O Adzie, która obraziła się na Boga.
Jest czas DO i jest czas OD. I każdy je ma, to „do” i „od”. Każdy.
Do ślubu i od ślubu, do urodzenia dziecka i od urodzenia, do śmierci tate i od śmierci tate i mame. Granice, kamienie milowe. Znaczniki życia.
Ada urodziła się w Goniądzu i Tadeusz urodził się w Goniądzu.
Od dziecka bardzo się lubili, a ich rodziny widziały w nich przyszłych państwa młodych. Wszystko planowano powoli. Oboje piękni, pracowici i pobożni. I tak się stało. Pewnego wrześniowego dnia Ada została żoną Tadeusza stolarza. Zaczęli wspólne życie. Z trudem, bo nikt z rodziny nie był na tyle zamożny, żeby pożyczyć im pieniądze na rozwinięcie interesu, więc najpierw z niemałym wysiłkiem Tadeusz postawił szopę, gromadził drewno, zatem narzędzia. W tym czasie żyli naprawdę bardzo biednie. Równie powoli Tadeusz stawał się stolarzem - artystą, bo samo struganie kopyści, firletek i wałków, zbijanie stolnic i taboretów nie satysfakcjonowało go, a i grosz dawało marny. Ile można zarobić na targowicy, na taboretkach i kopyściach?
Z czasem zaczął odważnie robić elegantsze meble, zwłaszcza, że w spadku po kuzynie dostał tokarkę i dłuta do drewna. Był najszczęśliwszy pod słońcem mogąc toczyć wymyślne kołki, tralki, nóżki i inne ozdoby. Zaczął być szanowany i ceniony. Szybko zapracował sobie na znakomitą opinię. „O, Tadeusz to robi piękne kołyski! A krzesła jakie, a kredensy!”.
Trójka dzieci cieszyła Adę i Tadeusza. Trójka, bo dwoje po urodzeniu zmarło, Josel na krup, a Szmul na gorączkę. Ada wychowana przez mamę na pracowitą pannę została też nauczona szycia, haftu, więc dorabiała szyciem, a właściwie tym pięknym haftem. W pracy pomagała jej maszyna do szycia marki Singer jaką otrzymała w wianie od zamożnego wuja z Rajgrodu. Po babce zielarce znała się na ziołach, to i zioła zawsze miała prawie na wszystko, w bukietach suszące się pod sufitem, wiszące wzdłuż schodów. W domu pomagała jej stara matka i dorastająca córka Ewa, dwunastoletnia, śliczna dziewczynka o sarnich oczach, a młodsze dzieci, mały Aaron i całkiem malutki Boruch cieszyli oczy zdrowi i weseli.
Ada była piękna. Mimo pięciu porodów wciąż zgrabna, dosadna w biodrach i czarnowłosa, a jej podłużna twarz zakończona owalnym podbródkiem i wielkie, dobre oczy stale zachwycały Tadeusza. On też był przystojny. Wysoki, gibki, z rękoma o szczupłych i zwinnych palcach artysty. Miał rozbrajający uśmiech i wielką życzliwość dla ludzi. Z lekka przygarbiony, w szarej koszuli i fartuchu pracował całymi dniami w głębokim skupieniu, chociaż gdy tylko usłyszał dźwięczny głos zony wołającej go na obiad, wkraczał do domu na posiłek i zaraz słychać było śmiech dzieci i śmiech Tadeusza, no i Ady.
Tak było DO… Na burzę zbierało się od dawna. Coś wisiało w powietrzu, aż się stało. Wyrwano ich ze snu, wywleczono z domu, pognano ulicą jak bydło. Polska straż obywatelska, sąsiedzi! Mieszkańcy z tych samych ulic! Nikt nic nie tłumaczył, po prostu gnano ich ze złością tak wielką że trudno ją było usprawiedliwić czymkolwiek. Ada nie rozumiała co się stało, ogarniała wystraszone dzieci i chroniła żeby im się nie oberwało.
Płacz i przerażenie odebrało jej głos. Kiedy rozdzielono ją z Tadeuszem nie mogła wołać, po prostu jej gardło nie wydawało dźwięków. Żadnych. Widziała jak go okładali żelaznym prętem i trzonkami od grabi. Spływał krwią. Ulica spływała krwią jakby tam bydło szlachtowano. Wrzaski półpijanych oprawców i krzyki trwogi bitych mężczyzn w tałesach mieszały się ze sobą, do tego dochodził zawodzący krzyk i jęk kobiet rozdzielanych z mężami.
