Wojna trzydziestoletnia na Bliskim Wschodzie

Obrazek posta

Niczym „korek w wannie”, w zależności od okresu w historii świata, Bliski Wschód bądź jest pasem transmisyjnym przepływu ludzi, towarów i kapitału pomiędzy Europą a Azją, bądź ten przepływ blokuje. Wraz z rozwojem chińskiej inicjatywy Pasa i Szlaku (Nowego Jedwabnego Szlaku) i tym samym wraz z powstaniem nowego kontynentalnego łańcucha dostaw ma szansę wykorzystać zwiększone skomunikowanie Eurazji, rozgrywając swoje środkowe położenie na własną korzyść. Dzięki takiemu położeniu Bliski Wschód łączy lądem świat Azji i Europy, Rosję i Zatokę Perską, Bliski Wschód i Morze Czarne, Morze Śródziemne i Azję Środkową. Zarówno przywódcy Iranu, jak i Turcji to rozumieją. Z ich zachowania, wypowiedzi oraz dominującej narracji może wynikać, iż poważnie biorą pod uwagę możliwość zmiany ładu gospodarczego świata ze zdominowanego przez Zachód wokół Oceanu Światowego w nowy system kontynentalnej Eurazji spiętej przez potęgę Chin.

Demograficzne olbrzymy wokół Mackinderowskiego Heartlandu stanowią geopolityczny Rimland Eurazji. Bliski Wschód je komunikuje. Według Spykmana (który nałożył amerykańskim elitom „mapę mentalną”, na podstawie której zorganizowane są do dzisiaj Pentagon, Departament Obrony i Departament Stanu) są one kluczem do rzeczywistej władzy nad światem. Rosja od 300 lat próbuje się przebić przez obszary buforowe, by dostać się do ciepłych portów Rimlandu europejskiego, a także Rimlandu azjatyckiego – w kierunku Oceanu Indyjskiego i Pacyfiku. Potęgi morskie – USA, Wielka Brytania i Japonia – oraz sama geografia jej to uniemożliwiają.

Dokładnie na peryferyjnych obszarach Rimlandu i Heartlandu toczyła się rywalizacja Stanów Zjednoczonych ze Związkiem Sowieckim. Tam występowały napięcia grożące wojną lub zmieniające się w otwartą wojnę – by wspomnieć Polskę, Turcję, Wietnam, Iran czy Afganistan. Amerykańska strategia powstrzymywania wpływów sowieckich, realizowana po II wojnie światowej wobec ZSRS, dotyczyła całego Rimlandu i wszystkie jego państwa, chcąc nie chcąc, brały udział w grze rywalizacyjnej pomiędzy dwoma supermocarstwami.

Z perspektywy Azji Turcja jest potęgą międzykontynentalną łączącą mostem Konstantynopola całość Eurazji, a jej położone na wschód i południe azjatyckie bufory (Irak i Syria) – kiedyś stabilne – są obecnie całkowicie zdestabilizowane.

 

Ład bliskowschodni, ustalony po I wojnie światowej w traktacie Sykes-Picot przez kolonialne potęgi Francji i Wielkiej Brytanii, rozpływa się zupełnie od 2003 roku, to jest od czasu wojny USA w Mezopotamii. Skutkuje to powstawaniem płynnych w czasie i przesuwających się próżni bezpieczeństwa w regionie.

 

Po kilkunastu latach widać jak na dłoni, że destabilizacja Iraku doprowadziła do zaburzenia równowagi w sworzniowym miejscu Bliskiego Wschodu łączącym Iran przez Syrię z Morzem Śródziemnym, a Turcję z Zatoką Perską.

