Róża z Dieppe

Obrazek posta

 

 

Zachowałem się głupio do granic możliwości. Wyniośle, głupio, protekcjonalnie. Niestety zdarza mi się to. Zakładam, że mogę mieć paskudny charakter i muszę go ukrywać, w tajemnicy nad nim pracować, żeby nie wyłaził na wierzch, ale czasem nie ma siły. Byłem kolejny raz za granicą, w Kanadzie i chodziłem codziennie do szkoły angielskiego, prowadzonej przez Koreańczyków, zatrudniających Kanadyjczyków. Co piątek był tak zwany „Canada Day”, czyli uczyliśmy się dalej języka angielskiego, ale bazując na dziejach i kulturze Kanady. Trochę było to drażniące dla studentów z Japonii, Meksyku, Niemiec, Rosji czy Polski. Szczególnie, że studenci byli dorośli i nie byli dziećmi. A poziom zajęć był trochę taki jak dla dzieci. Oponowaliśmy, że wolelibyśmy poważniejsze tematy, niż piosenki o syropie klonowym czy wizyty w najstarszym domu w Toronto, który miał około stu lat, czyli niewiele więcej niż dom w którym spędzałem dzieciństwo w Brzegu. W związku z tym dla naszej grupy nauczycielka obiecała zmianę programu i postanowiła przygotować poważniejsze tematy. Na dobry początek postanowiła nam opowiedzieć o godle Kanady czyli liściu klonowym. Dowiedzieliśmy się, że liść ma 10 czubków na znak, że Kanada składa się z 10 prowincji. Nie wiadomo było co symbolizuje w liściu dodatkowe 3 terytoria, ale przyjęliśmy tę symbolikę.

 

- A liść nie jest zielony a czerwony, bo symbolizuje krew przelaną przez Kanadyjczyków za swój kraj – dodała nauczycielka. I tutaj niestety nie udało nam się z kolegą z Rosji zachować powagi i wyrwało się najpierw mnie, a potem Jurijowi jakiś rodzaj parsknięcia.

 

- Co was tak śmieszy? – zapytała Andrea.

 

- Powiedz mi ilu Kanadyjczyków zginęło za swoją ojczyznę? W obronie swoich domów, wsi i miast? – wystrzeliłem niemal odruchowo.

 

Andrea nic nie odpowiedziała, ale spojrzała na mnie jakoś źle i mimo, że przeszliśmy zaraz gładko do hymnu Kanady i konstytucji, to dlaczegoś wiedziałem, że moje dni w tej szkole są jednak policzone. Wyniosłem tę sytuację jako przykład epatowania przez Kanadyjczyków swoją niby-historią przedstawicieli innych nacji, historię posiadających, także w tej wersji mocno krwawej. Oczywiście nie miałem racji. Nie dlatego, żeby porównanie historii Polski i Kanady wypadało jednak na korzyść Kanady, ale dlatego, że takie porównania nie do końca miały i mają sens. Szczególnie w kontekście krwi. Śmierć to śmierć. Krew to krew. A być może wielu Kanadyjczyków faktycznie nie zginęło za swój kraj, na swojej ziemi, ale jako obywatele Brytyjskiej Wspólnoty Narodów – ginęli nie za swój kraj tak w pierwszej jak i w drugiej wojnie. I nie ma znaczenia ilu ich było. Śmierć pojedynczego człowieka jest nadal śmiercią, czyli końcem życia i nie ma w tym nic zabawnego.

 

Dopiero po jakimś czasie przypomnieli mi się Kanadyjczycy z 2 Kanadyjskiej Dywizji Piechoty, którzy 19 sierpnia 1942 wzięli udział w Rajdzie na Dieppe. Przecież czytałem o nich jako dzieciak w książce „Komandosi w Akcji” Andrzeja Perepeczko, mieszkali w mojej głowie, byłem tam z nimi na kamienistej plaży, chowałem się za wrakiem czołgu. Historia tego rajdu, nie może być w żadnym wypadku skwitowana parsknięciem śmiechem.