W tłumie innych Żydówek, wraz z dziećmi Ada dotarła do stodoły znanego w Goniądzu właściciela. Tam odbyła się ich kaźń – gwałcono co młodsze i ładniejsze. Adę i jej córkę też. Wielokrotnie, bo ładne były. Ewa leżała bez ruchu w zakrwawionej koszuli z głową na kolanach Ady i cicho łkała. Wówczas, tuląc ją do siebie, a i dotulając przerażonych chłopców, Ada poczuła, że coś w niej umarło, że sama jakby duchowo umiera, nie czuła żadnej wiary! Nic. To nie może się dziać naprawdę, tyle zła?! Dlaczego? Za co? Szeptem powtarzano straszne wieści, że mężczyzn zabito i zakopano w ziemnym dole.
Niektóre kobiety głośno się modliły, jej usta też szeptały modlitwę. Bezwiednie i bez zrozumienia powtarzała wersety. Czuła, że duch z niej ulatuje, że ogrom przemocy i bestialstwa ją przerasta i… przestała się modlić. Czy Bóg, ten dobry i mądry Bóg widzi to? Widzi i …NIC? Rozglądała się przerażonym, oskarżycielskim wzrokiem.
Wśród katów widziała klientów męża i mężów jej klientek. Roman – wielki i sympatyczny, jak sądziła, chłop razem z żoną wybierali swego czasu u Tadeusza kołyskę dla dziecka i zamawiali też łóżeczko dla starszego syna. Jego żona rozprawiała z Adą o koronkach do becika dla najmłodszego dziecka na chrzest. Ada uszyła jej piękny becik z pięknym monogramem i koronkami. Było tak miło! Normalnie! Dzisiaj widziała w oczach Romana dzikość i zimno, był okrutny jakby chciał ją ukarać za to, że była taka miła dla niego i jego ciężarnej żony. Gdy gwałcił jej córkę rzucała się na niego z pazurami. Dostawała kopniaka od innych chłopów. Rżeli. Była waleczna do chwili, gdy jeden z oprawców oderwał od niej Borucha i Aarona. Gdy tak tuliła przerażonych synów do piersi, niewysoki, tłusty Jurek, syn fryzjera gapiąc się na nią chwycił Aarona i szybkim ruchem poderżnął gardło chłopcu jak owcy, krew trysnęła na nią jak deszcz, a Borucha po prostu wziął na nóżki i uderzył o drewnianą belkę. Był pijany, zataczał się i toczył pianę z ust upojony tym, co robił. Ewa przestała oddychać kopnięta w głowę przez jakiegoś osiłka. Leżała, mając martwe już oczy.
Wtedy Ada umarła po raz drugi, choć wciąż jeszcze żyła.
Pamięta jeszcze wielki dół i razy jakimi dobijano skatowane kobiety. Przywieziono na wozie trupy innych kobiet i dzieci. Widziała drut kolczasty na ich szyjach i rękach. I krew. Dużo krwi. Osunęła się na ziemię. Wciąż żyła… Została kopniakiem wrzucona do dołu. Piasek sypał się jej do uszu, na zaciśnięte oczy, przyklejał do krzepnącej krwi.
Nie przypomina sobie jak się wydostała, ale jednak wykopała się, ręce miała zdarte do krwi i połamane paznokcie. Musieli ich płytko zakopać… Była już noc, mżył letni deszcz. Koło dołu leżały porozrzucane łachy. Wybrała jakąś płachtę sztywną od krwi i owinęła się. Szła, a właściwie pełzła przykucnięta, blisko krzaków, żeby jej nikt nie widział.
Dotarła do Bednarki, wiejskiej drogi idącej od mostu do sąsiedniej wsi. Tam wyprostowała się i rozejrzała. Cisza…jaka cisza! Już nie słychać lamentów i krzyków, jest tak cicho! Daleko, za Biebrzą szczekał pies. Ta ciemność zamazała wszystko co było za nią, przed nią. Szła przed siebie na pamięć, znała te drogi. Urodziła się tu, na Bednarce. Chciała uciec od Goniądza, od zapachu krwi i strachu.
Wiedziała, że daleko, aż za pobliskimi wsiami są pastwiska i dzikie łąki aż do Osowca. Jakieś dwa kilometry za miastem, za Bednarką i pobliską wsią widziała kiedyś szopę. Znajoma krawcowa z wioski Polka, Alina mówiła jej, że ta szopa kiedyś była jej teściów, ale dzisiaj nikt z niej nie korzysta. Tam będzie spokój, w tej szopie może się położy i wreszcie skona? Czuła jak słabnie, jakby wyciekało z niej życie, pomyślała, że musi się położyć, jak najszybciej. Tak bardzo chciała umrzeć, nie widzieć tego co widziała, nie czuć tego potwornego zdziwienia, że ich sąsiedzi to zrobili, naprawdę to zrobili! Dlaczego?!
Skradała się, opłotkami przeszła całą śpiącą wieś. Aż do pastwisk i lasu. Odnalazła szopę. Położyła się na wiązce starej słomy. Zamknęła oczy i przyzwoliła Śmierci wziąć siebie.
