Drodzy,
dzięki waszemu wsparciu drugi tom Wędrowców Mestyrii, czyli Powierniczka, mógł sobie pozwolić na korektę! Redakcję, którą przeprowadziła moja ukochana Justynka, mamy już za sobą, ale praca znowu wre!
Z tej okazji chciałabym podzielić się z wami kilkoma przedpremierowymi fragmentami ze wspomnianego drugiego tomu.
Ten fragmencik udostępniam dla wszystkich, następne będą już tylko dla patronów.
Kolejnego fragmentu oczekujcie już niedługo!
1338
Przedostanie się portalem do miasta położonego niedaleko Damanor odbyło się bez kłopotów. Przemknęli ulicami po zmierzchu, a Namir całe szczęście zafascynował się portalem na tyle, że zapomniał o przerażeniu. Podróż przez śnieżne ostępy również przebiegła bez żadnych niespodzianek. Problemy miały dopiero nadejść.
W Damanor było inaczej. Wielkie miasto, otoczone przez mury i przylegające wioski – jako że znajdował się w nim macierzysty oddział niveloskiej akademii – zamieszkiwało i odwiedzało wielu magów. Roiło się w nim również od strażników miejskich. Przedzieranie się przez Damanor nocą przysporzyłoby więcej problemów niż za dnia. Strażnicy sprawdzali każdego podejrzanego przechodnia, który błąkał się alejkami po zmierzchu.
Już przechadzka po zatłoczonym szlaku prowadzącym przez wioski do samego Damanor stanowiła dla Namira wyzwanie. Ledergowi pot spływał po karku, gdy tylko ktoś znalazł się blisko nich. W głowie opracowywał schematy działań, które należałoby wykonać, jeśli ktoś niefortunnie, nieostrożnie wpadłby na chłopaka bądź trącił go łokciem.
Kiedy dostali się bezpiecznie do Damanor, mężczyzna wybrał najmniej uczęszczane alejki – a raczej wybierał je tak długo, jak mógł. Lederga, podobnie jak jego żonę, dobrze tu znano, a nie chciał teraz zwracać na siebie uwagi. Jego dom stał w dzielnicy akademickiej. Była to bogata i piękna okolica, pełna piętrowych budynków z ciemnego drewna albo jasnego kamienia. Ulice brukowane, szerokie i czyste. Nad wszystkim górowała mieszcząca się w centrum akademia, zespół kilkupiętrowych zabudowań z dwiema strzelistymi wieżami. Słońce odbijało się od murów jak od śniegu.
Na ich szczęście pogoda się zepsuła. Pochmurnie robiło się jeszcze, nim dotarli do wiosek. Potem z nieba sypnęły grube płaty śniegu. Ograniczały widoczność, ale i dały pretekst, by obaj naciągnęli kaptury i szczelnie zakryli twarze. W ten sposób dostali się tam, gdzie pragnęli, bez wzbudzenia podejrzeń. Zasłonięty Namir czuł się zdecydowanie pewniej i choć paskudna pogoda rozgoniła tłumy tylko odrobinę, nie popadał w panikę.
Dom Lederga mieścił się na wzniesieniu. Spoglądał znad murowanego ogrodzenia prawym skrzydłem wyposażonym w dodatkowe piętro. Posiadłość tę od zawsze zamieszkiwał ród Ventus, którego Lederg stał się częścią z chwilą, gdy pojął Tomirę za żonę. Ale nie był to jedyny budynek należący do ich rodu. Mag dziękował za to bogom – nie musieli dzielić przestrzeni z krewnymi małżonki i mieli wygodę cieszenia się sobą wzajemnie. Pomieszkiwała z nimi tylko gosposia.
Namir wytrzeszczał swoje dziwne oczy, gdy zbliżali się do szerokiej mosiężnej bramy. Unosił głowę wysoko, jakby ani na chwilę nie chciał stracić z pola widzenia najwyższych ścian posiadłości.
Lederg popchnął bramę i wśliznął się za nią. Namir poszedł w jego ślady, a mężczyzna niemal się zapomniał i w ostatniej chwili zatrzymał dłonie nad ramionami chłopaka.
