WIDEOESEJ: Poza granicą tego, co znane | Georges Bataille, Karl E. Wagner, Kane

Obrazek posta

obejrzyj na YouTube

 

Niecały rok temu wylądowałem w szpitalu. Nie było to na szczęście nic poważnego, ale mój stan wymagał dość inwazyjnej operacji. Operacji, po której przez jakiś czas towarzyszył mi ból. Silny ból. Ból o takim natężeniu, którego do tego momentu mojego życia miałem szczęście nie odczuwać. Oczywiście, lekarze naszprycowali mnie środkami przeciwbólowymi, ale rzeczą, która przeprowadziła mnie przez to doświadczenie i uczyniła je znośnym, była lektura powieści Conan i droga królów. O moim sentymencie do Conana i ogólnie prozy Roberta Erwina Howarda, opowiadałem już na moim kanale przy co najmniej dwóch różnych okazjach, nie będę się więc powtarzał.

Co jednak ciekawe, tę konkretną powieść napisał nie Howard, twórca postaci cymeryjskiego barbarzyńcy a jeden z jego naśladowców. Po śmierci Howarda, jego dorobek twórczy był bowiem – i do dnia dzisiejszego jest – rozwijany przez innych autorów, czasami piszących pod własnym nazwiskiem, czasami pod pseudonimem, czasami w ramach licencji dzierżonej przez amerykańskiego wydawcę, czasami w domenie publicznej, do której postać i mitologia Conana de facto należą. Z kontynuatorami Howarda jest trochę jak z czekoladkami w bombonierce – jeśli sięgniesz na ślepo, bez wcześniejszego doświadczenia, możesz trafić zarówno na coś bardzo smakowitego jak i na coś, co sprawi, że znienawidzisz samą ideę słodyczy.

Ja jednak nie sięgałem na ślepo, bo znałem już twórczość autora tej książki. Choć „znałem” to trochę za mało powiedziane – Karl Edward Wagner, pisarz odpowiedzialny za napisanie Conana i drogi królów jest jednym z moich ulubionych autorów fantasy w ogóle.

Wagner i Howard mają ze sobą bardzo wiele wspólnego. Obaj to pisarze fantasy specjalizujący się w podgatunku spod znaku miecza i magii, obaj byli Amerykanami, obaj mieli drugie imię zaczynające się na literę E, obaj zmarli przedwcześnie, w tragicznych okolicznościach, obaj byli bardzo płodnymi autorami, ale jednocześnie ich literacki dorobek jest w dużej mierze niekompletny. Obaj mieli też dość trudny charakter, ale w przypadku pisarzy to raczej reguła niż wyjątek. W każdym razie, ich powiązania sięgają głęboko i są bardzo fascynujące. I bynajmniej na tym się nie kończą.

Karl Edward Wagner pod wieloma względami wydaje się niemal reinkarnacją Roberta Ervina Howarda – urodził się w tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym roku, niecałe dziesięć lat po śmierci autora Conana i sporą część swojej kariery twórczej poświęcił dbaniu o dziedzictwo Howarda, redagując i publikując jego opowiadania w ramach współzałożonej przez Wagnera inicjatywy wydawniczej Carcosa. Nazwa tego wydawnictwa zaczerpnięta została z Króla w Żółci, zbioru opowiadań autorstwa Roberta Chambersa, który z kolei zainspirował Howarda Philipsa Lovecrafta – prywatnie serdecznego przyjaciela Roberta Howarda – do stworzenia słynnej już dziś mitologii Cthulhu i, pośrednio, całego gatunku weird fiction.

Okej – szybko zrobiło się bardzo gęsto, prawda? Obiecuję, że do czegoś z tym wszystkim zmierzam, proszę jedynie o odrobinę cierpliwości. Wagner był kontynuatorem nawet nie tyle samego Howarda, co całej tradycji pulpowego weird fiction, prozy fantastycznej wymykającej się łatwemu przypisaniu do jednej, określonej kategorii, często przemieszanej z innymi gatunkami i konwencjami, takimi jak horror, western, powieść awanturnicza, historyczna czy detektywistyczna. W latach dziewięćdziesiątych ta filozofia tworzenia fantastyki przeżywała swój renesans w postaci ruchu artystycznego new weird, który inspirował się dorobkiem twórczym Chambersa, Howarda, Lovecrafta i innych twórców tamtego okresu.

