Mijał siódmy dzień pobytu dziewczyny na terenie jego pustelni. Do tej pory nie widział jej jeszcze przygnębionej. Chociaż znalazła się w tragicznej sytuacji, nie pozwalała sobie na smutek, a przynajmniej nie w jego obecności. Być może tworzyła przed nim pewne pozory, by przypisywał jej więcej siły, niż w rzeczywistości w sobie miała. Jednak niezależnie od tego, na ile jej dotychczasowa wytrwałość była prawdziwa, dziś dziewczyna zdjęła maskę z twarzy.
Jak zwykle po porannym posiłku przyszła obserwować jego pracę. Jednak kiedy od czasu do czasu spoglądał w jej stronę, widział, że w ogóle nie notuje, co wcześniej robiła niemal nieustannie. Oczy miała wyjątkowo puste. Poczuł w związku z tym dziwne rozdrażnienie i potrzebę zrobienia czegoś z jej złym nastrojem.
Bez słowa odszedł od stołu, wycierając rękawice w płócienną szmatkę. Dziewczyna nawet nie drgnęła, nie była ani trochę zainteresowana jego zamiarami.
Wszedł do składziku i rzucił okiem na rozrzucone wśród rupieci księgi, w których w nocy szukał czegokolwiek, co mogłoby go naprowadzić na rozwiązanie zagadki skażenia. Były to tomiska, które studiował wcześniej wiele razy, lecz teraz wertował je w poszukiwaniu konkretnych wskazówek; szukał w nieistotnych z pozoru treściach, na jakie do tej pory nie zwracał uwagi. Jednak w tej chwili to nie tych ksiąg potrzebował.
Ściągnął z regału jeden z cieńszych woluminów i przejechał palcami po obciągniętym skórą grzbiecie. Wahał się przez moment, lecz wytarł okładkę z kurzu i wrócił do dziewczyny. Nadal go ignorowała. Dopiero gdy zbliżył się do niej z książką w ręce, podniosła na niego wzrok.
– Co to takiego?
– Spis receptur.
Jej brwi powędrowały do góry.
– Dlaczego mi go dajesz, panie?
Wzruszył barkami.
– Możesz go przestudiować i pochwalić się, jak wiele z tych receptur nie jest ci obcych, pani – rzucił z przekąsem. – Zakładam, że potrafisz czytać tenarski.
– Oczywiście, że potrafię! – żachnęła się. – Sądzisz, że jakim sposobem przyswajałam sobie tenarskie zapisy?
– A co z wymową? – zapytał płynnym tenarskim.
– Niezbyt dobrze – odparła również w języku długowiecznej rasy, a on skrzywił się pod zasłoną: ledwo ją zrozumiał.
– Rzeczywiście, to nie brzmiało jak tenarski.
– Nie mam powodu, by się tym przejmować.
Chciała wyrwać mu książkę z ręki, lecz szybko się wycofał i posłał wolumin telekinezą prosto na jej kolana.
– Przebywasz, pani, na terenach królestwa tenare i sądzisz, że poprawna wymowa ich języka nie jest ci potrzebna?
– Przebywam w twojej kryjówce, panie – odparła sucho, już przesuwając spojrzeniem po pierwszej stronie księgi.
Nie chciał kontynuować tego tematu, wiedząc, że wkracza na bardzo grząski grunt. Wrócił więc do pracy nad jedną z mikstur, którą przygotowywał już od kilkunastu dni. Niektóre mieszanki ziół potrzebowały odstać swój czas, nim dodało się do nich kolejne składniki.
Po jakiejś świecy pochłonięta dotąd lekturą dziewczyna nagle się odezwała:
– Mikstura, którą przygotowujesz, panie… – Założyła kosmyk włosów za ucho. – Jej skład przywodzi mi na myśl specyfik, jaki przepisywałam na zapobieganie brzemienności.
Pokiwał głową, nie mogąc znaleźć odpowiednich słów.