– Posłuchaj mnie, drogi chłopcze. W tym domu czeka na mnie żona, Tomira. Nie mogę cię przed nią ukrywać, ale jest ktoś jeszcze… Gosposia… Muszę się upewnić, że nie będzie jej, kiedy się zjawisz. Tam. – Wskazał znajdującą się przy ogrodzeniu podłużną szklarnię. Przezroczyste ściany ujawniały mnogość kryjących się we wnętrzu roślin. – Schroń się w środku, proszę. Będzie ci ciepło, a ja wrócę szybko, obiecuję.
Chłopak pokiwał głową. Wydawał się oszołomiony, posłuchał bez protestów. Szybkim krokiem udał się do szklarni. Lederg odetchnął mroźnym powietrzem i ruszył ku głównym drzwiom. Po jego głowie krążyły wątpliwości, ale zagłuszył je uderzeniami mosiężnej kołatki. Nie czekał, aż gosposia mu otworzy. Zapowiedział swoje nadejście, choć wcale nie musiał. Ten dom należał do niego.
Wkroczył do długiego przedpokoju z trojgiem drzwi, a raczej przejść – jedno z nich zasłonięto drogą kotarą. Zdjął płaszcz i odwiesił go na palik wystający ze ściany. Z pomieszczenia po prawej wybiegła niewysoka kobieta w średnim wieku, z zaczerwienionymi policzkami i szeroko otwartymi oczami. Zatrzymała się, zamrugała i zawołała głośno:
– Pani Tomiro!
Na górze rozległy się kroki. Lederg utkwił spojrzenie w schodach obok przejścia, z którego wybiegła gosposia. Z zapartym tchem patrzył, jak po stopniach schodzi jego żona. Wiele razy, gdy na nią spoglądał, zastanawiał się, czy nie śni. Wiele razy nie dowierzał, że naprawdę ją zdobył. A po kilku fazach rozłąki te odczucia tylko przybierały na sile.
Kobieta była od niego młodsza o całe siedem cykli. W niczym nie ujmowało to jednak jej mądrości czy powagi. Smukła i gładka twarz miała srogi wyraz, a spojrzenie zimnych oczu potrafiło wywołać gęsią skórkę. Ciemnobrązowe włosy jak zawsze pozostawały nienagannie ufryzowane. Nosiła lnianą suknię spodnią z dopasowanymi ramionami i zielony surkot bez rękawów.
Lederg nie powstrzymał uśmiechu, kiedy oczy żony w końcu na nim spoczęły. Przystanęła, a jej twarz złagodniała. Tomira nigdy nie była wylewna, lecz w chwilach jak ta nawet ona uginała się pod ciężarem emocji.
– Lederg… – wyszeptała łamiącym się głosem i zbiegła po ostatnich stopniach, by rzucić się w jego objęcia.
Mężczyzna odwołał gosposię pod pretekstem chęci pozostania z Tomirą sam na sam. Nie skłamał, bo istotnie stęsknił się za żoną i chciał chłonąć jej obecność. Jednak główny powód, dla którego odprawił kobietę, był rzecz jasna inny.
Gosposia miała swój pokój na poddaszu i często tu nocowała, lecz niekiedy polecano jej udać się do rodziny na jakiś czas. Mieszkała niedaleko, więc podróż nie stanowiła problemu. Zabrała tylko trochę swoich rzeczy i z podziękowaniami na ustach opuściła dom.
Tomira uparła się, że sama przygotuje strawę, by uczcić powrót męża. Lederg nie potrafił zadecydować, kiedy powinien powiedzieć jej o chłopcu ukrytym w szklarni. Była taka szczęśliwa i spokojna. Nie miał ochoty tego zmieniać.
Gdy krzątała się przy kuchennym piecu, delikatnie chwycił jej ramię i odciągnął ją na środek pomieszczenia. Uśmiechała się figlarnie i udając obruszenie, bez stanowczości nakazała, by nie przeszkadzał. Och, jak bardzo chciałby teraz przeszkadzać. Objąć raz jeszcze, przygarnąć do siebie, pocałować…
Ujął dłonie żony i popatrzył na nią poważnie.
