Operacja Hardtrack I, test Poplar, 1958. W trakcie tego konkretnego testu zdetonowano ładunek o mocy 9.3 megatony trotylu (fot. Wikipedia)
Począwszy od lat 70. ubiegłego stulecia ZSRS – i jego spadkobiercy – co cztery lata urządzają ćwiczenia wojskowe ZAPAD, które częstokroć miały na celu testowanie nowych planów strategiczno-operacyjnych Rosji, a do tego służyły, i wciąż służą, do prowadzenia sygnalizacji strategicznej Federacji.
Dlatego też fakt, że podczas co najmniej dwóch ostatnich edycji tych ćwiczeń symulowano użycie taktycznej broni jądrowej, musi budzić zrozumiałą obawę państw wschodniej flanki Sojuszu Północnoatlantyckiego. Wystarczy powiedzieć, że już w roku 1999, podczas pierwszych ćwiczeń ZAPAD zorganizowanych po rozpadzie ZSRR, wojska rosyjskie miały ćwiczyć użycie broni jądrowej. Opisując przebieg manewrów, ówczesny minister obrony Federacji Rosyjskiej marszałek Igor Siergiejew stwierdził: „Nasze siły zostały zmuszone do użycia broni nuklearnej jako pierwsze w celu osiągnięcia przełomu w teatrze operacyjnym”.
Użycie przez Rosję taktycznej broni nuklearnej (a więc takiej o bardzo niewielkiej mocy, przenoszonej za pomocą nośników krótkiego lub średniego zasięgu) jest znane i dobrze opisane (chociażby w oficjalnych dokumentach Białego Domu, takich jak Nuclear Posture Review). Miałoby to na celu zakończenie konfliktu poprzez szybkie wywindowanie stawki do poziomu odpowiedzi za pomocą broni nuklearnej (deeskalacja poprzez eskalację), a w rezultacie zniechęcenie – czy właściwie odstraszenie – sojuszników zaatakowanych państw.
Obserwacja przebiegu ćwiczeń ZAPAD każe przypuszczać, że Rosja uznaje za dopuszczalną możliwość użycia jako pierwsza taktycznej broni nuklearnej w trakcie konfliktu konwencjonalnego, w sytuacji gdyby osiągnięcie celów kampanii prowadzonej metodami konwencjonalnymi okazało się trudne bądź gdyby sama operacja przedłużała się, a tym samym rosłoby prawdopodobieństwo dołączenia do wojny innych państw NATO, co z kolei zmniejszałoby szanse na osiągnięcie wyznaczonych celów metodą fait accompli – faktów dokonanych. Mówiąc krótko, rosyjska doktryna deeskalacji nuklearnej ma odstraszyć państwa NATO od udzielenia pomocy państwom wschodniej flanki. Tak więc Polska i inne państwa regionu stoją przed ryzykiem, że na ich terytorium zdetonowana zostanie rosyjska broń jądrowa – możliwe, że o bardzo ograniczonej sile, i być może nie mająca na celu spowodowania dużej liczby ofiar czy też rozległego skażenia. Marne jest to jednak pocieszenie, szczególnie że w razie potrzeby Rosjanie mogliby następnie wykonać kolejne uderzenia – tym razem już bardziej niszczące.
Sytuacja mogłaby się okazać jeszcze trudniejsza, ponieważ Polska jako państwo NATO, działając na mocy artykułu 5, mogłaby w wypadku rosyjskiej agresji na państwa bałtyckie zdecydować się na podjęcie interwencji zbrojnej w ich obronie. Obrona ta wiązałaby się nie tylko ze starciami z siłami rosyjskimi na terenie państw bałtyckich, ale prawdopodobnie również z atakami na eksklawę Królewiecką oraz działaniami na innych kierunkach operacyjnych wykorzystywanych przez Rosjan – na przykład wschodnim. Zgodnie ze swoją doktryną użycia broni jądrowej Rosja rezerwuje sobie prawo do posłużenia się nią w wypadku ataku nuklearnego na własne terytorium bądź też żywotnego zagrożenia swoich interesów narodowych, nawet jeżeli miałoby ono być wynikiem działań konwencjonalnych.