– Jest jednak pewna znacząca różnica. Receptura nie przewiduje stosowania bylicy, jej miejsce zajmuje wyciąg z niejakiej kolokwinty. Czy to również roślina spoza naszego kontynentu? – zapytała.
– Nie, kolokwinta występuje na pustyniach Luxy, ale to fakt, że w tych okolicach trudno ją dostać. Nie wyrosłaby ze szczepu na naszych glebach, więc hoduję ją w słojach. Ma wtedy słabsze działanie, ale to i tak wystarcza.
– Wystarcza w jakim stopniu?
– Zwyczajowo działanie mikstury utrzymuje się przez fazę, z tak wyhodowaną kolokwintą może połowę – stwierdził.
– To nadal całkiem… praktyczne.
– Szczególnie dla nierządnic – odparował drwiąco. – Kiedy jeszcze przebywałem na ziemiach Aestos, właśnie po tę miksturę stawiało się najwięcej chętnych, nawet mimo panującej wówczas na tamtych ziemiach zarazy. Gdyby była mniej czasochłonna w przygotowaniu, a jej składniki łatwiej dostępne, mógłbym się wzbogacić na handlu nią samą, bez potrzeby… – Umilkł i odwrócił się do stołu.
Za późno się zorientował, że powiedział za dużo. Przestawał się przy tej dziewczynie pilnować. Czuł na sobie jej spojrzenie, ale o nic nie zapytała.
– Mogę zaoferować swoją pomoc w przygotowaniach.
Zaskoczony propozycją, zerknął na nią przez ramię.
– Czemu miałabyś to robić, pani?
– Nudzę się.
Zastanawiał się przez kilka długich oddechów. Coś mu mówiło, że przedstawiła mu tylko jeden z powodów. Nadal dręczył ją smutek. Chciała czymś zająć ręce.
– Niech będzie.
Dziewczyna odrobinę się rozpromieniła, a uśmiech, który zobaczył na jej drobnej twarzy po raz pierwszy, sprawił, że coś ścisnęło go w klatce. Odsunął się szybko, żeby zrobić jej miejsce przy stole.
Zbliżała się z ociąganiem i skonfundowaniem się na twarzy. Namir prędko zrozumiał problem, na który wcześniej nie miał potrzeby zwracać uwagi. Stół dostosowany był do jego pokaźnego wzrostu, tak by mógł pracować przy nim na stojąco, jak nauczyła go Tomira. Tymczasem dziewczyna miałaby spore kłopoty ze swobodnym przyrządzeniem czegokolwiek na tak wysokachnym meblu, wykonanym przez Randisa tym samym specjalnym sposobem co chata i składzik. Przygotowanie całości zajęło zwierzchnikowi niemało czasu. Nie był wprawnym budowniczym, choć Namir podejrzewał, że żyjąc już ponad sto cykli, tenare brał się za niejedną fuchę. Podejrzewał – ponieważ nie rozmawiali wiele na temat jego przeszłości.
Gdy dziewczyna odkładała książkę na blat, tak samo jak ona rozejrzał się za rozwiązaniem i raptem przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Telekinezą odciągnął jedną ze skrzyń od ściany budynku i podsunął ją pod nogi dziewczyny. Przyglądała mu się ze zmarszczonym czołem.
– Czy to jeden z twoich nieśmiesznych żartów, panie?
– Nie. – Skrzyżował ręce na piersi. – Śmiem twierdzić, że to konieczność.
Dziewczyna przygryzła wargę, po czym przysunęła skrzynię bliżej i stanęła na niej. Teraz mogła wygodnie opierać łokcie na blacie.
Namir poczuł, że jego wargi pod zasłoną wyginają się w uśmiechu. Pierwszy raz od wielu cykli ogarnęło go szczere rozbawienie i chrząknął cicho, żeby się nie roześmiać. Dziewczyna spojrzała na niego z naganą, co tylko pogorszyło sprawę, więc rozkaszlał się, by powstrzymać – teraz już salwy śmiechu. Gdy już się uspokoił, sięgnął do innej skrzyni, w której między wieloma miksturami i pudełkami krył się odmierzacz. W chwili kiedy położył go na skraju stołu, cień gniewu zniknął z twarzy dziewczyny. Wróciło zawodowe zainteresowanie i już po chwili obracała mały pojemnik w palcach. Zrobiony był z grubego, ale przezroczystego szkła – zarysowanego w paru miejscach i zwężonego pośrodku. Na jego dnie znajdował się gęsty, niebieski płyn. Na ściankach zaznaczone były równe odległości.