– Moja droga, muszę ci kogoś przedstawić. – Serce go zabolało, kiedy zobaczył, jak radość znika z jej twarzy, zastąpiona przez niepokój. – Zaczekaj, proszę.
Prędko udał się na zewnątrz, niedbale zarzucając na siebie płaszcz, który nie zdążył jeszcze wyschnąć. Nim skierował się do szklarni, upewnił się, że na drodze prowadzącej do domu nie ma nikogo. Następnie pospieszył do budynku o przezroczystych ścianach. Wewnątrz było ciepło i… zielono. Namir z pewnością nigdy nie widział tylu ziół naraz, na dodatek tak uporządkowanych, obficie rozrośniętych i zdrowych pomimo śnieżnych zasp zalegających na zewnątrz.
– Namirze… – Lederg uśmiechnął się łagodnie, kiedy spostrzegł chłopca pochylonego nad jednym z toczków.
Gość trzymał w dłoniach pokaźny zbiór liści, łodyg, pnączy i niektórych roślin powyrywanych z korzeniami. Nie wyglądał ani nie zachowywał się jak ktoś przyłapany na gorącym uczynku. Wyprostował się i odwrócił do Lederga absolutnie niewzruszony, niby w hipnotycznym transie.
– Chodźmy, poznasz moją żonę.
Ku zdziwieniu maga Namir nie zaprotestował. Poszedł za nim posłusznie do domu. Zatrzymywał się co chwila, ale nie ze strachu, a po to, by podnosić rośliny, które wypadały mu z drżących rąk. Lederg wprowadził chłopca do przedpokoju i ogarnęło go przerażenie. W przejściu do kuchni, tym, z którego wcześniej wybiegła gosposia, czekała już Tomira. Patrzyła na Namira zszokowana, przyciskając dłoń do piersi. Kiedy ten odwzajemnił spojrzenie, z jej gardła wyrwało się westchnięcie. Cofnęła się o krok i zakryła usta.
Lederg próbował znaleźć odpowiednie słowa, jednak nic nie przychodziło mu do głowy. Namir był na tyle zaaferowany otoczeniem, że kompletnie zignorował reakcję Tomiry.
– Zostaw tu płaszcz i rozgość się w naszym domu. Daj nam tylko chwilę na… – Mag zamilkł, kiedy Namir rzucił na podłogę swój drogocenny zbiór ziół.
Potem chłopak prędko pozbył się okrycia, odsłaniając owiniętą materiałem głowę i ubranie wiszące na jego chudym ciele. W milczeniu udał się do jadalni położonej naprzeciwko kuchni.
Lederg przełknął ślinę. Reakcja Tomiry nie wróżyła niczego dobrego. Rzadko się zdarzało, by żona nie miała nic do powiedzenia. Raptem odwróciła się i sztywnym krokiem wycofała do kuchni. Mag podniósł płaszcz Namira i odwiesił go razem ze swoim. Pozbierał porzucone zioła i wkroczył za Tomirą do kuchni, nie wiedząc, czego się spodziewać. Rośliny odłożył na brzeg ławy stojącej pod ścianą.
Kobieta wróciła do przygotowywania strawy. Przemieszczała się między piecem a regałem z przyborami naprężona jak struna. Nerwowo przeszukiwała szafki.
– Tomiro…
– Co to ma być? W tej chwili powiedz mi, co to ma być?
– Nie co, a kto – poprawił ją łagodnie.
– Czyje to dziecko i co tu robi? Co z jego oczami? Co z twarzą? – Tomira nie przejmowała się tym, jak głośno mówi. Nie obchodziło jej, że chłopak może ją usłyszeć.