Zagrożenie egzystencjalne jest terminem niejasnym i podlegającym różnym interpretacjom, tymczasem uderzenia na rosyjskie terytorium w sytuacji konfliktu na wschodniej flance mogą się okazać koniecznością. Natomiast groźba odwetowego ataku nuklearnego jest niezbędnym elementem odstraszania, mającego na celu zniechęcić Rosjan do podejmowania pochopnych decyzji – i o tym właśnie będzie mowa w poniższym tekście.
Zagrożenie to staje się zauważalnie większe, ponieważ zarówno twarde zdolności, jak i deklarowana publicznie polityka użycia broni jądrowej przez NATO i USA – a właściwie znaczne ograniczenie pierwszych i rozmycie drugiej – mogą zachęcać Rosję do zastosowania strategii deeskalacji nuklearnej. Skuteczność i wartość odstraszania leży w wiarygodności – popartej nie tylko deklaracjami, ale też faktyczną wspólnotą interesów oraz realnymi zdolnościami do przeprowadzenia tego odstraszania. Wszystkich tych elementów niestety obecnie brakuje, co zauważył ostatnio estoński minister spraw wewnętrznych Mart Helme, który stwierdził, że w kontaktach bilateralnych z sojusznikami Stany Zjednoczone podejmują głównie temat rywalizacji z Chinami.
JAK TEMU ZARADZIĆ?
Zacznijmy od zadania sobie prostego pytania – czym właściwie jest odstraszanie? Istnieje oczywiście wiele konkretnych definicji, ale na potrzeby niniejszego tekstu proponujemy tę zaczerpniętą z raportu RAND. Wedle tego raportu „odstraszanie to przekonanie przeciwnika, że koszty i ryzyko związane z podjęciem danego działania przewyższają korzyści płynące z jego podjęcia”.
Jeżeli prześledzić historię zdobywania przez kolejne państwa broni jądrowej (z wyjątkiem jedynego państwa, które jej użyło), to okaże się, że państwa te weszły w jej posiadanie nawet nie po to, by jej użyć, ale po to, by nie została ona użyta przeciwko nim, lub, jak w wypadku Pakistanu, jeżeli były one znacznie słabsze niż ich główny rywal. Zresztą jeśli odrzemy rzecz z mistyki i rozbudowanych modeli teoretycznych, to okaże się, że zasady i kalkulacje rządzące posiadaniem broni jądrowej i polityką ewentualnego jej użycia nie różnią się zasadniczo od prawideł posiadania i używania innych narzędzi służących do wyrządzania krzywdy bliźniemu – kamienia, noża czy pistoletu. Są więc one prawdopodobnie rozważane (i to nie jako zagadnienie filozoficzne, tylko kluczowe dla przeżycia) od momentu, gdy pierwszy hominid złapał kamień w celu uderzenia drugiego, zmuszając go w ten sposób nie tylko do podniesienia własnego kamienia, ale też do zademonstrowania, że i on ten własny kamień posiada.
W wypadku broni jądrowej największą pewność co do skuteczności odstraszania daje jej posiadanie – od tej konstatacji nijak nie da się uciec; jest ona równie politycznie niepoprawna, co prawdziwa. Jednak wejście w posiadanie broni nuklearnej byłoby nie tylko kosztowne i czasochłonne, lecz również niemal na pewno spotkałoby się z reakcją tak zwanej wspólnoty międzynarodowej. Po pierwsze Polska jest stroną traktatu o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej, po drugie większość państw próbujących wejść w posiadanie broni ultymatywnej jest surowo karana właśnie przez wspólnotę międzynarodową.
Rozwiązaniem gorszym, ale wciąż prowadzącym do poprawy bezpieczeństwa, jest uzyskanie gwarancji bezpieczeństwa od państwa, które broń nuklearną posiada. Innymi słowy chodzi tutaj o otrzymanie obietnicy, że atak nuklearny spowoduje proporcjonalną odpowiedź sojusznika za pomocą tego samego środka (dlaczego „proporcjonalną”, wyjaśnimy później). Nie jest to rozwiązanie optymalne, jednak zmuszające potencjalnego przeciwnika do kalkulacji ryzyka związanego z decyzją o użyciu broni jądrowej.