- Błagam, zabierz mnie stąd. Niechaj umrę… Za dużo widziałam, moje serce umarło, zabierz mnie stąd. Zabierz mnie do dzieci – szeptała przez łzy, które wreszcie zaczęły jej płynąć z obolałych oczu.
Tej nocy całkiem straciła Wiarę. Co to za Bóg, który nie umiał ochronić niewinnych dzieci, jej dobrego męża, i innych niewinnych braci, sióstr! Co powiedziałby rabin? Że cała historia Żydów to jedna wielka wędrówka, tragedie i pogromy, rabin tłumaczył, że Bóg nie jest czarodziejem, nie jest odpowiedzialny za złe uczynki złych ludzi, ale że wszyscy męczennicy będą wynagrodzeni. Prychnęła zła. Niby jak ona ma być „wynagrodzona”? Nic, nic nie jest w stanie ukoić jej bólu po tym, co widziała! Jaki Bóg zezwala na to?! Mój Bóg? Ich Bóg? Jaki Bóg?! „Nie ma żadnego Boga”! – wychrypiała hardo głośnym szeptem.
Zasnęła przed świtem.
Ranek rozjaśnił wnętrze szopy. Przez szpary wdarły się promienie słońca. Noc była ciepła, ale Ada ścierpła z zimna. Czuła się zmarznięta do szpiku kości, obolała i chora. Płachta, brudna i osmalona, nie była w stanie jej ogrzać.
Powoli wypełzła z szopy i rozejrzała się jak czujne zwierzę. W dali zobaczyła dachy wsi. Po lewej stronie, dalej, za polem zboża na uboczu, mieszkała Alina. Czy wolno ją niepokoić? Ada usiadła pod szopą w jasnej plamie i pozwoliła słońcu się rozgrzać. Poczuła silne pragnienie. Miała nie tylko suche, poranione ręce ale i spękane usta, język niczym drewniany wiór przyklejał się do podniebienia.
Na sąsiednim pastwisku zauważyła niewielkie oczko – gliniankę. Podeszła tam zgarbiona, zgięta wpół jak zwierzę. Może, jeśli w ogóle ktoś patrzy w tę stronę, weźmie ją za psa? Dookoła glinianki pełno było krowich gówien, ale woda była chłodna i smaczna. Pachniała lekko bagnem, widać było dno, więc Ada umyła się. Znów dygotała z zimna.
Wróciła do szopy. Bez słowa przesiedziała w niej cały dzień, aż do nocy. Prawie bez ruchu. Bez myśli, bez czucia. Chciała ułatwić Śmierci sprawę. Była taka gotowa na to umieranie! Czemu stale żyje? Pod wieczór wiedziała już, że nie umrze, że jest żywa i pozostanie żywa, rozszarpana wewnętrznie i okaleczona tak, że już chyba bardziej nie można. Cicho, bezszelestnie podeszła pod dom Aliny. Zakradła się do warzywnika, ale to koniec czerwca niebogato tam… zjadła garść liści pietruszki, wcześniej trochę grubych kłączy tataraku co rosły za płotem blisko rozlewiska Biebrzy i młode liście lipy. Czekała za stertą gałęzi. Wkrótce też domownicy po obrządku poszli do domu jeść, a Alina wyszła pod studnię z miednicą pełną prania. Wtedy Ada rzuciła w jej stronę nacią od marchwi, potem patykiem.
- Boże mój! – Alina o połowę starsza od Ady złapała się za głowę widząc ją – Co się stało?! Czarnowłosa do niedawna Ada była całkowicie siwa, postarzała się o wiele lat. Chciała coś odpowiedzieć Alinie, ale jej głos zanikł…Gardło się zacisnęło. Nie była w stanie mówić. Z oczu popłynęły łzy.
- Byłaś tam?! – spytała Alina szeptem, z trwogą. Widocznie wszyscy już wiedzieli. Poczta pantoflowa szybka jest. Na twarzy Aliny pojawiło się przerażenie.
- Myślałam, że z Tadeuszem uciekliście. Od tygodnia się coś zbierało, Tadeusz nie domyślił się? Wasz rabin nic nie wiedział? - i nie czekając na odpowiedź dodała - Głodna jesteś? Poczekaj, idź za stodołę. Lepiej żeby cię moi nie widzieli. Wiesz, jak to jest… Idź!
Przyniosła jej to, co miała a sama miała niewiele. Najważniejszy suchy chleb w niewielkim woreczku, bo babka Aliny suszyła każdy niezjedzony kawałeczek chleba na okapie i wkładała do woreczków. „Żeby na zaś było, jakby co” – mówiła. Trochę gotowanej kaszy i dwie niewielkie usmażone płotki, co im z obiadu zostały.
- Gdzie ty się podziejesz?
Ada szeptem, bezgłośnie powiedziała o szopie.
- Dobrze, tam nikt nie chodzi, przyjdę do ciebie później, nocą jak mój zaśnie. Teraz idź.