Karl Wagner jest w tym układzie brakującym ogniwem między weird fiction z przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku a new weird z przełomu dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku. Bo Wagner był nie tylko znakomitym redaktorem, który odpowiedzialny jest za opracowanie co najmniej kilkunastu wybitnych antologii, ale również pisarzem. Pisarzem naprawdę dobrym i jednocześnie bardzo mocno zanurzonym w tradycję weird fiction, który większość swoich dzieł stworzył w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych.

Jednym z ważniejszych dzieł Wagnera było opowiadanie „Sticks”, „Patyki”, o ile się orientuję, nieopublikowane nigdy w naszym kraju. Głównym bohaterem Sticks jest ilustrator pulpowych opowiadań, takich jak te pisane przez Howarda czy Lovecrafta właśnie, który pewnego dnia, w trakcie wyprawy na ryby, natrafił na dziwną, kompleksową strukturę skonstruowaną z wysuszonych patyków otaczającą stary, zrujnowany dom. Główny bohater szkicuje tę strukturę, po czym decyduje się zapuścić wnętrza do budowli. W jej piwnicy zostaje zaatakowany przez… coś… ale udaje mu się ujść z tej przygody cało. To jednak nie koniec całej tej opowieści. Po tym incydencie następuje dość duży, bo trwający dwadzieścia pięć lat, przeskok czasowy, po którym główny bohater, zostaje zatrudniony do stworzenia ilustracji na potrzeby prawdziwego rarytasu – zbioru świeżo odkrytych, nigdy dotąd niepublikowanych tekstów legendarnego autora pulpowych opowiadań grozy, ewidentnie wzorowanego na samym Howardzie Philipsie Lovecrafcie. Bohater opowiadania postanawia użyć szkiców tej dziwnej struktury z patyków, na którą natrafił ponad dwie dekady temu jako inspiracji do tej nowej serii ilustracji.

Nie będę spoilerował tu reszty tego opowiadania, dość jednak powiedzieć, że sytuacja skręca w bardzo ciekawym, niespodziewanym kierunku. Uwielbiam „Sticks”, to jedno z moim ulubionych opowiadań grozy w ogóle i chyba najlepszy inspirowany prozą Lovecrafta tekst, jaki zdarzyło mi się czytać. Większość znanych mi rzeczy z mitologii Cthulhu, opiera się na prostych odwołaniach do miejsc, postaci i nazw własnych stworzonych przez Lovecrafta albo na dość tandetnym światotwórstwie – dopisywaniu kolejnych niemożliwych do wymówienia nazw oraz imion i tworzeniu z nich rodowodów, frakcji i podgatunków, jak drzewka ewolucji w Pokemonach. Wagner tymczasem robi coś znacznie ciekawszego i używa figury samego autora Zewu Cthulhu i Widma nad Innsmouth jako symbolu na poziomie metatekstualnym – by pokazać, jaki ten autor miał wpływ na całe pokolenia twórców kontynuujących jego dziedzictwo.

Mamy tu bowiem historię o młodym człowieku, który na początku swojej kariery twórczej doświadczył czegoś obezwładniającego i przytłaczającego – czegoś, co pchnęło go nieco bliżej granicy rzeczy racjonalnych i zrozumiałych i zainspirowało go tak mocno, że ta inspiracja przetrwała całe ćwierćwiecze, po którym już nie tak młody, ale nadal twórczy człowiek wykorzystuje to doświadczenie, wciąż do niego powraca, wciąż z nim obcuje. I… czyż nie jest to powszechna historia wśród twórców różnego rodzaju, nie tylko autorów horroru, zainspirowanych na wczesnym etapie swojego życia jakimś dziełem albo artystą, którzy przez resztę swojej kariery traktują go jako punkt odniesienia dla własnej twórczości?