Na tym polega koncepcja extended nuclear deterrence – rozszerzonego odstraszania nuklearnego. Ujmując rzecz skrótowo, jest to obietnica, sformułowana w sposób jasny i zrozumiały, odwetowego użycia broni nuklearnej przez Stany Zjednoczone lub użycia tego rodzaju broni dostarczonej przez Stany Zjednoczone (w ramach nuclear sharing) przez ich sojuszników wobec państwa – agresora, które posłużyło się bronią jądrową wobec sojuszników objętych gwarancjami bezpieczeństwa USA.
Odrzutowce F-84 w locie nad Atlantykiem, 1952. Na początku lat 50 tego typu maszyny należące do US Air Force jako pierwsze wyposażone zostały w taktyczne ładunki nuklearne (fot. www.defense.gov)
Na kalkulacje wiarygodności (które przeprowadzają zarówno sojusznicy, jak i przeciwnicy USA) odstraszania nuklearnego USA wpływa rzecz jasna bardzo wiele czynników; na potrzeby tego materiału skupimy się wyłącznie na najistotniejszych z nich:
– zdolności państwa gwarantującego odstraszanie do wykonania ataku odwetowego – a więc liczbie oraz dostępności głowic jądrowych;
– zdolności do dokonania proporcjonalnego – adekwatnego – uderzenia odwetowego. Groźba odpowiedzi na atak taktyczną głowicą nuklearną na terytorium sojusznika (a nie na własne) poprzez zmasowany atak przy pomocy strategicznej broni jądrowej o dużej sile, który najprawdopodobniej doprowadziłby do nieograniczonej wymiany nuklearnej, nie brzmi wiarygodnie. Konieczne jest zatem posiadanie elastycznego i wielowymiarowego arsenału jądrowego, pozwalającego na dostosowanie odpowiedzi na atak do rozległości tego ataku;
– formie i wiarygodności gwarancji bezpieczeństwa, jednoznacznie wyrażonych w oficjalnej, deklaratywnej polityce dotyczącej użycia broni jądrowej przez dane państwo;
– wspólnocie interesów pomiędzy państwem, które gwarantuje bezpieczeństwo, a tym, które jest tymi gwarancjami objęte;
– braku asymetrii interesów pomiędzy stroną, która daje gwarancje bezpieczeństwa, a państwem, w które gwarancje te są wymierzone.
Extended nuclear deterrence ma źródło w okresie zimnej wojny. Zarówno zaraz po jej rozpoczęciu, jak i w latach późniejszych państwa Układu Warszawskiego miały znaczną przewagę sił konwencjonalnych nad wojskami Paktu Północnoatlantyckiego stacjonującymi w Europie. Z punktu widzenia Zachodu sytuacja uległa znacznemu pogorszeniu w roku 1949, kiedy Sowieci przeprowadzili pierwszą próbę nuklearną. Po teście bomby RDS-1 dnia 29 sierpnia tego roku do przewagi konwencjonalnej doszła również świadomość, że nie da się jej już zniwelować przy pomocy bezkarnego ataku nuklearnego. Stawało się jasne, że państwa Europy Zachodniej z obawy przed atakiem nuklearnym mogą być skłonne do coraz dalej idących ustępstw wobec ZSRR, szczególnie gdyby zaczęły wątpić, czy Stany Zjednoczone gotowe będą oddać „Nowy Jork za Bonn”, jak się wtedy mówiło. Alternatywą dla układania się z Sowietami były również rozważania na temat wejścia w posiadanie broni nuklearnej. Fakt, że w latach 60. o pozyskaniu broni jądrowej myślały nie tylko Francja czy Australia, lecz również Niemcy Zachodnie czy nawet Japonia, pokazuje, jak poważnie brano wówczas pod uwagę ryzyko wybuchu wojny nuklearnej.