Ada wróciła do szopy czujna jak zając. Ostrożnie, bacząc czy nikt jej nie widzi, chciała być niewidzialna, szła pochylona, nie środkiem dróżki jak zawsze, a opłotkami, blisko krzaków. Na otwartej przestrzeni szła prawie na czworaka żeby jej nikt nie zobaczył. Zatrzymała się i stała za krzakiem wierzby patrząc uważnie, czy nikt się aby nie kręci koło szopy, czy nikt nie zauważył jej pobytu, czy jest bezpieczna. Letnia noc była ciepła, i niedługo rzeczywiście przyszła Alina. Przyniosła Adzie jakieś łachy, derkę, stare wiadro, niewielki saganek, zapałki i nóż.
- Masz tu palenisko, ale będziesz paliła ogień?
- Nie – szepnęła Ada – teraz nie.
- W piątek będę piekła chleb z Bujnowską to ci przyniosę.
Trochę jeszcze poszeptały i Alina wróciła do domu. Rano, gdy zjedli śniadanie, zaczekała aż dzieci pójdą na wioskę, aż mąż się rozsiądzie pod starą wierzbą, na lichej ławeczce zadowolony, że niedziela. Gdy zapalił, Alina delikatnie, niby nic, wybadała go, co wie o pogromie w miasteczku i czy pamięta jej przyjaciółkę Adę. Mruknął niechętnie, że tak, że coś tam było, ale zaraz odebrała od niego pouczenie, żeby się nie pchać w nieswoje sprawy. Nieco zmienił ton, gdy przypomniała mu, iż kredens zrobił im Tadeusz, mąż Ady i to za pół ceny, bo całej nie mieli. I że trzeba być człowiekiem.
- Tak, tak, a chcesz żeby nas spalili?! Co to ja mam ją, do domu wziąć?! Oczadziałaś, kobieto?
- Do domu nie, ale pomóc trzeba, ty wiesz co ona przeszła? Wiesz?!
Alina opowiedział mężowi o tym, co jej niechętnie naszeptała Ada. Nie spodobało mu się. Nie dowierzał, choć właściwie to słyszał, od sołtysa, że „krwawo się z Żydkami rozprawili”. Teraz zrozumiał, że krwawo oznaczało to, co mówiła ta Ada, ale aż takich strasznych rzeczy to się nie spodziewał. Wyszedł na podwórko i przeżegnał się. Stał na rozstawionych nogach i myślał, ale nade wszystko bał się. Wrócił do domu.
- Alina! – huknął – Nie zamierzam dzieci narażać, ani siebie ani ciebie. Daj sobie spokój z tą Żydówką. Ja ci to mówię.
- Pomogli nam, tyle lat się koleżankowałyśmy, i teraz mam ją jak psa? To nie po bożemu.
- Powiedziałem!
- A mów sobie. Ja ci obiecuję, że ja tylko nocą. A ona jak wydobrzeje, to pewnie gdzieś dalej pociągnie, do rodziny. Może do Rajgrodu, bo tam miała ciotkę i wuja, i kuzynów w Łomży. No, już już, daj spokój.
Tak też się stało, bo Alina była uparta, ale i ostrożna. Raz na jakiś czas, nocą podrzucała Adzie co tam mogła - kaszy, chleba, ziemniaków, jakieś warzywa z ogrodu. Ada za dnia nie opuszczała szopy. Szopa była spora, miała wydzieloną część z paleniskiem, jak w góralskich szałasach i drugą część pełną starego siana, słomy. Kiedyś dawniej mieszkał tu pastuch pasający gospodarskie krowy. Z obladrów, gliny i słomy wydzielił małe pomieszczenie, strop był tu niższy, jakby sąsiek ze słomą na nim i polepa z gliny, gładka. Tylko ściany nieco już rozeschnięte, glina się powykruszała. Przez dziury świat było widać. Ada nosiła z lasu mech i utykała gdzie mogła, zarabiała gliną.
- Jak zima przyjdzie – powiedziała pewnej nocy Alina - będziesz tu marznąć…
- Jeszcze tydzień – wychrypiała szeptem Ada - pójdę do Rajgrodu, do ciotki.
Alina westchnęła.
- Nie pójdziesz Ada. Sołtys gadał, że tam zrobili to samo. Straszną Golgotę, szkoda słów. Nawet mój się obruszył. Zły na ciebie, że tu jesteś, ale to dobre chłopisko, a boi się jak każdy. Powiedział, że ci nocą dowiezie desek, stary składzik rozebrał wiosną, leżą… to sobie jakoś może wyporządzisz tu? Wolałby żebyś sobie poszła, ale dokąd? Dokąd, jak świat taki straszny? Siedź tu…
- Desek? To i gwoździ, bo nie mam. A jak mnie kto przykarauli? Tam o, tam, kto mieszka? – pokazała palcem odległe, jedyne widoczne domostwo.