– Dokładne oznaczenia co ćwierć świecy, jak sądzę. Zgodnie z pomiarami akademickimi?
– To żadna marna podróbka, jeśli to sugerujesz, pani.
– Cóż, na rynku w Cirem roiło się od takich. A na pierwszy rzut oka niełatwo je rozpoznać. Prawda wychodzi na jaw dopiero, gdy wykonany pomiar czasu okazuje się na tyle niedokładny, by zaważyć na jakości mikstury.
Nie odpowiadał, ona zaś odstawiła urządzenie, zamyślona.
– Odkąd przyglądam się, jak pracujesz, nie widziałam, panie, byś użył odmierzacza chociaż raz.
– Nie mam takiej potrzeby. Wystarczy mi spojrzeć, by wiedzieć, że substancja odstała już swój czas.
Patrzyła na niego podejrzliwie. Nie dziwił się. Odmierzacz był stosowany przez zielarzy w przypadku tworzenia bardzo delikatnych mikstur. Specyfiki takie niejednokrotnie potrzebowały precyzyjnie wyliczonego czasu na uwarzenie się bądź odczekanie, aż między poszczególnymi składnikami zajdzie odpowiednia reakcja. Czasami wystarczył oddech za dużo bądź za mało, by cała praca poszła na marne. Nie winił więc dziewczyny, że podawała w wątpliwość jego umiejętność radzenia sobie bez dokładnych pomiarów. Nie mogła wiedzieć, że czarna magia wywierała na jego umysł dwuznaczny wpływ, zarówno korzystny, jak i niszczycielski. Nie mogła wiedzieć, a akurat tego nie miał ochoty jej teraz tłumaczyć.
– Do czego więc go używasz? Choć może nie powinnam pytać, biorąc pod uwagę, ile niepotrzebnych klamotów gromadzisz na swojej pustelni.
– Może nie powinnaś, pani – potwierdził i wskazał ręką na stół.
Dziewczyna wzięła się za przyrządzanie specyfiku. W naczyniu przed nią, w odwarze z akacji, pływało już kilka zmieszanych, rozpuszczających się składników. Sięgnęła po jedną z fiolek stojących na stole pod ścianą i odmierzała po kropelce, dodając substancji do suszonych listków już przygotowanych w moździerzu. Cały czas zerkała na recepturę zapisaną w książce. Była skupiona, ręce ani razu jej nie zadrżały. Miała wyczucie wprawionej zielarki. Rozgniotła skroplone liście na miazgę, lecz kiedy chciała dodać powstały kleik do odwaru, Namir powstrzymał ją gestem.
– Jeszcze nie.
– Według receptury ten składnik należy dodać od razu po przygotowaniu – zdumiała się.
– Poczekaj, aż zastygnie.
Zastosowała się do jego wskazówki. Sprawiło mu to dziwną satysfakcję.
– Eksperymentowałem z pewnymi recepturami. W przypadku niektórych zastosowałem drobne zmiany, które jednak mają wpływ na efekt końcowy.
– Zastygło. Co dalej?
– Nalej nieco odwaru na skorupę, poczekaj, aż ponownie się roztopi, i dopiero dodaj do całości w naczyniu. W ten sposób nowy składnik lepiej się przyjmie.
Zrobiła precyzyjnie, co kazał, i dalej postępowała według receptury aż do momentu, gdy powstałą mieszankę należało odstawić na dokładnie pół świecy. Dziewczyna obróciła odmierzacz. Przyklejona w górze substancja zaczęła odrywać się kropla po kropli, a nim spadała na dno, przeciskała się uprzednio przez wąski środek.