Opowiadanie do dnia dzisiejszego przedrukowywane jest w różnych antologiach i innych tego typu publikacjach i latach osiemdziesiątych prawie doczekało się telewizyjnej adaptacji. Widziałem też teorie, że Sticks posłużyło jako inspiracja dla takich dzieł jak film Blair Witch Project czy pierwszy sezon serialu True Detective a część z tych teorii na pewien czas przeniknęła nawet do anglojęzycznej Wikipedii, ale nie udało mi się znaleźć ich potwierdzenia. Cóż, idea, że złożone struktury z suchych patyków mogą być czymś upiornym musiała się przecież skądś wziąć. Niewykluczone, że to właśnie Wagner był tu pionierem.

Warto w tym miejscu przywołać anegdotkę, że główny bohater Sticks wzorowany był na legendarnym ilustratorze pulpowych powieści Lee Brownie Coye’u a pierwsza połowa opowiadania zainspirowana została prawdziwym wydarzeniem z życia tego zaprzyjaźnionego z Wagnerem artysty, ale to już ten poziom metafikcji, w który nie chcę w tym momencie brnąć, bo ten wideoesej i tak zrobił się już zbyt gęsty. W każdym razie, jeśli kiedykolwiek będziecie mieli okazję przeczytać „Sticks”, nie zmarnujcie tej szansy. Nigdy bym nie przypuszczał, że opis czegoś pozornie tak zwyczajnego jak sterta patyków może być tak sugestywny i budzący ciarki na plecach, że nie będę mógł przez niego zasnąć.

Ale dość już o „Sticks”, bo choć to ważny i ciekawy tekst, to jeśli znacie nazwisko Wagnera, to najprawdopodobniej kojarzycie je z zupełnie inną kreacją.

 

Pomimo silnych opadów deszczu w Shapeli, tropikalne słońce szybko wysuszyło ubitą ziemię. Śmiech bawiących się dzieci leniwie unosił się wśród rzadkich tumanów kurzu. Nie zważając na zbliżających się jeźdźców, dzieci bawiły się niemal pod kopytami ich koni. Wrzeszcząc wesoło, kopały toczące się po twardej glinie niby piłki.

– Uważaj! – Kane szarpnął za wodze i skręcił gwałtownie, kiedy mała dziewczynka przebiegła mu drogę, nierozważnie ścigając turlającą się piłkę. Wielki czarny ogier stanął dęba, wymachując groźnymi kopytami. Przerażone dziecko uciekło z piskiem.

– To generał Kane! – szepnęły podniecone głosy. – Doczekałyście się! Uciekajcie! – Banda dzieci rozproszyła się jak liście na wietrze.

Dziewczynka stała w miejscu – chciała zabrać piłkę, ale nie śmiała podejść, póki Kane nie uspokoił wierzgającego kopytami wierzchowca.

Kane’owi spodobała się jej odwaga, więc nachylił się w siodle i chwycił służącą za piłkę głowę za skudlone włosy. Od niechcenia popatrzył na zmasakrowaną twarz młodej kobiety, prawie nierozpoznawalną pod warstwą zakrzepłej krwi i błota. Nagie stopy dzieci prawie zupełnie zmiażdżyły ją w czasie zabawy.

Kane podał makabryczny przedmiot wyczekującej z niepokojem dziewczynce. Jej niebieskie oczy rozszerzyły się ze zdumienia, że ktoś tak ważny poświęca jej uwagę.

– Ta ma już chyba dość – powiedział do niej i wskazał na szereg głów wbitych na pale wzdłuż miejskiego muru. – Lepiej odnieś tę i weź sobie inną piłkę do kopania.

Każdego dnia wystawiano na pokaz głowy osób podejrzanych o brak wierności Ortedowi, a tym samym Sataki. Dzieci Shapełi szybko nauczyły się bawić tymi makabrycznymi trofeami.

– Och nie, panie – odrzekła dziewczynka, z powagą przyjmując zmasakrowaną głowę. – Chcę zatrzymać tę. To moja mama.

 

Karl E. Wagner, Mroczna Krucjata

 

*

Na pierwszy rzut oka Kane jest dość bezpośrednią zrzynką z Conana barbarzyńcy – potężny, wymachujący mieczem wojownik podróżujący po fikcyjnym świecie fantasy pod pewnymi względami przypominającym wczesne średniowiecze, którego losy zostały opisane w niechronologiczny sposób, ale składają się na stosunkowo spójną opowieść.

