Transmigracja. B-Sides.(4) To był maj, pachniały mury koszar.

Obrazek posta

Ale oto kilka dni później lądujesz u siebie, w kraju, który jeszcze się nie rozpadł jakimś cudem na dwie części i idziesz korytarzem napowietrznym z samolotu ku terminalowi na lotnisku Chopina, za którym już, już rozciąga się kraina wierzb, Piłsudskiego na kasztance, pełna niezebranych ogórków gruntowych, gnijących wiśni, czereśni oraz gruszek pod Grójcem. Nie jest to chwila wzruszenia, ale jest jesień, arcypolska, smutna i mglista pora roku, pełna tajemniczego błota, budzących się do życia kolonii grzybów, robaków w murach. Zatem nie wzruszenie, ale gruda, klucha, coś, co przeszkadza przełykać ślinę gardle. I czuć w tej chwili coś niezwyczajnego, chociaż jeszcze nie uroczystego.

Idziesz zatem rękawem z samolotu do terminala, a trudno powiedzieć byś był na swojej ziemi, skoro kilkanaście kroków unosisz się nad nią, mimo twardego oparcia dla stóp, przecież. I pisanie o tym jak idziesz, trwa dłużej niźli szedłeś i trwało to, co opiszę za chwilę, siedząc na poddaszu i pijąc miętę z żeglarskiego kubka.

Szedłeś zatem jeszcze nad ojczystą ziemią gdy nagle usłyszałeś ten tembr z głośników, że oto państwo polskie ustami hostessy informuje oraz napomina, abyś swój bagaż przy sobie trzymał, bo jak nie, to wpadnie tu zaraz brygada dwoma defenderami, wlepi ci mandat, grzywnę i na kolegium chuliganie, terrorysto cię odda, do sądu grodzkiego wniosek o ukaranie, jak nie wiem co ja mam zrobić z Panem panie kierowco. Ach i bagaż zostanie zutylizowany na poligonie w Gołdapi poprzez zrzucenie go z samolotu, a następnie  ostrzelanie z pistoletów maszynowych w czasie ćwiczeń obrony terytorialnej i zwolenników wolnego dostępu do broni palnej, żeby wreszcie w Polsce było jak w Ameryce. Grzmią głośniki aksamitnym tembrem hostessy, a ty jeszcze nie na gruncie, ale ponad nim, czujesz, że już wieje grozą, że już słychać syk zgniatanych chemicznych spłonek w pasach szachidów, syk odbezpieczanych puszek „Żubra”, trzask gniecionych podobnych puszek po „Piaście”, jak syk węża co go do ust oburącz przytknął, policzki nadął jak bania w oczach krwią zabłysnął i zagrał.

A jednak wszyscy wiedzą, że nic takiego się nie zdarzy i wszyscy trochę udają, że się przejmują, i tylko miny, gęby, facecje stroją, gdy kosy na sztorc rdzewieją w szopie obok grilla. Wszyscy tutaj coś udają. Powagę, rozumność i siłę. Tak jak wtedy, kiedy umówiliście się po szkole całą chuligańską brygadą ocalenia narodowego „na ruskich”.

Było ciepło, wrzesień u progu ósmej, ostatniej klasy podstawówki był przyjazny, jakby lato dalej trwało. Tak zatem było, że się chodziło swego czasu w mieście Brzeg „na ruskich”. Tak jak w innych miejscach na ziemi chadza się na grzyby, truskawki, jabłka z księżego sadu. Nie chodziło o to żeby tym ruskim zrobić jakąś krzywdę na serio. Gdyby tak się stało, mogłyby się wówczas zdarzyć jakieś na serio kłopoty. Ale szło o to, żeby rzucić kamieniem w okno, butelką z farbą o mur, zgniłym jajkiem w wywietrznik piekarni. Żeby wiedzieli, że no pasaran, że tu jest Polska.

Szliście zawsze wzdłuż muru koło dawnej ulicy Rosenbergów, obecnie Wileńska, kawałek dalej od wylotu Cichej, ze dwa, trzy bloki koszarowe, żeby jednak nie rzucać w „swoich ruskich”, z którymi się handlowało przez kraty, wymieniając zdjęcia wymyślonych kuzynek, sióstr i koleżanek z klasy za łuski z kałasznikowa, czasem gwiazdkę czerwoną z sierpem i młotem z czapki, czasem z pagonu czy zgoła za cały pagon. Tego dnia poszliście wzdłuż ulicy Rosenbergów na wysokość Małego Rynku i tam siedząc na ławkach pod koronami wielkich lip postanowiliście wypróbować przygotowany arsenał: procę zrobioną z gumki od słoika, nowe korki po wódce wypełnione nowymi mieszankami cukru, siarki i saletry, no i oczywiście dobre kamienie wybrane z wykopu przy jednej z wiecznie remontowanych ulic na osiedlu. Dobry, krzemienny tłuczeń.

Zając miał wisieć na murze i wychylać się, co jakiś czas zza drutu kolczastego, żeby obserwować efekty ostrzału. Zza muru słychać było gwar wielu głosów, szuranie i tupot butów, widać jakieś wyjście na miasto, zebranie, może apel na bloku. Zając wlazł na mur i wychylił się ostrożnie po czym schował głowę i rzucił do was ściszonym głosem:

- E, chłopaki mają takie tace, a na tych tacach są chyba czekoladki…

- Gdzie dokładnie?