Tym samym możliwa stała się budowa potęgi Iranu, co natychmiast spotkało się z kontrakcją Arabii Saudyjskiej, Jordanii i Izraela (i skutkowało ich nieformalnym sojuszem), zaniepokojonych wzrostem potęgi Persów. Izrael tym agresywniej zwiększył konfrontację militarną w Syrii z Iranem (wykorzystując swoją technologiczną przewagę wojskową, dopóki Iran się nie usadzi na dobre w sąsiedztwie wzgórz Golan i Galilei), obawiając się połączenia Iranu z Morzem Śródziemnym i w tym wszystkim próbując nieustanie wciągać militarną potęgę Stanów Zjednoczonych do rozgrywki przeciw Teheranowi, czemu Waszyngton wbrew pozorom jest w rzeczywistości bardzo niechętny.

Mocarstwa i grupy pozapaństwowe próbują tworzyć w płynnej próżni Bliskiego Wschodu własne strefy wpływów, co objawia się trwającą wciąż wojną w Syrii i północnym Iraku oraz Jemenie i wymianą ciosów między Iranem a Arabią Saudyjską, a ostatnio kolejnym już wejściem wojsk tureckich do kontrolowanych przez Kurdów stref buforowych oddzielających Turcję od zdestabilizowanych Iraku i Syrii. Mamy do czynienia z czymś, co jako żywo przypomina europejską wojnę trzydziestoletnią szalejącą w sporej części Europy w XVII wieku między wciąż zmieniającymi się organizmami politycznymi, państwami, frakcjami i stronnictwami.

 

O ile Iran jest kluczem do zrozumienia dynamiki bliskowschodniej od strony Azji Wschodniej, o tyle Turcja jest kluczem do zrozumienia tego, co się tam dzieje, z perspektywy Europy i północnej Eurazji.

 

Upadek Imperium Osmańskiego ponad 100 lat temu niektórzy nazywali najdłużej oczekiwanym wydarzeniem w historii. Spory o to, jakie korzyści taki obrót spraw przyniesie innym krajom i imperiom zainteresowanym rozszarpaniem ziem i interesów Turcji, przez większą część XIX wieku stanowiły nieodłączny element polityki zagranicznej wielkich mocarstw. Czuć było, że władza turecka „odchodzi” ze wschodniej Anatolii, z Bałkanów, ze strefy brzegowej zachodniego Morza Egejskiego, z Półwyspu Arabskiego. Kwestia wschodnia, czyli cały amalgamat sporów terytorialnych, ruchów narodowych i sprzecznych interesów międzynarodowych, destabilizowała imperium Osmanów, torując drogę dyplomacji siłowej i interwencjom zbrojnym Wielkiej Brytanii, Francji, Austro-Węgier i Rosji.

W tamtych niespokojnych latach kolejne wydarzenia doszczętnie rozmontowywały gmach imperium: destabilizacja Kaukazu i Bałkanów, utrata prowincji europejskich po wojnie z Rosją w latach 1877–1878, uchodźcy z tych terenów, ruch młodoturecki, zamachy. Do tego Bułgaria ogłosiła niepodległość, Austro-Węgry zaanektowały Bośnię i Hercegowinę, Włochy zagarnęły Trypolitanię (czyli Libię), a dwie wojny na Bałkanach z lat 1912–1913 doprowadziły do uzyskania niepodległości przez Albanię, do utraty przez Turcję Macedonii i Krety oraz – summa summarum – do prawie całkowitego wypchnięcia imperium z Europy. Linia frontu i linia graniczna przebiegały około 30 kilometrów od stołecznego Stambułu. Na domiar złego Turcja weszła do wojny światowej po stronie Niemiec i pomimo krwawego zwycięstwa pod Gallipoli – wojnę przegrała.