- Tam? Pod siedemnastką? Ten dach co go widać? Stary Kołecki, wdowiec, ślepy i głuchy, kuśtykający bo pół nogi nie ma, na drewnianym kulasie łazi. Raz do roku córką go odwiedza, co w Mońkach mieszka. On nie ma okien na tę stronę, a nawet jakby miał, to sad ma wkoło domu stary i gęsty, nie zobaczy cię, chyba, że cię zdybie kto do krów na pastwiska chodzący. Ja od niego, od Kołeckiego owoc biorę, wezmę więcej, to ci dżemów nasmażę. Chcesz?
Ada pokiwała głową. Alina wiedziała, że za dnia ona siedzi cicho jak zając pod miedzą. Jakby jej nie było, nie rzuca się w oczy. Pewnie wszystko robi nocą… Ale jak spędzi zimę? Co powiedzą ludzie, bo przecież w końcu się wyda. Musi jakoś delikatnie to przeprowadzić. Ale nie teraz, za jakiś miesiąc dwa, jak sprawa pogromu przyschnie. Poradziła się męża, ale ten ją tylko wyklął, że ściągnie na nich nieszczęście.
Minęło lato. Szczęściem nikt się nie domyślił, że w szopie jest mieszkaniec. Bliżej jesieni, gdy bywało, że smużka dymu w nocy ciągnęła się z dachu szopy, ktoś napity zobaczył, coś bąknął i wówczas Alina pomyślała, że trzeba z ludźmi porozmawiać. Może na różańcu?
Gdy zasiedli u Wróblów, a właściwie zasiadły, bo same kobiety były tego wieczora, Alina zebrała się w sobie i opowiedziała o Adzie. Zapadła cisza. Któraś dodała szczegółów o tym, co się w Goniądzy działo, bo wiedziała od męża, inna dodała, bo wiedziała od teścia, kobiety jak to one, popłakały sobie i różaniec zmówiły za pomordowanych Żydów zastanawiając się, czy tak można.
- Za ludzi się modlim, a nie za Żydów czy innych Cyganow, to można, nawet trzeba. Kupywalim u nich, konie podkuwalim… Jezu, taką im mękę zadali, taką mękę! – rozpłakała się młoda Olszewianka.
Kobiety uradziły, że Adzie trzeba dać spokój i mężów jakoś ustawić, i dzieci, żeby nie dokuczali jej, ale też nikomusieńko nie gadać kim jest, poprzysięgły się na krucyfiks, że pary z pyska nie puszczą, bo przyjdą Niemce albo granatowi i wieś spalą za pomaganie Żydówce. Kobieca zmowa milczenia.
Najtrudniej było z sołtysem. Alina powiedziała, że Ada to taka tam, żebraczka, dzika, stara wariatka i, że nikomu nie szkodzi. Niedowierzał, z trudem go przekonała, dodając, że to ich szopa i niech tam ta stara pomieszka ile chce, bo to po bożemu dać wędrowcowi dach i strawę, że to pewnie unitka, z okolic Knyszyna. Kręcił głową ale też machnął ręką.
Wieś zaakceptowała fakt, że w szopie mieszka „dzika”. Tak o niej mówili, bo i wyglądała dziko. Oczywiście, że przychodzili ją zobaczyć. Że niby muszą blisko przejść konia, czy krowę prowadząc do glinianki, i gapili się jak szpaki w czereśnie, tacy byli jej ciekawi. Nawet niektórzy kiwali głową na powitanie, jak wyszła znienacka z szopy czy zza krzaków, ale zaraz odwracali wzrok.
Włosy musiała Alina Adzie ściąć, bo jej się kołtun zrobił od gorączki, i teraz siwe kłaczyska wysuwające się spod chustki wiązanej nisko, nad wielkimi smolistymi i złymi oczami nadawały Adzie wyglądu wiedźmy. Nikt nie rozpoznał w niej pięknej Ady, żony stolarza. Postarzała się, pomarszczyła, chodziła mocno pochylona do przodu, zgięta podpierając się kijem, i tylko oczy miała czujne jak pies. Jej spojrzenia unikano. Dziwnie paliło, było trudne do wytrzymania. Jej wzrok był wymowny, jakby pomstujący, pełen bólu. Zaraz też spuszczała oczy napotkawszy ciekawy wzrok obcych, odwracała się. Wiedziała, że ludzie nie lubią jej spojrzenia. Podchodzili już śmielej do ogrodzenia koło szopy, żeby na nią popatrzeć, ale że za dnia nie wychodziła, to i sensacji mieli mało. Sołtys za to był stale ciekaw i trzeba było go upić, żeby wcisnąć bajkę o szurniętej unitce - włóczykijce, która tu akurat zawędrowała i potrafi rzucić klątwę. Uwierzył, bał się, bo miał ciężarną żonę, która już dwa razy roniła.