 

Rok 1942 to nie był rok, kiedy alianci zamierzali otwierać w Europie drugi front. Naciskał na to aliantów Stalin, który od wczesnego lata 1942 roku znowu brał tęgie baty na południu frontu. Niemcy mieli w tym roku zajść aż nad Wołgę i do stóp Kaukazu, hitlerowska flaga miała zawisnąć na Elbrusie. Na jakiś rodzaj działania w Europie naciskał prezydent USA - F.D. Roosvelt. Churchill oponował, uważał, że alianci nie są gotowi do lądowania, a faul-start może w tym wypadku mieć katastrofalne skutki. W 1942 roku dokonano kilkunastu rajdów niewielkich sił na wybrzeża okupowanej przez Niemców Europy, w tym w marcu 1942 roku spektakularny rajd sił specjalnych i marynarki na port w St. Nazaire, gdzie zniszczono i wyłączono z użytku słynny suchy dok „Normandie”, jedyny, który w razie ciężkich uszkodzeń mógł przyjąć ciężki niemiecki okręt na naprawę na wybrzeżu Francji. Ale to wszystko nawet nie były przymiarki. To były, podobnie jak rajdy na Lofoty czy wyspę Guernsey – akcje typu „uderz i uciekaj”.

 

Najpierw zatem podjęto decyzję, że pierwsze uderzenie amfibijne na dużą skalę nastąpi w Afryce Północnej przez terytoria podległe francuskiemu rządowi z Vichy, gdzie jak sądzono opór będzie symboliczny. I dopiero potem podjęto decyzję o przeprowadzeniu rajdu na dużą skalę, swoistego eksperymentu, na francuskie wybrzeże. Gdyby rzecz działa się na froncie wschodnim, nazwano by to „rozpoznaniem walką”.

 

Na miejsce rajdu zostaje wybrane kąpielisko Dieppe nad Kanałem La Manche, flankowane z dwóch stron przez baterie nadbrzeżne Varengeville i Berneval. Plan zakłada, że najpierw rajdy komandosów brytyjskich i amerykańskich unieszkodliwią skrzydłowe baterie nadbrzeżne, potem główna fala kanadyjskiej piechoty wraz z kanadyjskim regimentem pancernym na ciężkich czołgach Churchill uderzy wprost na plażę Dieppe, przejdzie przez nią, sforsuje promenadę i wedrze się do miasta oraz portu. Niezależnie od tego planowano zniszczyć stację radarową w pobliżu Dieppe, lotnisko Saint Aubin i – to jedna z hipotez promowana długo po wojnie – zamierzano zdobyć maszynę szyfrującą Enigma w wersji dla Kriegsmarine. Tak, jasne, polski wywiad złamał już Enigmę, ale tę, która miała trzy wirniki szyfrujące. W maszynie Kriegsmarine obok trzech wirników szyfrujących – pracował czwarty, co czyniło czytanie depesz niemieckiej marynarki wojennej wyjątkowo trudnym. Przewidywano, że w pasie działania dwóch grup komandosów (Comanndo 3 i 4), 4 Brygady 2 Dywizji Kanadyjskiej i dwóch regimentów szkockich znajdą się jednostki tyłowe, jeden, może dwa bataliony wartownicze. Początek akcji miał nastąpić około 4:30, a już o 11:00 ludzie i czołgi mieli być już w drodze powrotnej do Wielkiej Brytanii razem ze zdobyczą wojenną i jeńcami. Miały być same zyski, udany eksperyment, a do tego wielowymiarowy sukces propagandowy. Stalinowi miało się pokazać, że czyni się starania do lądowania a w biernej dotychczas Kanadzie, poprzez udział w akcji kanadyjskiej piechoty – miał nastąpić wzrost zainteresowania odległą wojną, który miał ułatwić i zdynamizować w znacznej mierze ochotniczy zaciąg do armii. Tak, bo kanadyjska armia nie była z poboru, ale miała charakter ochotniczy.