Stąd też brały się podejmowane przez USA próby „uspokojenia” własnych sojuszników za pomocą inicjatyw, takich jak rozszerzone odstraszanie czy udostępnianie broni jądrowej – nuclear sharing. To z kolei wiązało się z koniecznością wyartykułowania konkretnych deklaracji dotyczących użycia przez USA broni jądrowej w obronie sojuszników. Do takich deklaracji należała ta wygłoszona przez prezydenta Johna Kennedy’ego podczas kryzysu kubańskiego. Stwierdził on wówczas, że „każdy pocisk nuklearny wystrzelony z terytorium Kuby w kierunku jakiegokolwiek państwa znajdującego się na półkuli zachodniej uznany będzie za atak na Stany Zjednoczone, wymagający pełnego uderzenia odwetowego na Związek Radziecki”. Podobnie brzmiały deklaracje wygłoszone pod adresem premiera Japonii Eisaku Satō przez prezydenta USA Lyndona Johnsona w roku 1965 – rok po pierwszej próbie nuklearnej przeprowadzonej przez Chiny.
Spotkanie Kennedy – Chruszczow, 1961 (fot. Wikipedia)
W wielu wypadkach starania USA wystarczały, aby państwa zaniechały prób zdobycia broni jądrowej, jednakże zarówno Francja, jak i Wielka Brytania nie uznały gwarancji Waszyngtonu za satysfakcjonujące i prowadziły własne programy nuklearne – zakończone zresztą sukcesem. Dlaczego niektóre państwa nie dowierzały amerykańskim zapewnieniom? Otóż dlatego, że do momentu, gdy broni nuklearnej w obronie sojuszników faktycznie trzeba użyć, gwarancje bezpieczeństwa to tylko deklaracje.
Trzeba zrozumieć różnicę między polityką deklaratywną (declaratory policy) a faktyczną polityką użycia broni nuklearnej (employment policy). Polityka deklaratywna, jak sama nazwa wskazuje, opiera się na komunikatach wygłaszanych przez posiadacza broni nuklearnej, zarówno w wypowiedziach urzędników, jak i oficjalnych dokumentach opisujących doktrynę użycia broni nuklearnej. Jaka decyzja zapadnie w stolicy gwaranta kiedy „przyjdzie co do czego”, wiedzieć na pewno nie można – tę determinuje faktyczna polityka użycia, o której mówi się niewiele bądź nie mówi się wcale. Zapewnienia niepoparte faktycznymi działaniami, zdolnościami i interesami już nie raz okazywały się blefem; czyż Ukraina nie została objęta gwarancjami uszanowania jej integralności terytorialnej w zamian za zrzeczenie się kilkuset głowic jądrowych otrzymanych „w spadku” po ZSRS?
Podczas zimnej wojny gwarancje nuklearne udzielane przez USA były poparte wieloma uwiarygadniającymi je zdolnościami. Związek Radziecki, który realnie myślał o rozszerzeniu strefy wpływów na całą Europę i znaczną część Eurazji, stanowił wówczas dla USA zagrożenie egzystencjalne. To z kolei sprawiało, że asymetria interesów pomiędzy USA a ZSRR była ograniczona – można było sobie wyobrazić, że USA zdecydują się na wojnę totalną w obronie sojuszników.
Po drugie, w czasach zimnej wojny Stany Zjednoczone dysponowały zdolnościami elastycznego reagowania na atak nuklearny ZSRR. W latach 70. w Europie rozlokowanych było ponad siedem tysięcy amerykańskich głowic nuklearnych, z czego część stanowiły takie, które zakwalifikować można jako taktyczne – jak pociski balistyczne średniego zasięgu MGM-31b Pershing II, MGM-52 Lance czy Gryphon (odpalany z ziemi i mogący być wyposażony w głowicę jądrową wariant pocisku Tomahawk) oraz jedyne pozostające w służbie do dzisiaj – bomby lotnicze B61.