Klęska stała się jasna, gdy obrócenie się wcześniejszej sojuszniczki państw centralnych – Bułgarii we wrześniu 1918 roku przeciw Niemcom doprowadziło do jej rozejmu z ententą i likwidacji przedmurza Turcji na Zachodzie. W wyniku tego ruchu otworem dla ententy i znienawidzonych przez Turków wojsk greckich stanęła droga do Stambułu zamieszkanego przez ogromną społeczność grecką. Przy greckiej granicy były już skoncentrowane wojska aliantów, a rząd turecki chciał już tylko pokoju

Do podparyskiego Sèvres zjechali dyplomaci, żeby podpisać dokumenty, które miały przekształcić niepewny rozejm w trwały pokój. W maju 1920 roku negocjatorzy przedstawili tureckim delegatom projekt ostatecznego traktatu pokojowego. Jego postanowienia były wstrząsem. Syria, Mezopotamia i Palestyna miały zostać Turcji odebrane i oddane pod zarząd brytyjski i francuski. Większa część wschodniej Anatolii miała być podzielona między niepodległą Armenię i przyszły Kurdystan. Potwierdzono też uniezależnienie od Turcji Egiptu i Cypru, część wybrzeża Morza Egejskiego wokół Smyrny przyznano Grecji (Izmir). Stambuł i cieśniny tureckie miały być zarządzane przez międzynarodową komisję składającą się z przedstawicieli Wielkiej Brytanii, Francji, Włoch, Grecji, USA i innych krajów.

 

Doszło tym samym do realnego rozbioru Turcji, co umocniło przy okazji dominację Wielkiej Brytanii w regionie.

 

Można było jeszcze zrozumieć utratę ziem arabskich, ale rozbiór Anatolii i rezygnacja z kontroli nad Stambułem i cieśninami to było dla Turków niewyobrażalne ustępstwo. Taki stan rzeczy doprowadził do powstania tureckich sił politycznych i wojskowych opierających się dyktatowi aliantów i do wojny z Grecją o wybrzeże Morza Egejskiego. Na czele tych sił stanął Mustafa Kemal Atatürk – ojciec współczesnej Turcji.

Bazą, z której Mustafa Kemal wyruszył, by odbudować Turcję, była Anatolia. To obszar rdzeniowy Turcji, oddzielający Medyteran i Morze Czarne. Anatolia ma długie łagodne wybrzeże, co jest niewątpliwie dogodne dla turystyki, ale z wyjątkiem dosłownie kilku miejsc brak na nim naturalnych zatok i odpowiednich miejsc na porty. Nie dysponuje też istotnymi złożami węglowodorów. Jednakże na Wyżynie Anatolijskiej znajdują się potężne źródła wody dla całej Mezopotamii – to stamtąd wypływają główne rzeki regionu: Eufrat i Tygrys. Turcja kontroluje ich górne biegi i źródła, co daje jej niebagatelny instrument nacisku na sąsiadów z południa.

Kurdowie, którzy stanowią ogromną mniejszość w Turcji oraz w krajach sąsiadujących, faktycznie mogliby się pokusić o kontrolę bezpieczeństwa dorzeczy obu rzek. To jest największa słabość Turcji. Tę słabość rozgrywają obce potęgi – Rosja i Stany Zjednoczone – wzmacniając swoje wpływy w regionie i w zależności od okresu i potrzeby wspierając aspiracje kurdyjskie. Wystarczy sobie przypomnieć wydarzenia wokół I wojny w Zatoce Perskiej.

Turcja stanowi również pas transmisyjny dla energii z Azerbejdżanu do Europy, a w przyszłości będzie także przesyłać towary i usługi na Nowym Jedwabnym Szlaku. Na wschód od Anatolii zaczyna się obszar Kaukazu, gdzie Turcja wchodzi tradycyjnie w konflikt o wpływy z Rosją.

 

Na Kaukazie są dwa strategiczne południkowe przejścia, których kontrola daje panowanie nad regionem – Wąwóz Darialski i Derbent. Aby na nie oddziaływać, należy mieć przyczółek w położonym pomiędzy Iranem a Rosją Azerbejdżanie z jego zasobami ropy znanymi już w XIX wieku. Azerowie sympatyzują z Turcją, Turcja tradycyjnie wspiera Azerów, o czym wiemy chociażby z lektury „Przedwiośnia” Stefana Żeromskiego.