– Proszę, spokojnie, wszystko ci wyjaśnię…
Jak powiedział, tak uczynił. Podczas gdy ona nie odrywała się od gotowania obiadu i nie patrzyła na męża, on opowiadał, siedząc na ławie. Mówił o tym, jak i gdzie znalazł chłopca, jak go uratował i jak razem odeszli z Purgi. Wyznał, jakiego okrutnego losu zaznało to dziecko. Wyjaśnił, że nie ma ono nikogo, kto mógłby mu pomóc. Powiedział, że to oni są jego jedyną nadzieją. Nie ukrywał przed żoną, że Namir to czarny mag. Wspomniał o jego zdeformowanej twarzy i skażonym ciele, ale też o niezwykłym umyśle i zdolnościach. A ona cały czas słuchała, pozornie skoncentrowana na przyrządzaniu strawy i nalewaniu jej do mis.
Gdy skończył opowieść, a Tomira nadal się nie odzywała, poderwał się z ławy.
– Tomiro, powiedz coś, proszę. Moja droga…
– Co ty sobie myślisz? – Obróciła się ku niemu gwałtownie. – Przyprowadzasz pod nasz dach czarnego maga, jakby nigdy nic! Co planujesz? Chcesz go tu trzymać jak członka rodziny? Ukrywać? Myślisz, że nikt się nie dowie? A co ze mną, Ledergu? Co ze mną? Jaką masz pewność, że ten mały potwór mnie nie zamorduje?
Lederg zmrużył oczy, westchnął. Zbliżył się do żony i wyciągnął ku niej ręce, lecz ta je odtrąciła.
– Mówisz tak, jakbyś w ogóle nie słuchała – przemówił zraniony. – On nie jest… Udało mi się nauczyć go wielu rzeczy… Tak dużo zrozumiał. Żaden z niego morderca. Włada czarną magią, ale to nie oznacza, że…
– Że jest szalony?! – wtrąciła wściekle. – Czy ty rozumiesz, co mówisz? Czemu tak go tłumaczysz i usprawiedliwiasz? Każdy czarny mag jest szalony.
– To tylko dziecko…
– Zdeformowane, skażone i okrutnie traktowane. Nawet jeśli do tej pory udawało ci się nad nim panować…
– Obiecuję ci! Przysięgam! – Złapał ją za ramiona, mimo że znów próbowała odtrącić jego ręce. Odwróciła głowę. Nie chciała na niego patrzeć. – Nie skrzywdzi cię! Zobaczysz, przekonasz się… Jeśli tylko odważysz się na niego otworzyć… Spojrzeć na niego jak na każde inne dziecko…
Teraz na niego popatrzyła. Lodowato, ale ze łzami w oczach.
– To twoja kara dla mnie, tak?
– O czym ty mówisz? – wydusił zaskoczony.
– To kara za to, że nie mogę dać ci dziecka?
– Bogowie… – Puścił ją, ręce zwiesił wzdłuż ciała. – Co ty opowiadasz?
– To dlatego przyprowadzasz pod dach małego, szalonego potworka, prawda? – cedziła. Łzy płynęły jej po policzkach, ale brodę trzymała uniesioną wysoko. – Nie zaakceptuję tego. Pomyślałeś, co się stanie, jeśli dowie się ktoś z dyrekcji? Wyrzucą nas z akademii! Wykreślą nasz ród, pozbawią nazwiska! Staniemy się szarlatanami, miejskimi magami i wygnańcami! To dziecko ma stąd zniknąć! Póki nikt o nim nie wie.
– Posłuchaj. – Głos mu drżał, choć z całych sił starał się mówić spokojnie. – To dzieje się za szybko. Wiem, że spadło na ciebie znienacka. Pozwól mu zostać choć kilka dni. Poznaj go. Daj sobie czas na zastanowienie.
– Jesteś szalony – odparła. – Być może bardziej niż to dziecko.
– Proszę, daj mu szansę.
– Dlaczego chcesz mi to zrobić, Ledergu? – zapytała. – Dlaczego się nade mną pastwisz? Lepiej, gdybyś znalazł sobie inną kobietę. Taką, która da ci to, czego pragniesz.
– Na bogów, przestań.
– Zrozumiałabym. Zrozumiałabym wszystko, ale nie to. Nie potrafię pojąć, jak możesz być tak okrutny. – Wyminęła go. Ocierając twarz, skierowała się ku wyjściu z kuchni.