Elastyczne reagowanie jest absolutnie kluczowym elementem skutecznej polityki rozszerzonego odstraszania nuklearnego, ponieważ uwiarygadnia ono scenariusz proporcjonalnego uderzenia odwetowego w odpowiedzi na atak nuklearny przeciwnika. To z kolei sprawia, że osiągnięcie celu przez przeciwnika staje się obarczone ryzykiem, również gdy używa on taktycznej broni jądrowej. Gdyby jedyną odpowiedzią USA na ograniczony atak nuklearny ZSRR na Europę było uderzenie strategiczną bronią nuklearną na Rosję – a więc odpowiedź nieproporcjonalna i prowadząca najprawdopodobniej do zmasowanego odwetu ZSRR na kontynent amerykański – to siłą rzeczy nie tylko Rosjanie, ale i sojusznicy USA mieliby pełne prawo mieć wątpliwości, czy USA zdecydowałyby się zamienić na przykład Nowy Jork na Kolonię. Z drugiej strony fakt ten nie unieważniał ryzyka, że ograniczona początkowo „taktyczna” wymiana nuklearna wymknie się spod kontroli, doprowadzi do eskalacji i w rezultacie do tego rodzaju wojny światowej, po której zakończeniu kolejna toczyć się będzie na „kije i kamienie” – co wiązało interes USA z interesem europejskich członków NATO.
Po trzecie, w tamtym czasie państwa najbardziej narażone na stanie się obiektem ataku nuklearnego uczestniczyły w organizowanym pod auspicjami NATO programie nucelar sharing – udostępniania broni jądrowej. Zgodnie z tym programem broń nuklearna jest nie tylko składowana w krajach w nim uczestniczących, ale również może być przez te kraje użyta.
Jak wygląda sytuacja obecnie?
O doktrynie Federacji Rosyjskiej już wspomnieliśmy. A jak przedstawiają się zdolności USA? Na początku dobrze byłoby doprecyzować jedną kwestię – o NATO mówi się, że jest sojuszem nuklearnym. Należy tę informację uściślić: NATO samo w sobie, jako organizacja, nie dysponuje bronią nuklearną (chociaż w strukturach Sojuszu funkcjonuje Nuclear Planning Group, to jest grupa doradcza, która opracowuje plany użycia broni nuklearnej). NATO jest natomiast sojuszem, którego trzech członków (USA, Francja, Wielka Brytania) tego rodzaju bronią dysponuje. Dwóch z nich (USA i Wielka Brytania) deklaruje gotowość jej użycia w obronie państw członkowskich, a jedno współdzieli własne zasoby z kilkoma innymi (USA udostępnia bądź składuje swoją broń na terytorium Belgii, Niemiec, Włoch, Holandii oraz Turcji). Biorąc pod uwagę fakt, że Wielka Brytania dysponuje jedynie strategicznymi pociskami Trident II, wystrzeliwanymi z łodzi podwodnych, a więc przydatnymi głównie do zapewnienia zdolności przeprowadzenia uderzeń odwetowych (second strike capability), ciężar odstraszania nuklearnego w ramach nuclear sharing spada wyłącznie na Stany Zjednoczone.
W chwili obecnej trudno jest mówić w odniesieniu do Federacji Rosyjskiej oraz NATO i USA o zdolności do elastycznego reagowania. Jeśli chodzi o moc ładunku, używane obecnie przez USA bomby B61 w wersji 3 i 4 (oraz wkrótce również 12) mogą być modyfikowane (dial-a-yield) nawet do wartości 0,3 kilotony trotylu (300 ton) – a więc do wartości prawdopodobnie porównywalnej ze zdolnościami rosyjskimi. Jednak gdyby przeanalizować metody ich dostarczenia na miejsce detonacji, o parytecie nie może być mowy. Stany Zjednoczone dysponują prawdopodobnie około 500 bombami tego typu, z czego sto kilkadziesiąt zlokalizowanych jest na terenie baz w Europie w ramach udostępniania broni jądrowej.