 

Hagia Sophia (fot. Pixabay)

 

Z okolic Baku Turcy mogliby znakomicie kontrować poczynania zarówno Iranu, jak i Rosji, a korzystając z zasobów energii, mogliby rozbudowywać infrastrukturę komunikującą Baku z Anatolią, co teraz jest możliwe jedynie przez Gruzję. Mimo wszystko to Rosja wciąż dysponuje przewagą na Kaukazie, kontrolując po 2014 roku Krym, skąd można dokonywać właściwie dowolnego desantu za pasmem Kaukazu. Rosja kontroluje także główne korytarze transportowe przez Kaukaz, Osetię i Abchazję, udzielając pomocy separatystycznym regionom Azerbejdżanu oraz utrzymując własne wojska w Armenii.

 

Najważniejszym rysem polityki ostatnich lat jest słabnięcie tureckich relacji z USA i przesuwanie się Ankary w kierunku wielkiej gry, która przekształca superkontynent Eurazji w nowy system gospodarczy świata. Tam Turcja wydaje się chcieć w przyszłości szukać swoich szans. To słychać i widać w wypowiedziach politycznych, w pracach analitycznych, w temperaturze rozmów czy w treści prasy tureckiej.

 

Sprawia to wrażenie, jakby Turcy akceptowali możliwość wykształcenia się nowego systemu światowego z Chinami i masami lądowymi Eurazji w centrum, ze swoją ważną komunikującą rolą pomostu.

Na południu, na właściwym Bliskim Wschodzie, sytuacja strategiczna jest równie złożona. Na obszarze od Libanu po Pustynię Syryjską i pustynie Arabii zawsze istniała cała sieć lokalnych powiązań i ustawicznie zmieniających się sojuszy. Potęga zewnętrzna nie była więc w stanie trwale zaprowadzić w tym regionie stabilizacji, gdyż było zbyt wielu graczy do równoważenia. Wyspy Cypr i Rodos w rękach tureckich na wschodnim Morzu Śródziemnym dawały osłonę tureckiej Anatolii od strony morza i – co ważniejsze – własną projekcję siły w całym Lewancie, Suezie, delcie Nilu oraz Egipcie, którego kontrola jest właściwie niemożliwa bez Cypru, czego historia nieraz już dowiodła.

W przeszłości z powodu wagi geopolitycznej cieśnin tureckich i z chęci uniemożliwienia ich kontrolowania Związkowi Sowieckiemu Amerykanie chronili Turcję przed próbami podporządkowania polityki Ankary Moskwie, które to próby rozpoczęły się wraz z końcem II wojny światowej. To zadecydowało, że w trosce o południową flankę Europy Amerykanie zadbali, aby Turcja stała się sojusznikiem Oceanu Światowego uosabianego przez potęgę Stanów Zjednoczonych i NATO. Wzmacniali i wspierali ją na różne sposoby przez cały długi okres zimnej wojny.

Znaczenie naporu sowieckiego na cieśniny tureckie oddaje fakt, że Amerykanie utrzymywali na Morzu Śródziemnym potężną 6 Flotę i zapewniali jej aktywną obecność na wschodnim Medyteranie oraz na Morzu Egejskim – blisko cieśnin i sowieckiej Ukrainy. Obecnie cieśniny są równie istotne, bez nich bowiem sytuacja Rumunii i Ukrainy byłaby nie do pozazdroszczenia. Amerykańskie okręty nie mogłyby wpływać na Morze Czarne, co doprowadziłoby do zamknięcia tego morza dla amerykańskiej potęgi morskiej i znacznego osłabienia aspiracji antyrosyjskich Bukaresztu i Kijowa.

 

Dubaj (fot. Pixabay)

 

Arabia Saudyjska jest w bliskowschodniej wojnie wszystkich ze wszystkimi oczywistym wasalem Stanów Zjednoczonych, jest bowiem zależna w sprawie bezpieczeństwa (dostawy broni i pomoc wojskowa) od Waszyngtonu.

