siłę, poparcie i legitymację do poważnej rywalizacji z Chinami i Rosją jednocześnie.
W zamian za to, co Amerykanie dostają w naszym regionie, jeśli chodzi o pozycję polityczną i wpływy (a co przekłada się na instrumenty polityczne do realizacji polityki amerykańskiej w Europie), powinni oni dawać z siebie więcej, zarówno w sprawach bezpieczeństwa, jak i w instrumentach geoekonomicznych. Winni to czynić, aby sojusznik położony na Nizinie Środkowoeuropejskiej i komunikujący z państwami bałtyckimi, Białorusią i Ukrainą oraz na drodze Nowego Jedwabnego Szlaku stawał się coraz silniejszy, co będzie się przyczyniać do wzmocnienia pozycji USA oraz osłabiać czar Chin, a nawet może w przyszłości osłabiać niemiecki instrument nacisku na Polskę, a to może mieć duże znaczenie dla Waszyngtonu.
Słuchając nieustannie o naszym trudnym położeniu, tracimy pozycję negocjacyjną, co skutkuje chociażby konsekwencjami opisanymi przez mnie w tekście pt. „Gra statusowa” w Strategy&Future
Należy w tym kontekście pamiętać, że współpraca na polu wojskowo-zbrojeniowym bardzo uzależnia geopolitycznie biorcę od dawcy, albowiem tworzy wpływy i kreuje „lewar” (instrument nacisku) dawcy nad poczuciem bezpieczeństwa biorcy, co więcej daje możliwość sterowania biorcą poprzez codzienne dawanie mu mniej lub bardziej subtelnie do zrozumienia, kto od kogo zależy, a także poprzez zapewnianie dostaw część zamiennych i uzupełnień do dostarczanego sprzętu wojskowego, wreszcie poprzez szkolenia czy różnorakie programy pomocowo-finansowe. Od tego wszystkiego bardzo łatwo jest się uzależnić. Taka sytuacja pozwala dawcy bezpieczeństwa i pomocy wojskowej budować wpływy. To bywa niebezpieczne i nie powinno przesłonić ogólnej potencji polityki wynikającej z sytuacji geopolitycznej i przyjętej geostrategii kraju, które stwarzają najczęściej więcej instrumentów do budowania potęgi niż daje pomoc pochodząca od dawcy.
6. Waszyngton oczekuje, że sojusznicy zaakceptują pomysł ograniczenia globalizacji, rozwodu gospodarki Chin z gospodarkami USA i amerykańskich sojuszników oraz docelowo dostosują swoje modele społeczne do nowego etapu. To oczekiwanie spełnić będzie najtrudniej. Niebawem zastanowimy się w Strategy&Future, jak Amerykanie mają zamiar do tego doprowadzić.
Dla nas to mniejszy problem, nie dochodzi bowiem do dużej wymiany przepływów strategicznych między nami a Chinami, ale w zachodniej Europie, na Pacyfiku, w Singapurze i Australii to poważny problem. Pomimo naszej małej ekspozycji Amerykanie powinni nam dokładnie wyjaśnić (w celu podtrzymania wiarygodności u polskiego sojusznika, który na nich zawiesza swój los), jak mają zamiar w praktyce przeprowadzić rozwód z gospodarką Chin, albowiem decoupling tego rodzaju będzie łamał kontrakty społeczne, w tym w gospodarkach europejskich, na pewno w Niemczech. Jako podłączeni do gospodarki niemieckiej my też na tym stracimy.
Pamiętajmy, że jesteśmy w Europie i nie zmienimy swojego położenia geograficznego, i zawsze będziemy zespoleni z gospodarkami europejskimi. Abyśmy mogli popierać politykę amerykańską sprowadzającą się do konfrontacji technologicznej, handlowej i walutowej z Chinami, plan amerykański musi być wiarygodny i realistyczny. Pamiętajmy, że taka polityka Amerykanów spowoduje napięcia w ich relacjach z innymi państwami, w tym z kluczowymi państwami Zachodu, naruszając, a niekiedy łamiąc solidarność świata transatlantyckiego. Napięcia te mogą doprowadzić do podziału świata na trzy rdzeniowe i konkurujące ze sobą strefy gospodarcze: Amerykę, Europę i Azję. W tym duchu należy odczytywać słowa prezydenta Francji Emmanuela Macrona w głośnym w listopadzie wywiadzie dla „The Economist”. I co zrobi wtedy Rzeczpospolita położona w Europie na skrzyżowaniu mas lądowych Eurazji i Europy Zachodniej, sąsiad największej gospodarki Starego Kontynentu, uzależniona w zakresie bezpieczeństwa od USA z obawy przed Rosją?
Będę kontynuował w kolejnej części.
Autor
Jacek Bartosiak
Założyciel i właściciel Strategy&Future, autor książek „Pacyfik i Eurazja. O wojnie”, wydanej w 2016 roku, traktującej o nadchodzącej rywalizacji wielkich mocarstw w Eurazji i o potencjalnej wojnie na zachodnim Pacyfiku, „Rzeczpospolita między lądem a morzem. O wojnie i pokoju”, wydanej w 2018 roku, i „Przeszłość jest prologiem" z roku 2019.
Trwa ładowanie...