Oprócz bomb B61 USA dysponują również pociskiem ALCM (Air Launched Cruise Missile) AGM-86 w wariancie b, wyposażonym w głowicę nuklearną W80. Podobnie jak w bombach B61 ładunek W80 również może być zmniejszony – ale tylko (a właściwie aż) do 5 kiloton TNT. Jest to ponad 16 razy więcej niż w B61. Co więcej – obydwa ładunki mogą być przenoszone wyłącznie drogą lotniczą – albo na pokładzie samolotów F-16, F-15, Tornado (B61), albo bombowców B-2 i B-52 (AGM-86, B61). Warto dodać, że według niektórych mediów w marcu tego roku bombowce B-52 uczestniczyły w ćwiczeniach symulujących atak za pomocą ALCM na obwód królewiecki. Problem polega oczywiście na tym, że rosyjskie systemy A2/AD i lotnictwo mogą skutecznie uniemożliwić przenoszenie broni drogą powietrzną; natomiast, co odnotowane zostało również w 2018 Nuclear Posture Review, używane obecnie ALCM są przestarzałe i podatne na działanie środków A2/AD. Innych natomiast środków przenoszenia taktycznych głowic jądrowych USA obecnie nie posiadają. Słabość tę dostrzegają nie tylko amerykańskie ośrodki badawcze (takie jak na przykład CSBA), lecz również Biały Dom – we wspomnianym już 2018 Nuclear Posture Review postulowano, obok stworzenia następcy ALCM, przystosowanie pocisków interkontynentalnych Trident do przenoszenia pojedynczych głowic jądrowych o małej mocy jako rozwiązanie tymczasowe. Jest to niestety również rozwiązanie niedoskonałe, ponieważ realną i poważną obawą pozostanie ryzyko możliwej błędnej kalkulacji podjętej przez Rosjan. Metoda dostarczenia owych pocisków niczym nie różniłaby się od dostarczenia strategicznych głowic nuklearnych. To z kolei czyni użycie ich w celach taktycznych niezwykle ryzykownym – a przez to mniej prawdopodobnym, co niweluje ich wartość odstraszającą. Przypomnijmy jedynie, że o ile wiadomo, iż świat znajdował się niebezpiecznie blisko wojny nuklearnej w roku 1962 podczas kryzysu kubańskiego, to równie blisko – a być może nawet bliżej – do wymiany nuklearnej było w roku 1983, kiedy podczas ćwiczeń NATO o kryptonimie Able Archer 83 błąd techniczny rosyjskich systemów wczesnego ostrzegania sprawił, że zasygnalizowały one wystrzelenie w sumie pięciu nuklearnych rakiet balistycznych z terytorium USA. Prawdopodobnie gdyby nie trzeźwy – i bardzo odważny – osąd podpułkownika Stanisława Pietrowa, oficera odpowiedzialnego za nadzór owych systemów, który zdecydował się zignorować wskazania radarów, słusznie uznając je za błędne, historia świata mogłaby się potoczyć zupełnie inaczej, szczególnie że doktryna sowiecka zakładała natychmiastowe uderzenie odwetowe w razie wykrycia lecących w jej kierunku pocisków nuklearnych (LoW, Launch on Warning). Nuklearną triadę USA uzupełniają rakiety Minuteman III, również interkontynentalne pociski strategiczne.
Brak więc metod przenoszenia broni jądrowej na bliskie i średnie dystanse; wraz z „przejściem na emeryturę” nuklearnej wersji pocisku Tomahawk (TLAM-N), która oznajmiona została w Nuclear Posture Review z 2010 roku przez administrację Baracka Obamy, i wycofaniu innych pocisków pod koniec lat 80 i na początku 90 na mocy Traktatu INF, USA ostatecznie straciły zdolność prowadzania taktycznych uderzeń nuklearnych drogą inną niż powietrzna.
Ceremonia ratyfikacji Traktaru INF, Moskwa, 1988
„Brak więc metod przenoszenia broni jądrowej na bliskie i średnie dystanse; wraz z „przejściem na emeryturę” nuklearnej wersji pocisku Tomahawk (TLAM-N) (…) USA ostatecznie straciły zdolność prowadzania taktycznych uderzeń nuklearnych drogą inną niż powietrzna.”
Tego samego nie da się niestety powiedzieć o Rosjanach, dysponujących, według różnych źródeł, pomiędzy 1200 (szacunki niektórych ośrodków badawczych) a nawet 4000 (najwyższe szacunki Pentagonu) taktycznymi ładunkami nuklearnymi, w tym przenoszonymi przy pomocy pocisków Iskander czy Toczka, odpalanych z mobilnych platform, co utrudnia ich wykrycie i zniszczenie. W rezultacie nawet gdyby Stany Zjednoczone sformułowały najostrzejszą i zdecydowaną deklaratywną politykę użycia broni jądrowej zapewniającą państwa wschodniej flanki NATO o gotowości do ich obrony również za pomocą arsenału nuklearnego, nie byłoby to zapewnienie przekonujące.