Coś mu tu nie grało, ale było dużo roboty w polu, żona wymagała troski, więc i na myślenie o Dzikiej nie było czasu. Ot zalęgła się, nikomu nie przeszkadza, czort z nią.
Pierwsza zima była dla Ady ciężka. Druga już mniej. Deski, mech, i trochę słomy od męża Aliny ociepliły narożnik szopy w którym żyła. Nadto ciało przywykło do chłodu. Paliła w palenisku już bez większego lęku.
Latem zbierała jagody, maliny i zanosiła Alinie, suszyła zioła. Bywało, najmowała się do pomocy w polu, ale że była wątłego zdrowia słabo jej szło. Wolała pielić warzywniki za garść marchwi albo kilka ziemniaków. Nauczyła się zbierać zapasy na zimę żeby jakoś przeżyć. Bywało, że łowiła ryby w Biebrzy, a potem je suszyła w swojej szopie. „Stara dziwaczka” – mówili ludzie, ale nie dokuczali. Któregoś lata, gdy daleko za szosą znalazła gliniane wyrobisko, taszczyła do szopy kawały gliny ciągnąc je w starej płachcie. Potem rozrabiała ją, międliła i robiła… małe, prostokątne macewy. Wkopała je w ziemię w drugiej części szopy. Były niewielkie, i jak sądziła teraz, dusze jej bliskich były z nią. Nie znała miejsca w którym zakopano Tadeusza, ani jej dzieci, nijak było o to rozpytywać, szukać. Zrobiła coś, co dało jej większy spokój, choć nigdy nie przestała czuć rozpaczy i zdziwienia, że ich Bóg widział to piekło na Ziemi i nic nie zrobił. I choć odmówiła mu posłuszeństwa przestała się do niego modlić, modliła się do swoich dzieci i Tadeusza. Po swojemu.
Wojna odeszła, lata mijały.
Ada się nie zmieniała. Zastygła, zaschła w swojej starej i pomarszczonej skórze. Siwe włosy chowała pod chustą. Nikt nigdy nie zaprosił jej do domu. Nikt nigdy nie zapytał czy czego potrzebuje. Jakby jej nie było. Tolerowano jej obecność, a z czasem, gdy starzy poumierali, a młodziki już wydorośleli, stała się stałym elementem pejzażu. Była czasem widoczna, ale omijana. Młodzi obecnie dorośli mijając ją zdejmowali czapki lub tylko uchylali je mówiąc „…dobry”, albo i nic nie mówili. Kobiety kiwały do niej głową spuszczając wzrok, albo podnosiły dłoń w dziwnym kobiecym pozdrowieniu. Jakby mówiły na migi: „rozumiem cię”. Same czasem korzystały z jej ziół, gdy lekarka z Goniądza sugerowała picie rumianku czy dziurawca. Jakoś mocniej wierzyły w jej dziurawiec, niż ten, z napisem Herbapol, sprzedawany w aptece. A też przyprowadzały do niej wystraszone dzieci z kurzajkami, bo Ada umiała je zamawiać. Najpierw smarowała pomarańczowym mleczkiem z jaskółczego ziela, a potem zamawiała. Każda kurzajka, nawet najgorsza znikała. Za to dostawała miód albo starą chustkę, niepotrzebne coś, co jak sądziła darująca, przyda się Dzikiej. Jej szopa niemal waliła się do ziemi, podpierana drągami i gałęziami. Ocieplona od zewnątrz dodatkową warstwą desek od męża Aliny, który kiedyś, cichcem, po nocy dowiózł jej stare, z rozbiórki starej szopki. Ada słomy między starą ścianą a nowszymi deskami napchała, i tak utkana tą słomą i gliną szopa dawała lepsze schronienie niż lata temu, gdy w środku było równie zimno, jak na zewnątrz mimo palenia w palenisku, gdy wiatr hulał po glinianej podłodze i targał jej siwe włosy, gdy śnieg się wciskał w każda szparę, a topniejący lód kapał na głowę wiosną. Z czasem jakoś połatała ten „dom”.
Wyżebrała u ludzi, a to kawał papy, a to starą ceratę. Milcząc, bo głos jej nigdy nie wrócił. Pokazywała coś w obejściu, u kogoś, u kogo wypatrzyła co przydatnego i mruczała pokazując na siebie. Czasem to coś dostawała.
Alina zmarła dziesięć lat po wojnie i Ada nie miała już we wsi sojusznika, przyjaciółki, ale i wrogów też nie. Żyła we własnym świecie dziwaczejąc coraz bardziej. Bywało, że się długo nie pokazywała, ale nikt się nie interesował tym, co się z nią dzieje, czy chora. Sądzono, że zbiera coś w lesie, śpi, albo tylko polazła gdzieś dalej, może na bagna, po łochynie.