– W międzyczasie przygotuję coś jeszcze – oznajmiła i z błyskiem w oczach zaczęła przeszukiwać książkę.
Namir nie protestował. Z twarzy dziewczyny w końcu zniknął chmurny grymas. Zajęła myśli czymś, co nie tylko wymagało od niej skupienia, ale i bez reszty ją porywało. Czasami gdy widział, że miała popełnić błąd, instruował ją, ale przez następne dwie świece, kiedy to przeskakiwała między jedną a drugą recepturą, głównie obserwował ją z nieznanym mu wcześniej zadowoleniem. Naprawdę wyśmienicie sobie radziła.
– Twoja babka rzeczywiście dobrze cię wyszkoliła, pani – oznajmił w końcu, wsparty plecami o ścianę składziku między jedną ze skrzyń a stołem.
Nie odrywając się od pracy, odparła bezemocjonalnie:
– To prawda. Nim zmarła, zdążyła mnie wiele nauczyć. Mimo wszelkich przeciwności.
Nie wiedział, jak powinien teraz zareagować…
– Widzisz, panie, zaczynałam inaczej niż większość zielarzy – kontynuowała mimo braku odpowiedzi z jego strony. – Rodzice trudnili się handlem. Czasami z nimi podróżowałam. Zadbali o to, bym umiała pisać oraz czytać, nauczyli o świecie tyle, ile zdołali. Jednak po ich śmierci, gdy miałam jedenaście cykli, musiałam zostać u babki, w Cirem. Wtedy właśnie zaczęła wdrażać mnie w tajniki rzemiosła, nie robiąc sobie zupełnie nic z mojej niechęci. Byłam jej jedynym uczniem. Rozpoczęłam dosyć późno, ale pragnęła, bym została wyzwolona na czeladnika w tym samym czasie co inni terminatorzy, więc nie dawała mi wytchnienia od swoich lekcji. Być może dobrze, że tak właśnie się działo. Nie miałam bowiem czasu na myślenie o zamordowanych rodzicach.
Pokiwał głową i przemknął po niej wzrokiem. Nadal pracowała w skupieniu, nie pozwalając, by emocje przejęły nad nią kontrolę. Ani drgnęła, szatkując korzeń mandragory na kolejną miksturę.
– Nie wiem, czemu ci to wszystko powiedziałam, panie – rzekła po chwili i otarła rękawem czoło.
Również nie pojmował tego, co właśnie się zdarzyło, lecz postanowił pociągnąć temat:
– Więc zostałaś teraz sama, pani?
– Niezupełnie. – Zaczęła miażdżyć poszatkowany korzeń w moździerzu. – Connell Bernett, ojciec mojego przyjaciela Wallace’a, którego miałeś już okazję spotkać, odkąd pamiętam, był blisko z moją rodziną. W szczególności cenił sobie moich rodziców, choć nie byli szczególnie majętnymi kupcami. Pomógł mi, gdy tego potrzebowałam, i wiem, że zrobiłby to ponownie, chociaż wolałabym nie przyjmować więcej tego typu pomocy. Wallace, na którego również zawsze mogę liczyć, ma tendencję o tym zapominać.
– Czy mogę poznać naturę wspomnianej pomocy?
Zerknąwszy na niego, uniosła brew, najwidoczniej zdziwiona jego zainteresowaniem.
– Musiałabym ci przybliżyć przebieg mojej kariery zielarskiej, panie.
– Słucham więc.