Nie byłoby przekonujące również dlatego, że w przeciwieństwie do zimnej wojny asymetria interesów pomiędzy USA a Federacją Rosyjską jest obecnie znaczna. W Europie rywalem Stanów Zjednoczonych nie jest już ZSRR, imperium zła rozciągające się na całej niemal długości Eurazji, ale Rosja – mocarstwo regionalne, trapione poważnymi – być może nierozwiązywalnymi – problemami, z ambicjami mocarstwa regionalnego, a nie pretendenta do statusu globalnego hegemona. Z punktu widzenia USA faktyczna rywalizacja ma miejsce na zachodnim Pacyfiku i toczy się z Chinami. Sprawia to, że Stany Zjednoczone mogą nie być skłonne zwiększać obecności nuklearnej w Europie – czy to w ramach NATO, czy umów dwustronnych – preferując zachowanie specyficznie rozumianej i wygodniejszej „strategicznej niejasności”, co zwiększa ich pole manewru vis-à-vis Rosji i ułatwia ewentualną decyzję o nieangażowaniu się w konflikt.
Wartość odstraszania leży w wiarygodności, demonstrowanej deklaratywnie i popartej faktyczną wspólnotą interesów oraz realnymi zdolnościami odstraszania. Ów rozziew zauważył również prezydent Francji Emmanuel Macron, który najpierw stwierdził, że NATO znajduje się w stanie śmierci mózgowej, a kilka dni temu miał zasugerować stworzenie struktur umożliwiających odstraszanie nuklearne na bazie wyłącznie europejskich zdolności. Nawiasem mówiąc pomysł ten nie powinien być traktowany w kategoriach innych niż ambitny, ale nie realny; Republika Francuska nie dysponuje ani zdolnościami do elastycznej odpowiedzi, a koncyljacyjna polityka francuskiego prezydenta wobec Moskwy sprawia, że jego wiarygodność w oczach przywódców wschodniej flanki Sojuszu jest bardzo niska.
Spróbujmy jednak się zastanowić, co z perspektywy Polski musiałoby się wydarzyć, aby odstraszanie nuklearne stało się realne.
Po pierwsze musiałoby nastąpić zwiększenie konwencjonalnej obecności USA w Polsce i państwach bałtyckich, tak aby w sytuacji rosyjskiej agresji wśród oddziałów bojowych zaangażowanych w walkę znajdował się znaczący kontyngent amerykański.
Nie możemy prawdopodobnie liczyć na deklarację à la Kennedy, ale konieczna byłaby zdecydowana, jasna i jednoznacznie zdefiniowana deklaratywna polityka rozszerzonego odstraszania nuklearnego oznajmiona „urbi et orbi” przez USA, gwarantująca, że nawet ograniczony atak nuklearny na państwa NATO spotka się z proporcjonalną odpowiedzią.
Powinno także nastąpić dostosowanie polityki i doktryn zarządzania użyciem broni nuklearnej przez NATO. Mile widziane byłoby na przykład otwarte stwierdzenie, że Sojusz gotowy jest na proporcjonalną odpowiedź na użycie taktycznej broni nuklearnej przez Federację Rosyjską. Wyeliminowanie niejasności dotyczącej użycia broni nuklearnej jest w interesie Sojuszu, którego wiarygodność jest w ostatnim czasie coraz bardziej kwestionowana od Paryża po Tallin.
Aby ową politykę deklaratywną urzeczywistnić, potrzebny jest szereg zmian. Po pierwsze podjęcie działań zmierzających do dołączenia przez Polskę do programu nuclear sharing. Wiązałoby się to z przebazowaniem na terytorium Polski części broni nuklearnej z baz znajdujących się w innych państwach NATO. Trzeba pamiętać, że byłoby to wbrew zapisom aktu założycielskiego NATO–Rosja z 1997 roku. Raport CSBA proponuje też alternatywne rozwiązanie, w myśl którego na terenie baz, w których obecnie przechowywana jest broń jądrowa udostępniana w ramach nuclear sharing, stacjonowałaby eskadra polskich samolotów zdolnych do przenoszenia takiej broni.