- Trochę w bok od miejsca gdzie się wychyliłem, w lewo…

Ustawiliście się bez komendy w jednym rzędzie niczym zastęp procarzy na starożytnym polu walki pod górą Kadesz. Dryla napinał procę, w której leżał korek z cukrem i saletrą gdy Mordal schylony przy jego odwiedzionym ramieniu trzymał zapałki przyłożone do draski, żeby w odpowiednim momencie podpalić siarkę w otworze zapału. Wysocki, Nowakowski, Szozda i Piątek trzymali kamienie, a Ty z Benkiem tworzyliście drugą parę z korkiem pełnym saletry i cukru, ale rozmieszanego w nieco innych proporcjach i bez procy. Razem jak wzmocniona bateria - sześć luf i obserwator.

- Joncu, powiesz kiedy! – powiedział Dryla, któremu trochę zmęczyła się ręka od naciągania gumy od słoika przy procy.

- Ognia! –krzyknął Zając na murze i niemal jednocześnie Dryla i Benek odpalili zapały w korkach, a sycząc race poleciały łukiem nad murem. Między nimi poleciały krzemienne tłuczeniaki. Nie czekając na efekty od razu daliście nogę w ulicę Krzywą, bo była akurat najbliżej. Zatrzymaliście się dopiero na schodkach spożywczego za rogiem.

- Może wrócimy i walniemy salwę z korków, akurat zostały cztery – rzucił Wysocki, kiedy uspokoiliście oddechy. Wszyscy bez słowa kiwnęli głowami na znak, że się zgadzają. Po za tym faktycznie korki z saletrą były fajniejsze od kamieni, bardziej widowiskowe. Tym bardziej, że mogło się zdarzyć, że wskutek nierównomiernego spalania otwór w wierzchniej powierzchni korka zapychał się z jednej strony i pocisk tracił stabilność lotu. Rzucał się wówczas z prędkością rakiety w nieprzewidywalnych kierunkach, zarazem chaotycznie przyspieszając i zwalniając.

- Ale może nie zrywajcie się teraz jak króliki spod miedzy – powiedział Zając – nawet nie wiadomo czy trafiliśmy cokolwiek.

- Głupi jesteś – odparł Benek – jak nas złapią, to co będzie?

- Nie złapią, przecież nie wolno im przechodzić przez mur – spokojnie zauważył Szozda, który mieszkał bezpośrednio przy Rosenbergów – nigdy nie wiedziałem żeby ktokolwiek przełaził przez mur wiesz, poza dzieciakami oficerów, ale z nimi sobie raczej damy radę.

- No dobra, wracamy? – zapytał Zając i wstał z krawężnika a za nim i wy wstaliście. Brakowało pudełek od zapałek, więc podzieliliście się draskami drąc na pół dwa pudełka, które były. Zając opierając się na pęknięciach i wydłubanych wcześniej dziurach po cegłach wlazł znowu na mur i zawisł na jednej ręce jak małpa w dżungli w odpowiednim miejscu. Wyjrzał, schował się i dał znak żeby się szykować. Dryla i Mordal znowu trzymali procę, a cała reszta podzielona na pary ustawiła się środkiem ulicy jak grenadierzy - rzucający z korkami w odwiedzionej do tyłu ręce, zapałowi schyleni za nimi z zapałkami przy draskach. Zając odwrócił się stojąc na wąskim gzymsie w połowie wysokości muru, podciągnął się na rękach, opuścił i odwrócony do was pół powiedział pół-szepnął:

- Gotowi (draski, zapałki, syk zajmującej się ogniem siarki)… Cel (to powiedział trochę głośniej)… Pal!

Chwila ciszy, narastający syk i wszystkie cztery korki poleciały łukiem nad murem, przy czym jeden zaraz konwulsyjnie, niemal w miejscu skręcił w lewo i nabrał prędkości, drugi poszybował z nagła w górę, zaś trzeci zaczął kręcić spirale wokół własnej osi. Równocześnie na szczycie muru pojawiły się dwie smagłe, ciężkie, brudne dłonie okolone mankietami munduru w kolorze zgniłej zieleni. Zając trzymający się jedną ręką szczytu mur, oparty nogami na gzymsie, zdążył powiedzieć tylko:

- No co wy tak znowu wiejecie, no, ruskich się boicie, no weźcie…

Ale w tej samej chwili usłyszał stęknięcie tuż nad swoją głową, kiedy jedna z dłoni obmacujących lico muru natrafiła na rozbite denko butelki wtopione w beton, jakich wiele zdobiło szczyt muru. Odwrócił się i zobaczył jak zza muru wynurza się kałmucka gęba sowieckiego żołnierza wykrzywiona grymasem wściekłości, błyskająca białymi zębami i białkiem oka przekrwionym niczym Wojski dmący w róg bawoli, długi zakręcony jak wąż boa. Zając zdezorientowany odwrócił się nerwowo znowu w waszą stronę, ale wyście już biegli z szumem krwi w uszach, na skrzydłach strachu wzdłuż ulicy Rosenbergów w stronę Cichej. Oto pękała konstrukcja świata, zdarzyło się coś, czego nawet Szozda nie przewidział, bramy Mordoru otworzyły się i stwór z innego świata wkraczał w wasz świat jak gdyby nigdy nic, bez żadnego oporu. 

Zobacz również

Transmigracja B-Sides (2). Prolog, zaraza.
Transmigracja. B-Sides.(1) Prolog.
Transmigracja B-Sides (5). Suka

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...