 

Nikt przy planowaniu nie zwrócił uwagi, że rejony lądowania – „Orange”, „Green”, „White”, „Red”, „Blue” i „Yellow” to w gruncie rzeczy wąskie pasy kamienistego wybrzeża flankowane wysokimi klifami. W przypadku zmylenia kierunku, błędu nawigacyjnego – wojskom groziło stłoczenie na niewielkim terenie lub to, że w ogóle nie będą miały gdzie wylądować. Zdaje się jednak, że nikt też nie zwrócił uwagi na materiałach z rozpoznania lotniczego, że mimo iż Dieppe było kąpieliskiem – to nikt w letnich tygodniach poprzedzających lądowanie nie korzystał z plaży miejskiej. Nic dziwnego, wkopano w nią 16 tysięcy min przeciwpancernych i przeciwpiechotnych. A teren wokół Dieppe obsadzała dywizja piechoty wsparta artylerią i posadowiona w umocnieniach stałych i polowych.

 

Dla uzyskania zaskoczenia dowództwo operacji podjęło też decyzję, że siły wylądują bez uprzedniego przygotowania terenu przez artylerię okrętową.

 

18 sierpnia 1942 roku wieczorem wojsko pobiera amunicję, racje, opatrunki, ładuje się na barki, okręty. Konwój, razem około 250 jednostek, eskortowany przez osiem niszczycieli, w tym polski ORP „Ślązak”, wychodzi w stronę francuskiego wybrzeża. Co może wiedzieć przeciętny szeregowy? Czy to ma być rajd, czy już początek inwazji? Czy może tylko realistyczne ćwiczenia, załadują, a potem na morzy wycofają konwój i nie dojdzie do żadnej akcji?

Dowództwo zostaje podzielone – siłami lotniczymi ma dowodzić generał Trafford Leigh-Mallory, siłami lądowymi – generał John Roberts na niszczycielu HMS „Calpe”, a morskimi komandor John Hughes Hallet.

 

Operacja zaczęła się przypadkowym starciem zgrupowania barek desantowych mających uderzyć na plaże „Yellow” na zachód od Dieppe i zniszczyć baterią nabrzeżną Berneval z niewykrytym na czas niemieckim konwojem przybrzeżnym. W wyniku chaotycznego starcia uszkodzeniu uległy okręty bezpośredniej eskorty, łączność z resztą flotylli desantowej utraciło tez dowództwo 3 Commando, a siedem barek desantowych uznano za zaginione. Dowództwo zgrupowania, przebywające na postrzelanej kanonierce SGB5 z bezpośredniej osłony podjęło decyzję o odwołaniu lądowania i nakazało wszystkim jednostkom zawrócić do Anglii. Rzecz w tym, że rozkaz nie dotarł do siedmiu barek, z którymi nie było łączności, a które wcale nie zaginęły ale parły nadal ku francuskiemu brzegowi. Jedna z nich przewożąca niewielki oddziałek około 20 komandosów majora Petera Younga wysadziła desant około 4:50, na wschód od baterii Berneval, pozostałych sześć, które wiozły łącznie 120 ludzi wysadziły desant na zachód od Berneval. Obie grupy nie widziały o sobie i działały bez koordynacji. Oddziałek majora Younga wiązał ogniem obsługę baterii czekając na jakiś ruch ze strony głównych sił, ale po wyczerpaniu amunicji bez strat wycofał się do miejsca lądowania i wrócił do Anglii. Oddział pod dowództwem kapitana Willsa, wylądował natomiast z opóźnieniem około 5:15 ściągając na siebie ogień Niemców broniących się na klifach ponad plażami. Komandosi nie mieli drabin ani ładunków saperskich do pokonania zasieków, musieli ciąć drut kolczasty ręcznie, pod ogniem Niemców. W chwili, kiedy wydawało się, że komandosi ruszą z plaży – dotarły niemieckie posiłki z głębi lądu – dwie kompanie 570 pułku piechoty. Zepchnęły komandosów Willsa na plażę, gdzie ci, którzy przeżyli poddali się około godziny 6. Nikt z nich nie wrócił do Anglii.