Zanim zniknęła w przedpokoju i wbiegła na schody, odezwała się jeszcze zimno:
– Daję ci kilka dni na to, byś się go stąd pozbył. Nie obchodzi mnie jak.
Siedzieli na obitych miękkim materiałem krzesłach przy dębowym stole, w jadalni niewiele większej od kuchni, ale zdecydowanie gustowniej przystrojonej. Nie dało się powiedzieć, że panował w niej przepych, lecz gobelin utkany z drogich nici i srebrna zastawa na finezyjnie wykończonym regale wystarczyły, by robić wrażenie na gościach.
Jedli jednak z najzwyczajniejszych naczyń, jakie można znaleźć w domu każdego średnio zamożnego mieszczanina. Lederg spodziewał się zobaczyć w oczach Namira to samo zafascynowanie, z jakim wbiegł do domu. Spodziewał się, że chłopiec z wnikliwym zaciekawieniem będzie się przyglądał każdemu prostemu elementowi zastawy, tak jak pewnie badał każdy mebel, zakątek i ozdobę, jakie znalazły się na jego drodze, gdy mag pozwolił mu się rozgościć.
Ale Namir miał puste spojrzenie. Nałożył na talerz kilka pieczonych słodkich ziemniaków i zielonych warzyw. Odwrócił się na krześle, tak by móc odwinąć chustę i nie narażać Lederga na nieprzyjemny widok.
– Jak ci się tutaj podoba? – zapytał mag. Choć miał przed sobą mnóstwo jedzenia, nie był w stanie przełknąć ani kęsa.
– Ona mnie tutaj nie chce – odpowiedział chłopiec.
Lederg westchnął krótko. Oczywiście, że Namir słyszał jego rozmowę z Tomirą.
– Przekonamy ją. Dajmy jej czas.
– Płakała. Widziałem.
I być może, strzeżcie bogowie, minął się z Tomirą, gdy wbiegała po schodach – pomyślał mag. Być może chłopiec widział jej łzy i złość wykrzywiającą piękne oblicze.
– Moja mama też przeze mnie płakała – kontynuował Namir. – Z mojego powodu ojciec przestał ją kochać. Ty też przestaniesz kochać swoją żonę?
– Ależ nie – zaprzeczył Lederg natychmiast, zaszokowany tym rozumowaniem. – Drogi chłopcze, nikt nikogo nie przestanie kochać.
– To prawda, co mówiła? Przyprowadziłeś mnie tu, żeby ją ukarać?
– Bogowie, dziecko… Oczywiście, że nie.
– Przyprowadziłeś mnie tu, żebym był twoim synem?
Lederg nie wiedział, co powiedzieć.
– Nie mogę być twoim synem – mówił dalej chłopak. – Jeśli ty nie przestaniesz kochać swojej żony, ona przestanie kochać ciebie. Przeze mnie. Dlatego nie mogę.
– Namirze, nie musisz… Tutaj jesteś bezpieczny, tylko o to chodzi. A Tomira potrzebuje czasu… Kiedyś zrozumie.
– Chciałbym, żebyś został moim ojcem, ale ona nigdy się nie zgodzi zostać moją mamą, prawda?
Lederg nie bez trudu panował nad ogarniającym go wzruszeniem. Namir z nietypową dla siebie dziecięcą prostotą wypowiadał słowa o wielkiej emocjonalnej wadze. Mag nie wiedział, jak dużo chłopiec z nich pojmował. Co rzeczywiście znaczyło dla niego mieć ojca? Biorąc pod uwagę niezwykle rozwinięty umysł dzieciaka, potrzebę bycia czyimś synem mógł mu podpowiadać rozsądek, nie uczucia.
Jednak uczucia z pewnością w chłopcu są – pomyślał Lederg. – Pomimo okaleczonego ciała i mroku, jakim władał… albo też, w którego władaniu był…
– Może stanie się twoją przyjaciółką. Daj jej szansę, Namirze. Tak jak dałeś szansę mnie.
Trwa ładowanie...