Kiedyś, a było to jakieś pięć lat po wojnie, Ada poszła jednak piechotą do Rajgrodu szukać swoich. Wróciła po tygodniu, szara złamana w pół. Dowiedziała się prawdy o tym, co się stało z ciotką Rutą Kucman, z wujem i kuzynkami. Swoim bezgłośnym szeptem opowiedziała Alinie płacząc. „Jak Bóg to mógł widzieć i nie zagrzmieć? Widać go nie ma, Alina. Nie ma!”.
Alina mimo wszystko wierzyła w swojego Boga, bo jej Bóg był lepszy. Oszczędził wieś, ją i męża i dzieci. Wojna minęła i żyć można było jakoś. Bieda powszechna, po równo przydzielona każdemu nie dzieliła we wsi ludzi. Dwóch ciut zamożniejszych gospodarzy nie wynosiło się ponad resztę. Jej Bóg był dobrym Bogiem.
Ada nigdy już się nie wybierała „do ludzi’. Nigdy też nie była w Goniądzu. Żyła w szopie pośród pól, jak wiedźma.
Z czasem na wsi pojawili się letnicy, czasem przyjechał skądś samochód marki Warszawa albo Syrenka, na dachach pojawiły się anteny, a wieczorami widać było z pokojów paradnych niebiską poświatę. Ada raz stanęła przy takim oknie i zaniemówiła. Zobaczyła na szafce niebieskie okienko, a w nim się małe ludzie ruszały! Elegancka pani coś mówiła… Taka nowość! Wiedziała, co to radio, ale żeby takie pudełko z ruchomymi zdjęciami? Ona nadal żyła jak po wojnie – wodę czerpała ze studni dla krów na pastwisku, czasem podoiła sobie mleka od jakiej krówki z dużym wymieniem, przecież gospodyni nie zauważy…zbierała chrust, szyszki do dużych, papierowych toreb po nawozach, suszyła grzyby i ryby, łapała zające we wnyki. Kiedyś dostała kurę nioskę, żeby choć jajka swoje miała, ale niedługo się nią cieszyła. Jastrząb ją zjadł. Nie miała warzywnika, nie hodowała zwierząt. Nikt nie wiedział, co ona ma tam w środku, w tej swojej szopie i jak żyje. Nikogo to nie interesowało, a może i nawet byli ciekawscy ale co ona mogła tam mieć? Wiadomo było, że w narożniku mieszka, bo tam ma piec i kąt do spania, a reszta szopy to skład śmieci. Taki jak miała też obok narożnika, pod prowizorycznym daszkiem. Stare garnki, kawałki dykty, szmaty. Jak to u Dzikiej… Nikt też nie wiedział, że nazywa się Ada. Stary sołtys nie zapisał jej, gdy mu kazali spisać mieszkańców i tak ona została poza wsią, poza spisem, poza światem. Starsi pouczali dzieci żeby te jej nie dokuczały. A dzieci, jak to dzieci, czasem jednak coś w nie wstępowało i pogwizdały pod jej szopą albo pokrzyczały „Dzika, Dzika widzi dzika i umyka”, ale bały się przestąpić granicę rachitycznego płotu, jakim Ada oddzieliła się od ścieżki. Prawie każdemu z nich zamawiała kurzajki, więc jednak miały jakiś respekt.
Na „jej” podwórku zdążyła wyrosnąć ogromna wierzba, jak parasol nad szopą, a dookoła rozrosły się maliny jakie przyniosła wykopane z lasu. Poprzerastały stary płot i Ada nadal była oddzielona od pastwisk i dróżki. Kiedyś płotem, teraz malinami.
Kilka razy przyszły jakieś kobiety z miasta, mówiły, że pomoc społeczna, że ją zabiorą do przytułku, ale Ada chowała twarz i machała rękami. Płakała ze strachu. Obecny sołtys, syn starego sołtysa, prosił usilnie żeby dać jej spokój. Skoro tata nie zrobił z nią porządku, to niechaj już będzie jak ma być. Oczywiście, że była dyskusja i propozycja zabrania „Dzikiej” siłą, ale rozeszło się po kościach. Ktoś nie podpisał, ktoś zapomniał…
To było kolejne, spokojne lato.
Ludzie chodzili do siana, do żniw, dzieci kąpały się w rzece, wyprawiano chrzciny śluby i pogrzeby. W gorące wieczory ludzie siedzieli na ławeczkach koło domostw, śpiewali gadali… jak to we wsi.