Jeszcze bardziej zdumiona, powróciła do pracy, ale po oddechu wahania zaczęła opowiadać:
– Babka opuściła mnie, gdy miałam szesnaście cykli. Do tamtej pory zdołała mi przekazać ogrom wiedzy, a jako że poza zwykłymi nabywcami stawiało się u niej wielu pacjentów, doskonaliłam się również w praktyce. Była surową kobietą, ale to właśnie dzięki jej uporowi i naciskowi posiadłam w krótkim czasie ponadprzeciętne umiejętności. Gdy po jej śmierci planowano przydzielić mnie do innego mistrza, zażądałam, by poddano mnie egzaminowi. Oczywiście pierwszą odpowiedzią starszyzny było wzburzenie. Nie odbyłam jeszcze podróży, która winna być zwieńczeniem nauki każdego czeladnika. – Na moment przybrała teatralny ton, lecz zaraz go opanowała. – Co więcej, byłam za młoda i moje żądanie uznano za bezczelne. Starszyzna miała jednak na uwadze, kto mnie nauczał. Moja babka była wszak znaną i szanowaną mistrzynią. Po niedługim czasie starszyzna zmieniła więc zdanie, lecz zażądała ode mnie uiszczenia nonsensownie wysokiej opłaty. Ponadto uprzedzono mnie, że mam nie oczekiwać jakiegokolwiek wsparcia w trudnej sytuacji. Oddałam im niemal wszystko, co mi pozostawili po sobie rodzice. Egzamin zdałam bez większych problemów i dostałam, co chciałam, czyli zezwolenie na samodzielne prowadzenie pracowni. Nie przyznano mi jednak oficjalnego tytułu mistrza, starszyzna nie chciała narażać się na jeszcze większy gniew cechu, a ja prędko spotkałam się z konsekwencjami swoich decyzji. Gdy pracowałam pod okiem babki, nikt nie podważał moich umiejętności, jednak bez jej nadzoru stałam się w oczach innych jedynie dzieckiem niegodnym zaufania. Przez jakiś czas utrzymywałam się z majątku babki oraz z pieniędzy, które udało mi się jeszcze u jej boku zarobić, lecz nie starczyło tego na długo. Potem, jeśli już ktoś mnie odwiedzał, za moje usługi płacono mi złamaną monetą, ledwo wiązałam koniec z końcem. W dodatku nie mogłam podjąć się innej pracy. Nie chciano mnie nawet do czyszczenia podłóg w najgorszej knajpie. Wyszydzano mnie, twierdzono, że powinnam spijać pianę, którą sobie nawarzyłam, że powinnam radzić sobie z następstwami swojej zbyt wybujałej ambicji. W końcu zgodziłam się skorzystać z pomocy materialnej. Oczywiście to nie cech mi jej udzielił. Wspomógł mnie, i wspomagał przez następne kilka cykli, Connell Bernett. W tym czasie ludzie powoli przekonywali się do moich umiejętności i sama zaczęłam na siebie zarabiać, jednocześnie zorientowałam się, jak łatwo przywyknąć do żerowania na czyjejś pomocy. Stopniowo więc z niej rezygnowałam, aż wreszcie zyskałam niezależność.
Przez cały ten czas nie odrywała się od pracy, a on tylko słuchał, nie ośmielając się przerwać. Teraz wytarła wreszcie ręce w płócienną szmatkę i usiadła na skrzyni, która robiła jej za podwyższenie. Zmarszczyła czoło w zamyśleniu.
– A jednak, mimo że moja wiedza zaskoczyła i wzburzyła starszyznę cechu, przy tobie poczułam się znowu jak początkujący czeladnik.
Jej uwaga wprawiła go w dziwaczne zakłopotanie. Wykonał nerwowy gest, którym próbował odrzucić jej podziw – czy cokolwiek, z czym wiązało się jej wyznanie.
– Tak po prawdzie moje zarzuty odnośnie do twojej wybrakowanej znajomości zielarstwa mogły być… złośliwe i celowo niesprawiedliwe. Nie dane ci było posiąść wiedzy, którą dysponuję ja, jako że stoi ona na poziomie akademickim. A magowie z tej instytucji nie wszystkie odkrycia udostępniają równie chętnie co urządzenia w rodzaju odmierzacza. Pewną część swej wiedzy traktują niczym przysługujący im przywilej. Poza nimi takiego poziomu zaznajomienia z zielarstwem mogą dosięgnąć jedynie tenare, oczywiście ze względu na ich silne powiązania z żywiołem ziemi. Oni też nie dzielą się chętnie swą mądrością, nie tak jak przed Wielką Wojną.