Po drugie zwiększenie uczestnictwa polskich sił zbrojnych w ćwiczeniach, takich jak SNOWCAT (Support of Nuclear Operations With Conventional Air Tactics), które symulują operacje towarzyszące atakom nuklearnym (na przykład eskortujące), czy Steadfast Noon, będących symulacją faktycznego przeprowadzania ataków nuklearnych. Polskie myśliwce brały udział w kilku edycjach ćwiczeń SNOWCAT, w tym zorganizowanych w listopadzie 2017 roku, jednak siłą rzeczy nie byliśmy tu w gronie państw uczestników nuclear sharing.
Polskie F-16 podczas ćwiczeń SNOWCAT, 2014 (fot. pbs.twimg.com)
Po trzecie wreszcie polskie władze państwowe powinny również uważnie przyglądać się postępom w pracach nad odtworzeniem zdolności Stanów Zjednoczonych do przeprowadzenia ataków z użyciem taktycznej broni nuklearnej na średnich i krótkich dystansach. Wspomnieć można wyszczególnione w ubiegłorocznej edycji Nuclear Posture Review plany dostosowania pocisków interkontynentalnych Trident II do przenoszenia pojedynczych głowic nuklearnych o zmniejszonej mocy. Oprócz tego Warszawa powinna również zwracać baczną uwagę na prace badawcze nad innymi pociskami, takimi jak LRSO, podobnie jak na plany administracji USA w kwestii ich rozmieszczenia i użycia. Warto też zauważyć, że w sierpniu tego roku, już po wycofaniu się z traktatu INF, USA przeprowadziły testy rakiet Tomahawk odpalanych z wyrzutni naziemnych Mk.41 – a więc takich, które znajdują się na terenie bazy w Redzikowie.
Poświęcenie uwagi kwestii odstraszania nuklearnego powinno stać się dla Polski absolutnym priorytetem; w chwili obecnej korelacja sił i środków pomiędzy NATO a Federacją Rosyjską wręcz zachęca Rosję do użycia taktycznej broni jądrowej na terytorium państw wschodniej flanki NATO. Z punktu widzenia Kremla byłoby to nie tylko działanie skuteczne (bo bardzo możliwe, że złamałoby wolę Polski do dalszego prowadzenia wojny, a jednocześnie odstraszyłoby zachodnich sojuszników mogących przyjść Polsce, czy państwom bałtyckim z pomocą), ale również w chwili obecnej obarczone ograniczonym ryzykiem eskalacji – Zachód nie ma bowiem czym i jak eskalować.
W związku z tym Polska musi domagać się przeprowadzenia istotnych zmian w doktrynie i możliwościach technologicznych swych sojuszników. Z pewnością nie będzie to zadanie proste; podczas konferencji przeprowadzanych w trakcie trwającego obecnie szczytu NATO w Londynie ze słów Donalda Trumpa czy Emmanuela Macrona wywnioskować można było raczej, że NATO dążyć będzie do odnowienia traktatu INF – którego postanowienia Rosja konsekwentnie łamała – a nie do wzmocnienia potencjału odstraszania.
W przypadku gdyby tego rodzaju zapewnień, popartych realnymi działaniami uzyskać się nie udało, Polska może okazać się zmuszona do przemyślenia swej pozycji w strukturze sojuszniczej, i do przeprowadzenia realnej oceny wiarygodności gwarancji w jej ramach naszemu krajowi udzielonych. Inaczej bowiem Rzeczpospolita opierać będzie swe bezpieczeństwo – w wymiarze jak najbardziej egzystencjalnym, mówimy przecież o użyciu broni jądrowej – na myśleniu życzeniowym – tak jak czyniła to już w przeszłości, zazwyczaj ze strasznymi konsekwencjami.
Autor
Albert Świdziński
Dyrektor analiz w Strategy&Future.
Trwa ładowanie...