 

Równie silnie zależna jest od rynków ropy, których kontrolę poprzez panowanie USA na Oceanie Światowym (gdzie strategiczne przesyły ropy się dokonują) oraz poprzez kontrolę dostępności dolara na światowych rynkach surowców (przede wszystkim ropy). Swoboda dokonywania przesyłów strategicznych przez Zatokę Perską jest tętnicą życia dla nieposiadającej właściwie nic innego do zaproponowania gospodarki saudyjskiej.

Dlatego tak wrażliwy jest Rijad na zakłócenia transportu w cieśninie Ormuz, boi się ataków dronów i rakiet manewrujących na swoje rafinerie, z czym mieliśmy ostatnio do czynienia. Wraz z wojną zastępczą w Jemenie Arabia Saudyjska walczy o życie ekonomiczne, a zatem o stabilność panowania domu Saudów zależną od wielu czynników, nad którymi Rijad nie ma zupełnie kontroli.

 

W tym całym zamieszaniu zwiększa swoje wpływ Rosja, obecna wojskowo w Syrii. Na „plecach” i z pomocą „twarzy” Iranu buduje swoje wpływy w tym regionie (dostawy broni, kwestia atomowa Iranu, fluktuacje cen ropy w wyniku zakłócania wolności przepływów strategicznych).

 

Mając tyle rozmaitych pól gry, uczestniczy w jednej wielkiej grze o udział w kontroli pasa transmisyjnego między Azją a Europą niczym o udział w spółce pod nazwą „Bliski Wschód”, która w grze wielkich mocarstw w Eurazji będzie niezbędna zarówno Chinom, jak i Europie.

Wbrew pozorom Stany Zjednoczone zachowują się za czasów prezydentury Trumpa konsekwentnie jak klasyczna globalna potęga morska. Po wycofaniu głównych sił lądowych z Iraku chcą wpływać na sytuację jedynie na zasadzie równoważenia sił, ale stanowczo bez brania na siebie ciężaru spraw wojującego regionu. Co więcej Amerykanie mogą to robić, nie mając zaangażowanych istotnych sił lądowych, bo kontrolują wody Zatoki Perskiej, którędy dokonują się przepływy strategiczne do regionu, i dysponują globalną projekcją siły (przynajmniej lotnictwa i sił specjalnych oraz globalnym systemem świadomości sytuacyjnej). Waszyngton ma do dyspozycji dodatkowe instrumenty nacisku: dostawy uzbrojenia czy dostęp do dolara, w którym rozliczane są surowce.

 

Trump pisał na Twitterze, że „inni chcą wciągnąć Stany Zjednoczone w swoje wojny”.

 

Tymczaem Amerykanie są już na innym etapie, choć wykuwanie nowej wielkiej strategii w stolicy imperium Oceanu Światowego nie jest łatwe i zajmuje sporo czasu, tak jak nie jest łatwo zmienić kurs wielkiego statku. To wymaga wysiłku. Jednakże Amerykanie zostawiają za sobą wojnę na Wielkim Bliskim Wschodzie rozpoczętą w 2001 roku i przegrupowują się do nowych zadań.

 

Podobnie jak w XIX wieku Wielka Brytania wobec Europy, Stany Zjednoczone zastąpią swój bezpośredni udział w sprawach Eurazji pieniędzmi i dostawami uzbrojenia.

 

Na pewno nie zapomną przy tym o okrętach floty zabezpieczających dostęp z Oceanu Światowego do kluczowych miejsc w Eurazji, względnie o małych oddziałach sił specjalnych czy skromnych grupach bojowych rotujących się z podstawy Oceanu Światowego i wracających szybko na okręty albo z powrotem na kontynet amerykański. Takie koncepcje operacyjne dla amerykańskich sił zbrojnych są obecnie opracowywane w Pentagonie.