 

Na przeciwległym, wschodnim krańcu odcinka, na plażach „Orange” wylądowały dwie grupy 4 Commando – jedna pod dowództwem majora Millsa-Robertsa i druga pod dowództwem podpułkownika Lovata. Miały one wyeliminować baterię nadbrzeżną Varengenville. Komandosi wylądowali niezauważeni i w ciągu niecałej godziny od lądowania zajęli pozycje wokół baterii niemieckiej, która tymczasem otworzyła ogień do alianckich okrętów osłaniających główne lądowanie na plażach „Blue”, „White”, „Red” i „Green”. Komandosi otworzyli ogień i uzyskali efekt zaskoczenia, bowiem jeden z pierwszych pocisków lekkich moździerzy, które miał oddział Millsa-Robertsa trafił w park amunicyjny niemieckiej baterii wywołując chaos, z którego skorzystali komandosi Lorda Lovata i gwałtownym szturmem zajęli baterię, założyli ładunki wybuchowe, wysadzili działa, po czym oba oddziały cofnęły się na plażę ze stratą kilkunastu ludzi.

 

Między plażą „Orange” a Dieppe na plażę oznaczoną jako „Green” o 4:50 zeszli pierwsi żołnierze z kanadyjskiego South Saskatchewan Regiment, przy czym na skutek błędów nawigacyjnych wylądowali nie po obu stronach rzeczki Sci, ale na zachód od niej, w wyniku czego połowa ich sił musiała nadłożyć drogi i zdobywać w wiosce Pourville mostek na tej przeszkodzie, czego pierwotnie nie było w planach. Kanadyjczykom udało się zając wioskę Pourville, zająć stację radarową, ale nie udało się zająć mostku, a rzeczka stała się barierą nie do przebycia. Gdy w rejon lądowania z 30 minutowym opóźnieniem przybyli Szkoci z Cameron Highlanders Regiment – efekt zaskoczenia ulotnił się, a Kanadyjczycy utknęli na dobre. Także i oni wylądowali na prawo od rzeki Sci w wyniku czego feralny mostek pozostał niezdobyty a Niemcy błyskawicznie podciągali uzupełnienia w tym artylerię, której nie mieli ani strzelcy z Saskatchewan ani górale z Cameron Highlanders.

 

Na drugim skrzydle, na plaży „Blue” w rejonie miejscowości Puy – między baterią Breneval a Dieppe miał lądować batalion Royal Regiment of Canada, wraz z kompanią „Black Watch of Canada”. Plaża była niewielka, miała zaledwie 250 metrów szerokości, a na dokładkę odgrodzona była od lądu wysokim na 3 metry, masywnym murem falochronu i – czego lądujący nie wiedzieli – była flankowana ogniem schronów bojowych umieszczonych jak ptasie gniazda na szczycie klifów po obu jej stronach. Kanadyjczycy mieli zająć Puy i skręcić w stronę Dieppe, żeby wyjść na tyły Niemców broniących głównej pozycji. Barki wiozące Royal Regiment spóźniły się o całe szesnaście minut w stosunku do planu i zamiast rozpocząć lądowanie około 4:50, kiedy było jeszcze dosyć ciemno, rozpoczęły wyładunek o 5:06, kiedy robiło się widno. Co więcej rozpoczęte wcześniej akcje na innych odcinkach lądowania postawiły już w stan gotowości wszystkie okoliczne niemieckie załogi odcinków. To w jakiś sposób miało wyjaśnić, to co stało się na plaży „Blue”.

Pamiętacie pierwsze minuty „Szeregowca Ryana”? Kiedy dochodząc do plaży "Omaha" 6 czerwca 1944 roku obsługa barki otwiera rampę i widać tylko głowy w hełmach, a w tle rozmazany brzeg błyskający strzałami i słychać jak od razu pierwsze kule uderzają w miękkie ciała żołnierzy? To właśnie wydarzyło się dwa lata wcześniej na plaży koło Puy. Ci którzy nie zginęli od razu rzucili się do wody i brnęli w stronę brzegu rozumiejąc, że otwarte, nieopancerzone barki nie dają żadnej ochrony. Wypełzali na kamienną, wąską plażę i biegli pod mur. Ale mur nie dawał ochrony bo Niemcy mieli też karabiny siekące w poprzek falochronu. Oficerowie próbowali jakoś organizować ludzi, żeby przekroczyć ten śmiertelny mur, w czasie gdy lądowały kolejne fale desantu i kolejni ludzie dobiegali do muru, zanim byli w stanie się zorientować, że nie jest żadna osłona a raczej ściana egzekucji. Garstce ludzi udało się dokonać wyłomu w przeszkodzie i wyjść na szczyt klifu, ale stracili łączność z resztą oddziału i około południa zostali wzięci do niewoli. Wyłom w murze został natychmiast przykryty ogniem niemieckich karabinów maszynowych. Z 554 żołnierzy którzy się desantowali w tym miejscu - przeżyło 47.