– Mówisz o wiedzy na akademickim poziomie, a jednak nie wyobrażam sobie, byś mógł studiować. W jaki sposób tak naprawdę się kształciłeś, panie?
Miała wyprostowane plecy i wpatrywała się w jego oczy z odwagą, z jaką rzadko się spotykał. Z dnia na dzień coraz lepiej panowała nad strachem, który w niej wzbudzał.
– Nie ma sensu, pani, abym zadręczał cię opowieściami o swym nudnym życiu.
– Jestem przekonana, że twoim historiom byłoby daleko do nudnych. Co ważniejsze, panie, opowiedziałam ci o sobie, gdy wyraziłeś swoje zainteresowanie. Sądzę, że to odpowiednia pora, byś się odwdzięczył.
Wezbrała w nim irytacja, lecz zdusił ją prędko, po czym przycisnąwszy pięść do ust schowanych za zasłoną, pozwolił sobie na chwilę zastanowienia. Dziewczyna milczała, a on zdał sobie sprawę, że przez cały ten czas nie odrywała od niego wzroku. Rozważył, czy przypadkiem go nie zahipnotyzowała… nie dowierzał bowiem, że odpowiedź padająca z jego ust mogłaby zrodzić się w jego umyśle samoistnie:
– Być może odpowiem na twoje pytanie, pani, choć nie licz na to, że wyczerpująco. W zamian za jeszcze jedną informację o tobie.
Tym razem nie było w niej zdziwienia, a być może dobrze je maskowała. Kąciki jej warg drgnęły w nikłym uśmiechu. Podniosła się ze skrzyni i skierowała ku ławce. Usiadłszy na niej, spoglądała wyczekująco. Zrobiła mu miejsce obok. Przez kilka oddechów nie reagował, ale ostatecznie dołączył do niej, przycupnąwszy na samym skraju siedziska.
– Co chcesz wiedzieć, panie? – zapytała.
Głos na moment uwiązł mu w gardle. Przełknął ślinę.
– Zdradź mi swoje imię, pani.
– Och. – Para zielonych oczu patrzyła na niego w osłupieniu. – To zabawne, że nie przedstawiliśmy się sobie do tej pory.
– Jak to swego czasu powiedziałaś, pani, sytuacja była mało sprzyjająca.
– Czy w zamian również poznam twoje imię, panie?
Westchnął krótko.
– Znasz je przecież. Wierzę, że Randis wielokrotnie wspominał ci o Potworze z Damanor.
– Mam na myśli twoje prawdziwe imię, panie.
– To właśnie prawdziwe.
– Bzdura!
Pochylił się w jej stronę, a ona ani drgnęła.
– Nie taka była umowa. Zdradź swoje imię, a uzyskasz odpowiedź na swoje pytanie.
– Zmieniam więc pytanie – oznajmiła – a w zamian za odpowiedź na poprzednie proponuję kolejną informację, jakąkolwiek sobie wybierzesz, panie.
– Interesująca oferta. Niech będzie. Jak więc brzmi twoje miano?
– Irvette Castire.
Wyprostował plecy, nagle spięty. Wcześniej – raz czy dwa – miał styczność jedynie z dziwnym zdrobnieniem, którym ten irytujący błazen wołał dziewczynę niczym swego pupila. Usłyszenie jej pełnego miana wprawiło go w dziwne oszołomienie.
– A twoje imię, panie? Imię, nie mocno przesadzony przydomek.
Jej naglące pytanie ledwo dotarło do jego świadomości.
– Namir z Damanor – wydusił.
Dziewczyna rozmyślała przez chwilę.
– Faktycznie brzmienie twojego miana kojarzy się z tamtymi stronami. W Cirem spotkałam się z kilkoma kupcami z Nivelos, niektórzy składali duże zamówienia na mikstury i maści. Hmm… gdy mi się przedstawiali, mieli w zwyczaju zdradzać znaczenie swoich imion. Czy twoje również coś oznacza?
Natychmiast ocknął się z transu.