W obliczu postępującej rywalizacji z Rosją, przede wszystkim zaś z Chinami, postawa Amerykanów wobec kwestii bliskowschodniej może stanowić zapowiedź, jak będzie wyglądała polityka USA w odniesieniu do całej Eurazji we wszystkich miejscach ścierania się wpływów rywalizujących wielkich mocarstw, na kluczowych skrzyżowaniach geopolitycznych świata, gdzie dokonują się najważniejsze przepływy strategiczne. Nasz pomost bałtycko-czarnomorski jest jednym z trzech takich miejsc.

Nawet wtedy jednak Amerykanie muszą się porozumieć z Turcją, bez której nie da się zbudować skonsolidowanego sojuszu kontrującego działania rosyjskie, opartego na Nizinie Środkoweuropejskiej na Polsce, nad Morzem Czarnym i Dunajem na Rumunii, a na południu właśnie na Turcji. Z pewnością nie da się tego zrobić bez dostępu w kierunku Nadczarnomorza przez cieśniny tureckie. Ten fakt plus obawa przed dalszym dryfowaniem Turcji w kierunku Eurazji, potencjał lokalnych uzgodnień rosyjsko-tureckich w sprawie Kaukazu, Syrii, Kurdów, kwestia Iranu i Nowego Jedwabnego Szlaku spowodowały, że Turcy dostali zielone światło od dotychczasowego liberalnego hegemona na przeprowadzenie operacji kurdyjskiej.

 

Los Kurdów nie jest bowiem tak ważny jak rdzeniowe interesy geostrategiczne USA. Te zaś w nowej epoce mogą być obsługiwane w bardziej „elastyczny” sposób.

 

Donald Trump pomimo całej swojej „przyciężkiej” retoryki, twitterowego stylu i dyskusyjnej formy prowadzenia polityki postępuje, trzeba przyznać, konsekwentnie w sprawie zwijania obecności USA na wszystkich frontach świata i rezygnacji z bycia „policjantem na gwizdek” dla wszystkich. Ameryka ma dość, jest zła i zmęczona, że wciąż ją przywołują, gdy tylko coś się dzieje w Eurazji, nie szczędząc jej pretensji, gdy nie używa swojej siły lub gdy używa jej za słabo, albo nie tak, jak inni by chcieli. Stąd presja Waszyngtonu, aby na przykład sojusznicy w Eurazji wzięli na siebie więcej odpowiedzialności i zainwestowali w swoje bezpieczeństwo, zamiast wzywać nieustannie na ratunek siły zbrojne USA.

 

Czas Ameryki jako Atlasa trzymającego na ramionach ciężar światowego bezpieczeństwa odchodzi w przeszłość.

 

Chcąc być uczciwym, trzeba dodać, że w USA trwa wciąż jeszcze spór pomiędzy dwoma stronnictwami. Jedno stronictwo to frakcja „wszechimperium”, która uważa, że Amerykanie dadzą radę utrzymać amerykańską dominację i silną obecność wojskową na Bliskim Wschodzie oraz jednocześnie wygrać konfrontację zarówno z Chinami, jak i z Rosją. Frakcja ta ma oparcie w części instytucji imperium. Sprzyja jej też typowa inercja instytucjonalna mechanizmów władzy w USA. Nie jest to dziwne, zważywszy że wojna z Wielkim Bliskim Wschodzie trwa od 2001 roku, a ludzie nią się zajmujący od samego początku wyrobili sobie nawyk myślenia o świecie z Ameryką w roli liberalnego hegemona, którego zasoby są niemal nieograniczone. Łączy się to często z poglądem, że USA przecież miało możliwość, a więc także powinno interweniować, w sprawy zglobalizowanego świata, w tym promować model demokarcji liberalnej. Jest to myślenie tych, którzy mniej kierują się realnymi zasobami i możliwościami, a bardziej chęcią utrzymania modelu funkcjonowania świata prognozowanego przez Fukuyamę.