Z okolic stale wpadali na rowerach młodzi letnicy. We wsi też kilku gospodarzy zaczęło wynajmować pokoje miastowym. Wieczorami po łąkach niosła się głośna muzyka z plastikowych pocztówek grających na odtwarzaczu Bambino ustawionych koło otwartego okna, żeby do prądu było blisko. Wesoło było, jakby we wsi wesele było w każdą sobotę. Młodzi tańczyli na sołtysowym podwórku, bo tam było równo, jak na parkiecie. A i trzy córki sołtysa ciągnęły wzrok. Potem, jak muzyka przestawała grać, ktoś chował Bambino, zabawa się kończyła, po okolicy rozchodziły się pary ściskające się w ciemnościach. Przy krzakach bzu, pod starym krzyżem, za wsią koło sadu Kołeckiego pocałunki mieszały się z pierwszymi papierosami i ukradkiem pitym winem, z miłosnymi szeptami. W kopkach siana na łąkach też wiele się działo.
Młodzi i jurni chłopcy z Białegostoku, z Łomży czy Ełku prężyli się i uwodzili wiejskie panny opowiadając o tym jak jest mieście, o ostatnim pobycie w Warszawie, z lekka koloryzując i pusząc się. W tylnych kieszeniach spodni nosili małe grzebyki i lusterka z aktorką na odwrocie. Przeczesywali grzywy żeby się podobać pannom. Mówili, że nudno tu, na wsi, że dobrze, że rzeka jest to i przekąpać się można, ale zaproszą panny do siebie, do miasta, to pójdą z nimi na lody, do cyrku i …w ogóle. Szczególnie Szczepan był obiektem westchnień dziewcząt. Miał trzy złote zęby, spodnie farmerki ściągnięte skórzanym pasem i klatę sportowca, barki jak nadmuchane. Chełpił się skończonym technikum, choć po prawdzie skończył zaledwie zawodówkę. Był „pitny i bitny” jak się mówiło i już nie raz popisał się i tym, że niezgorzej pije i tym, że umie się bić. Na weselu, które było dwa tygodnie wcześniej wybił dwa zęby Darkowi – największemu we wsi zabijace.
Tego wieczoru poszedł na spacer z Asią, śliczną córką listonosza.
Szli i szli, rozmawiali kokietując się i podpuszczając.
Daleko od wsi Szczepan nabrał chęci na „migdalenie się”, ale nie sądził, że zostanie odepchnięty. Asia owszem, lubiła się całować, porządnie z języczkiem, jak na filmach, ale inne rzeczy to nie. Szczepan dostał po łapach, a potem po gębie, co go tylko rozzłościło. Postanowił pokazać Asi, kto tu rządzi i czego on chce, a że był silny i podpity, popchnął Asię na trawę i teraz leżał na niej w wilgotnej trawie dysząc i zmagając się z jej rękoma, nogami i krzykiem, którego tu, na tym pustkowiu za wsią i tak nikt nie usłyszy.
- Czekaj, kurwo, sama chciałaś – sapał.
Ocknął się sam, z surowym, słodkawym posmakiem krwi w ustach. Głowę miał rozciętą, twarz i koszulę zalaną na czerwono, a obok leżała gałąź, gruba jak jego przedramię. Po Asi śladu nie było i tylko z daleka zamajaczyło mu światełko w odległej szopie. Próbował wstać, ale nie dała rady, ponowił, zatoczył się i przed oczami zobaczył mroczki, znów upadł. Wstał dopiero po godzinie i powlókł się do domu.
Straż pożarna przyjechała za późno.
Zgliszcza szopy już dogasały. Ludzie czym mogli, próbowali gasić, ale szopa za daleko od wsi, późno zobaczono łunę. Bo żeby w porę dostrzegli pożar, to może… a i do studni za daleko i wiader mało. Stali dookoła. Ich twarze czerwone od pożaru i płomieni stygły powoli tak jak i zgliszcza. Wreszcie się porozchodzili.
- Widział kto Dziką?! – zapytał sołtys.
- Pewnie do lasu uciekła. – ktoś rzucił
- Ta, uciekła. By lała wodę! To wszystko co mniała!
- Jutro sprawdzim! – rzucił ktoś i dołączył do wracających do wsi, bo właśnie zaczęło padać.
Nazajutrz, sołtys i kilku innych przyszli przetrząsnąć tę kupę popiołu. W narożniku gdzie miała wyro i palenisko nie było Dzikiej. Znaleźli jej kości w drugiej części szopy, niemieszkalnej. Wcale nie była zagracona jak sądzono. Szczątki Ady leżały zwinięte koło czterech niewielkich glinianych macew, zrobionych jej rękoma, wystających z ziemi, osmalonych ogniem.
Tak właśnie Ada umarła ostatecznie, koło symbolicznych grobów swoich bliskich. Długo na to czekała nie odzywając się do swego Boga od czasu, gdy ten pokazał jaki jest bezradny wobec ludzkiego bestialstwa.
We wsi, w miasteczku nie ma dzisiaj już nikogo, kto pamiętałby czas do pogromu i od pogromu. Jest czas pokoju, dobrze jest, i tylko Żydów nie ma. Nigdy nie wrócili…
Trwa ładowanie...