– Nie. Wróćmy lepiej do twojego pierwszego pytania. Jeśli nadal chcesz uzyskać na nie odpowiedź, musisz wpierw wywiązać się ze swojej części umowy, pani.
– Irvette – poprawiła go.
– Irvette… – Wypowiedziane jego potwornym głosem imię nie dźwięczało już tak ładnie.
Zbezcześcił je. Tak jak wszystko to, czego tylko dotknął swoimi paskudnymi rękami.
– Dobrze więc, Namirze. Co jeszcze chcesz wiedzieć?
Potrzebował chwili – tym razem, by oswoić się z melodyjnością, jaką jego imię zyskiwało w jej ustach. Gdy już ochłonął, przemówił z wahaniem:
– Ile wiesz na temat swoich przodków?
– O co konkretnie pytasz?
– Castire… – szepnął, na próżno mając nadzieję, że jego głos zabrzmi śpiewniej niż zwykle. – Odnoszę wrażenie, że gdzieś już to nazwisko słyszałem…
– Mogło obić ci się o uszy. To nazwisko rodowe, z tego, co opowiadała mi babka, mogło pojawić się w pewnych zapisach i księgach. Pradziadkowie mojej babki byli dyrektorami jednego z dawnych oddziałów Akademii Vaspern. Niestety ich talent magiczny nie przeszedł na kolejne pokolenia, a po znamienitości rodu zostało jedynie nazwisko, o którym pamiętają nieliczni. Zapewne figuruje jeszcze w spisie rodów Akademii, ale po prawdzie dawno już zostaliśmy zdegradowani do roli prostych mieszczan.
– Nie masz czego żałować. Posiadanie magicznych zdolności to pewnego rodzaju przekleństwo. I nie mam na myśli jedynie czarnej magii.
– Jak to?
– Wśród ludzi każda odmienność jest szykanowana. Czy wiesz, czym jest stalaryt?
Irvette pokręciła głową.
– To bardzo rzadki minerał, z którego tworzy się między innymi urządzenia blokujące magię. Tworzą je ludzie dla ludzi. Nieuzdolnieni magicznie dla magów. Jestem przekonany, że gdyby jedni i drudzy nie mogli kierować nienawiści na tenare lub samych czarnych magów, skoczyliby sobie do gardeł. Pokój będzie panował między nimi tak długo, jak długo będą posiadać możliwość opluwania wspólnego celu.
Przytaknęła i przez kilka oddechów milczała w zadumie, a potem spojrzała na niego poważnie.
– Czy teraz mogę poznać odpowiedź na swoje pierwsze pytanie?
Z niechęcią pokiwał głową, żałując, że się w ten sposób zobowiązał.
– A więc, Namirze? Jak posiadłeś tak obszerną wiedzę?
Wziął głęboki oddech. Pod jej bacznym spojrzeniem skóra cierpła mu na całym ciele. Miał jej mówić o sprawach, których wcześniej nie ujawniał przed nikim…
– Wiedzę na temat zielarstwa?
– Między innymi. Chociaż interesuje mnie również, jak opanowałeś tenarski w tak dobrym stopniu. Zgaduję, że nie za pośrednictwem zażartych dyskusji z panem Silvaru.
– Języka nauczył mnie… ojciec. Potem doskonaliłem go w kontaktach z kupcami w Aestos. Jeśli zaś chodzi o zielarstwo… Wszystko zawdzięczam… swej matce. Zresztą spora część całej mojej wiedzy, jeśli nie większość, pochodzi właśnie od tych dwojga.
– Oboje byli magami?
Przytaknął. Tak jak zapowiedział, nie było go stać na wyczerpującą wypowiedź na ten temat. Dziewczyna podciągnęła kolano pod brodę i objęła nogę szczupłymi ramionami. Wyraz jej twarzy sugerował, że odbiegła gdzieś myślami.
– Co się z nimi stało? Gdzie są teraz? – zapytała bardzo cicho.
– Nie wiem – odparł sztywno.
– Żyją?
– Nie wiem.
Trwa ładowanie...