Po ludzku można ten rodzaj myślenia rozumieć ze względu chociażby na fakt, że ludzie ci zostali ukształtowani w błogich czasach prymatu USA i poprzez długoletnią wojnę z terrorem, które to zjawiska wykształciły całe pokolenie liderów. Podobnie jak kiedyś zimna wojna spowodowała pojawienie się armii specjalistów od Związku Sowieckiego.

 

Niemniej jednak aktywność i wpływy frakcji wszechimperium na proces decyzyjny w Waszyngtonie już od dłuższego czasu budzą zaniepokojenie sojusznikow amerykańskich, którzy są położeni blisko Chin i dominacji Chin po prostu się boją.

 

Trwające tak długo zaangażowanie na Bliskim Wschodzie oceniają jako przejaw słabości ogólnej USA i nieroztropności intelektualnej amerykańskich elit w obliczu nieporówywnywalnie większego wyzwania, jakim są Chiny.

Im dłużej i silniej Amerykanie się angażują na Bliskim Wschodzie, tym bardziej ich sojusznicy w regionie Azji i Pacyfiku rachują, że przyszłość będzie należała jednak do Chin i tym większy, a na pewno pewniejszy, może być upadek USA. Przypomina się tu chociażby brytyjskie wycofanie się z obecności strategicznej w Azji po upadku Singapuru lub ostateczny i pospieszny odwrót Royal Navy za Suez w latach 60. XX wieku.

 

Przy całej sympatii do sprawy Kurdów i zrozumiałej emocjonalnie potrzebie stworzenia sprawiedliwego ładu międzynarodowego, my w Polsce także powinniśmy się martwić nadmiernym rozciągnięciem strategicznym USA.

 

Dalsze prowadzenie polityki obecności Amerykanów wszędzie i zawsze byłoby więc niekorzystne dla interesów Rzeczypospolitej, jeśli miałoby docelowo skończyć się jeszcze szybszą klęską USA, która pociągnęłaby za sobą złamanie naszego bezpieczeństwa.

Druga frakcja w Waszyngtonie (i ona stopniowo wygrywa) składa się z ludzi, którzy chcą stanowczo przeciwstawić się wzrostowi potęgi Chin. To wymaga pozostawienia Bliskiego Wschodu z rolą USA ograniczoną do podobnej, jaką odgrywała Wielka Brytania wobec kontynentu eurpejskiego w XIX wieku. Co więcej coraz częściej mówi się wśród przedstawicieli tej frakcji, że warto by zmienić również politykę konfrontacji wobec Rosji i po prostu obrócić ją przeciw Chinom. Taka zmiana byłaby wprost niekorzystna dla interesów Rzeczypospolitej.

Nie miejmy złudzeń. Wielu sojuszników USA na Indo-Pacyfiku chciałoby obrócenia Rosji pomimo pięknie brzmiących frazesów o demokracji i prawach człowieka. Czują oni bowiem, że bez tego pokonanie Chin może być zwyczajnie niemożliwe, a dominacja chińska nad nimi będzie oznaczała przewrót kopernikański. Ta frakcja będzie rosła w siłę w Waszyngtonie wraz z upływem czasu, im dłużej Chiny nie padną na kolana. A na to się na razie nie zanosi.

 

Miasto Kom w Iranie (fot. Pixabay)

 

Trump i jego otoczenie skłaniają się do poglądów drugiej frakcji, choć nie jest to otwarcie artykułowane ze wzgędu na opór szeroko rozumianego establishmentu i dynamikę wyborczą w demokratycznym kraju, w którym wciąż dużą siłę instytucjonalną ma frakcja wszechimperium.

Ci, co rozmarzyli się w wiecznym trwaniu liberalnej hegemonii USA, są oczywiście pełni nostalgii. To zrozumiałe. Nazywają postępek wobec Kurdów zdradą. Kiedyś my to samo mówiliśmy o postawie Amerykanów wobec nas po strasznej dla narodów pomostu bałtycko-czarnomorskiego Jałcie czy wcześniej po Teheranie.