 

Główny atak na Dieppe miał się rozpocząć 30 minut po atakach oskrzydlających. Chodziło o to, by unieszkodliwić obie ciężkie baterie nadbrzeżne – jak wiadomo udało się to tylko z jedną, oraz o to by oskrzydlające Dieppe ataki z plaży „Blue” i „Green” przynajmniej związały niemieckie siły broniące górujących nad głównym rejonem lądowania przylądki i klify. Lądowanie miały wspierać swoim ogniem alianckie niszczyciele w tym polski ORP „Ślązak” i z lotu koszącego – dywizjony myśliwców. W pierwszym rzucie miały lądować bataliony Royal Hamilton Light Infantry i Essex Scotish Regiment. W odwodzie na barkach miał pozostać batalion lLs Fuisiliers Mont-Royal – z francuskojęzycznego Quebecu. Generał Roberts nie wiedział nic o niepowodzeniach na obu skrzydłach lądowania, dlatego nie odwołał głównego ataku. Niemal punktualnie bo o 5:23 pierwsze barki rozpoczęły wysadzanie desantu na głównej plaży w Dieppe. Ponieważ udało się to zgrać z ostrzałem z morza i nalotem myśliwców pierwsze minuty nie zwiastowały kłopotów. Opór wydawał się słaby. Kanadyjczycy wyszli na brzeg, przebiegli z niewielkimi stratami do pierwszej linii zasieków i ruszyli w stronę falochronu, na którym była druga linia zasieków. Ale wtedy Niemcy otrząsnęli się z zaskoczenia. Na szukających wyjścia w stronę miasta ludzi spadła lawina ognia, w tym z pozycji które flankowały plażę miejską, a nie zostały zaatakowane przez ich kolegów z plaż „Blue” i „Green”, bo ci sami mieli spore problemy. Kamienista plaża nie dawała żadnego schronienia, nie dawało się w niej wykopać dołka, ani okopu, jedyną ochronę od ognia czołowego dawał falochron, ale nie chronił od pocisków lecących z prawa i lewa. Wszyscy czekali na czołgi, które miały lądować razem ze strzelcami.

 

Ale czołgi przybyły o dziesięć minut po piechocie. Za późno. W tym czasie ochotnicze grupy saperskie, które były ochotnicze, bo przewidywano w nich straty na poziomie 90% - już nie istnieją. Trzy czołgi staczają się z barek i toną, na plaże wypełza 27 pozostałych, ale część z nich natychmiast zakopuje się w kamieniach. Niemcy nie mają czym ich zniszczyć.  Pancerz „Churchilli” jest legendarnie gruby, ale czołgi są też legendarnie nieruchawe. Plaża pod Dieppe zaś to nie są zwykłe kamienie, ale łupki krzemionkowe, które kruszą się i nie dają oparcia ciężkim czołgom, ale za to wypełniają każdą lukę w układzie jezdnym. Blokują koła, zrywają gąsienice. Nikt tego wcześniej nie rozpoznał. Co więcej Churchille nie stanowią jednolitej formacji jeżeli chodzi o możliwości bojowe. Trzy z nich ma miotacze płomieni, ale żaden z nich nie dociera sprawny do linii niemieckich umocnień. Jeden utonął, jeden zerwał gąsienicę, a jeden zgubił zbiornik cieczy zapalnej. Dziewięć z Churchili oprócz swoich funkcji bojowych ma funkcję holowników – ma na stalowych linach wyciągnąć oprócz siebie z barki desantowej także spychacz lub lekki wóz pancerny. Pięć z nich utknęło na plaży z powodu zerwania gąsienic. Tylko 15 czołgów wspięło się na promenadę od strony miasta, ale drogę do miasta zagradzały betonowe zapory. A tych nie miał kto usunąć, bo saperzy już nie żyli. Czołgi jeździły więc wzdłuż promenady, ale nie mogły wtedy użyć cięższych armat posadowionych w kadłubach, a tylko tych w wieżach. A te miały za małą siłę ognia by realnie zagrozić stanowiskom niemieckiej piechoty w budynkach. Działa 40 i 57mm, których pociski ważyły niewiele więcej niż kilogram czy dwa były może wystarczające by razić słabiej opancerzone niemieckie czołgi, ale budynkom nie robiły w zasadzie nic. Z kolei niemiecka piechota nie miała czym skutecznie razić czołgów, chociaż była bezpieczna za betonowymi zaporami. Klasyczna ilustracja przysłowia – złapał Kozak Tatarzyna a Tatarzyn za łeb trzyma.

 

Kanadyjska piechota zalegająca na plaży nie miała jednak z czołgów pożytku. Luźne grupy Kanadyjczyków wdarły się do pojedynczych budynków w Dieppe, w tym do wielkiego, zwracającego uwagę budynku kasyna, tuż nad plażą, ale o zajęciu portu nie mogło być mowy. Żołnierze na plażach zalegający wśród krzemiennych łupków szybko nauczyli się, że najbezpieczniej jest pozbyć się ciężkiego, zwracającego uwagę snajperów sprzętu i leżeć w bezruchu udając martwego.

 

W tym czasie generał Roberts na podstawie sprzecznych i fragmentarycznych meldunków, mając ograniczony wgląd w sytuację na zasnutym dymami wybrzeżu, uznał, że pora na wsparcie pierwszej fali desantu w Dieppe swoim odwodem i nakazał lądowanie strzelcom z Les Fuisiliers Mont-Royal z Quebecu na plaży „Red”. Jednak i tym razem cześć barek zniosło za daleko w prawo od przewidzianego rejonu lądowania i większość z nich wylądowała na odciętej klifami plaży, gdzie po prostu dostała się do niewoli kilka godzin później. Reszta – około 150 ludzi wylądowała na plaży „Red” gdzie dołączyła do zalegających wśród kamieni kolegów z pozostałych dwóch batalionów.

 

Ostatnim odwodem generała Robertsa pozostawał w dyspozycji był oddział Royal Marine Commando pod dowództwem podpułkownika Pictona-Philipsa, które Roberts zdecydował się wysłać na plażę „White”. Komandosi przesiedli się na barki desantowe w odległości kilku kilometrów od brzegu. Gdy tylko jednostki zbliżyły się do brzegu i minęły zasłony dymne, dla Pictona-Philipsa stało się jasne, że jego ludzie zmierzają ku zagładzie, bo desant w zasadzie nie wydostał się z plaż. Mimo huraganowego ognia stanął na pomoście swojej barki i zaczął dawać znaki pozostałym jednostkom, żeby zawracały. Zanim zginął, udało mu się zawrócić większość z nich, dwie nie zauważyły jego sygnałów i wysadziły na brzeg komandosów, z których nie wrócił nikt żywy.

 

Przed godziną 11:00 generał Roberts nie miał już żadnych sił do użycia, wobec czego zarządził generalny odwrót. Barki ponownie podeszły do plaż. W panującym chaosie ludzie rzucali się na rampy przeciążając je co doprowadziło do zatopienia kilku barek na płytkiej wodzie. Z kolei sternicy barek, widząc co się dzieje w panice, starali się maksymalnie skrócić czas załadunku i wycofywali swoje jednostki jak najszybciej poza zasięg niemieckiego ognia. Inne barki tonęły wioząc już ludzi ku flocie inwazyjnej. Nie udało się ewakuować nikogo z plaży w rejonie Puy. Z Dieppe i Pourville udało się zabrać po kilkaset osób, bez sprzętu. Ocalałe czołgi Calgary Regiment Tank do ostatniej chwili ostrzeliwały Niemców, próbowały zastawiać swoimi kadłubami podejścia do plaży tak by dać osłonę niedobitkom piechoty. O 12:20 zaprzestano ewakuacji. O Godzinie 12:40 HMS „Calpe” dokonało inspekcji plaż, aby upewnić się, że nie został na nich nikt do ewakuacji.