Czas globalnego zaangażowania i jednobiegunowej chwili jest za nami i widzimy go już we wstecznym lusterku. Nie udało się w pełni zgasić zjawiska terroryzmu i niestabliności na Bliskim Wschodzie i nie udało się zaprowadzić  na całym globie demokracji liberalnej.

Trump mówi więc jasno: to Chiny są priorytetem; użycie sił wojskowych w świecie staje się wyjątkiem, a nie regułą. To nawet widać po swoistym zamrożeniu prac nad ofensywną koncepcją wojny powietrzno-morskiej na zachodnim Pacyfiku i w zamian opracowywaniu asymetrycznych koncepcji w pierwszym łańcuchu wysp powtrzymujących ekspansję Chin. Trump nie wydał również rozkazu ataku na Koreę Północną pomimo kontynuowania przez nią programu rakietowego i nuklearnego; nie zaatakował Iranu nawet po tym, gdy ten zestrzelił drona amerykańskiego ani gdy naruszona została swoboda żeglugi tankowców w Zatoce Perskiej, nie mówiąc już o odwecie za atak na rafinerię saudyjską. W zamian punktowo wzmocnił jedynie powietrzną obronę Saudów, ale nie wysłał sił do ataku na Iran.

W ostatnich miesiącach zapadła też najwyraźniej decyzja, że rywalizacja z Chinami będzie dotyczyła nowych domen technologii, kontroli przesyłów stratagicznych w Eurazji oraz walki o przepływy kapitałowe i walutowe, na bok zaś odejdzie aspekt wojskowy, który wcześniej dominował w establishmencie USA.

 

To roztropne. Nie można być wszędzie silnym. Geografia różnicuje siły i interesy aktorów sceny międzynarodowej. Obsługująca je polityka zagraniczna jest jakże często okrutna i pozbawiona sentymentów.

 

Kurdowie chcą własnego państwa, ale Amerykanie go nie potrzebują, potrzebują za to Turcji i z nią muszą się liczyć. To memento dla Kurdów i dla wielu innych państw i narodów żyjących na granicy amerykańskiej projekcji siły i jej skuteczności, a zatem na granicy amerykańskich gwarancji bezpieczeństwa wynikających zawsze wprost ze skutecznej projekcji siły.

Na końcu należy dodać, że Chiny stają się głównym odbiorcą ropy z regionu. Saudowie w latach 30. XX wieku już raz porzucili Brytyjczyków na rzecz Amerykanów. Jeśli wraz z wycofaniem się USA z regionu i zmniejszającym się uzależnieniem USA od bliskowschodniej ropy Saudowie będą jeszcze bardziej potrzebowali przewidywalnych klientów z grubymi portfelami w Pekinie, niewykluczona jest kolejna zdrada, która skończy się rozliczaniem ropy w juanie, w złocie lub w czymkolwiek innym, co nie będzie dolarem, ale za to będzie odpowiadało interesom Pekinu. Zdrada domu Saudów spowoduje efekt domina. To będzie ostateczny sygnał, że USA na dobre odchodzi z Eurazji. Gdy to się stanie, módlmy się, by Rzeczpospolita miała siły zbrojne, które będą w stanie gwarantować jej bezpieczeństwo.

 

Autor

Jacek Bartosiak

Założyciel i właściciel Strategy&Future, autor książek „Pacyfik i Eurazja. O wojnie”, wydanej w 2016 roku, traktującej o nadchodzącej rywalizacji wielkich mocarstw w Eurazji i o potencjalnej wojnie na zachodnim Pacyfiku, „Rzeczpospolita między lądem a morzem. O wojnie i pokoju”, wydanej w 2018 roku, i „Przeszłość jest prologiem" z roku 2019.

 

Jacek Bartosiak

Zobacz również

O Wegecjuszu i jego dziele (Podcast)
Weekly Brief 12.10 – 18.10.2019
WARSAW SECURITY FORUM, 2-3 October 2019

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...