 

Do Anglii wróciło 2078 żołnierzy z 6086 żołnierzy, którzy wypłynęli 18 sierpnia, przy czym 850 w ogóle nie wylądowało na brzegu. To znaczy, że straty lądujących wyniosły mniej więcej około 80%. 3367 Kanadyjczyków zginęło lub dostało się do niewoli po odniesieniu ran. 3367 chłopaków z 4961, każdych siedmiu z dziesięciu, w tym 963 z nich zginęło na pewno. Bitwa trwała jak łatwo policzyć niecałe 7 godzin. W trwającej wiele dni Bitwie o Monte Cassino 2 Korpus Polski stracił podobną ilość żołnierzy. Dieppe to była, licząc oczywiście proporcjonalnie - rzeź jak na Gallipoli.

 

Oprócz tego zginęło, zostało rannych lub dostało się do niewoli 247 Brytyjczyków, 550 marynarzy Royal Navy i 190 lotników RAF. Brytyjczycy stracili ponadto 106 samolotów, niszczyciel i 33 inne jednostki pływające, głównie barki desantowe oraz wszystkie wyładowane czołgi.

 

Mówiło się, że rajd na Dieppe był cenną lekcją dla aliantów. Pokazał na przykład, że wsparcie desantu niewielkimi siłami morskimi – w osłonie były tylko niszczyciele – to duży błąd. Potrzebne są wielkie działa w wielkiej ilości, z ogromnymi zapasami amunicji. Okazało się też, że raczej jest niemożliwe zajęcie portu szturmem i utrzymanie go, a potem wykorzystanie do zaopatrywania walczących wojsk. Dlatego kiedy doszło do lądowania w Normandii, w 1944 roku - port po prostu zbudowano na plażach. Cennych wniosków było dużo więcej. Na przykład takich, że przy dużej operacji desantowej liczy się  w zasadzie wszystko, nawet typ piasku czy kamieni na plażach, rzeźba dna morskiego, pływy i prądy w pobliżu miejsca lądowania.

 

Pytanie czy ta lekcja musiała tyle kosztować? Czy trzeba było popełnić tyle błędów i tylu chłopaków z Saskachetwan, Montrealu, Hamilton w Kanadzie musiało oddać życie? Tak ładnie nazywa się „oddać życie”, żeby nie mówić o tym jak to wygląda z bliska.

 

Wiele lat po mojej głupiej odzywce do nauczycieli Andrei w kanadyjskiej szkole języka angielskiego prowadzonej przez Koreańczyków rozmawiałem ze znajomą, która organizowała spotkania literackie w Warszawie. Przypadkiem zeszło nam na jakieś inne sprawy i powiedziała, że jej mąż jedzie niebawem na jakieś szkolenie do Francji, do mało znanej miejscowości Dieppe. Powiedziałem, że mam sprawę, dług honorowy, że jeżeli mąż się zgodzi - przeleję kilka złotych pod koszt zakupu kwiatów i proszę, żeby w moim imieniu gdzieś tam je złożył. Zgodzili się. Po powrocie znajoma powiedziała, że mąż kupił dużą różę, poszedł na miejską plażę i rzucił ją w morze, kiedy nikt nie widział i krzyknął w ślad za kwiatem:

 

- To od Radka!

 

Wierzę, że tak było, a jednak mam wrażenie, że ciągle mam wobec tych chłopaków z Kanady dług do spłaty. I nie chodzi o te kilka złotych za różę kupioną na bulwarze Dieppe i rzuconą w morze czy kilka nieprzemyślanych słów rzuconych w twarz kanadyjskiej nauczycielce angielskiego w szkole prowadzonej przez Koreańczyków. W każdym razie nie tylko o to.

 

#korespondencja_wojenna #1942 #Dieppe

Zobacz również

Jesień już Panie, a ja nie mam helikoptera.
Literatura jako laboratorium empatii albo Tribute to Jerzy Ficowski
To był bardzo dobry wieczór - Europejskie Dni Dziedzictwa

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...