Przy bliższej inspekcji sytuacja robi się jednak znacznie bardziej skomplikowana. Otóż Kane nie jest zwyczajnym człowiekiem – w pewnym sensie trudno w ogóle nazwać go istotą ludzką. Kane jest bowiem nieśmiertelny. W świecie przedstawionym, w którym rozgrywa się akcja powieści i opowiadań z tym bohaterem w roli głównej, Kane był jednym z pierwszych ludzi stworzonych przez obłąkane bóstwo, które pożądało rasy pokornych i bezwarunkowo posłusznych wyznawców. Bóstwo to, jeśli wierzyć na wpół zapomnianym mitom, stworzyło tę rasę – ludzką rasę – z brudu i zwierzęcych nieczystości. Kane poprowadził młodą, nierozwiniętą jeszcze ludzkość, do buntu przeciwko swojemu stwórcy, przedstawił swoim pobratymcom ideę gwałtownej, brutalnej śmierci, zabijając swojego brata, który sprzeciwiał się rebelii, po czym sprzymierzył się z siłami wrogimi bóstwu, które go stworzyło.

To sprawiło, że jego stwórca przeklął Kane’a nieśmiertelnością i nadludzką wytrzymałością. Prawdopodobnie wywracacie w tym momencie oczami, bo to dość zużyty i na ogół nonsensowny motyw uczynienia kogoś za karę nieśmiertelnym przekozakiem, ale tu na pierwszy plan wychodzi subtelny geniusz Wagnera, który bardzo umiejętnie dekonstruuje ten wątek. Owszem, Kane jest nieśmiertelny, w tym sensie, że się nie starzeje oraz jest trudny do zabicia, ale te same cechy charakteru, które wzbudziły w nim żądzę buntu przeciwko swojemu stwórcy teraz generują konflikty ze jego śmiertelnym rodzeństwem. Oznacza to, że jego ambicje, skłonność do zdrad, do zawierania niebezpiecznych sojuszy, do romansowania z mocami, których nie da się okiełznać, często biorą nad nim górę i sprawiają, że Kane staje się zagrożeniem dla panującego wokół niego porządku. A to sprawia, że otaczający go śmiertelnicy jednoczą się, by to zagrożenie zażegnać. A to z kolei doprowadza do kolejnych katastrof, nieudanych planów i sprawia, że Kane ledwo uchodzi z życiem, musi uciekać gdzieś na drugi koniec świata, ukrywać się do czasu, aż pamięć o nim wyblaknie a jego imię stanie się ponurą legendą z przeszłości… i próbować od zera.

To jest właśnie fascynujące – Kane jest znakomitym wojownikiem, wprawnym złodziejem, doświadczonym generałem, charyzmatycznym przywódcą, świetnym dyplomatą i potężnym czarnoksiężnikiem. Tego typu postać bardzo łatwo mogłaby się stać nudnym, nieznośnym bohaterem idealnym, męskim odpowiednikiem Mary Sue. Wagner unika jednak tej pułapki, bo Kane jest, koniec końców, największym nieudacznikiem w całym uniwersum. Wszystkie jego plany kończą się katastrofalnie, wszystkie najważniejsze założenia okazują się błędne, każde ryzyko, które decyduje się ponieść, okazuje się przekalkulowane. W jednym z opowiadań rozgrywających się w późniejszych latach jego bardzo długiej egzystencji otwarcie mówi o tym, że czasami wygraną jest po prostu przeżycie.

Na wypadek, gdyby nie było to jeszcze oczywiste – zgadza się, Kane nie jest bohaterem pozytywnym. Na przestrzeni powieści i opowiadań, w których się pojawia, robi rzeczy niewybaczalne a niebezpośrednio dowiadujemy się o tym, że dopuszczał się czynów jeszcze gorszych, autor jednak litościwie nigdy nam ich nie pokazuje, bo zdaje sobie sprawę z tego, że gdyby to zrobił, większość czytelników straciłaby do Kane’a jakiekolwiek resztki sympatii. Najczęściej zresztą sama narracja ustawia go w roli złoczyńcy, a inni pierwszoplanowi bohaterowie, choć też rzadko kiedy jakoś specjalnie moralni, są pokazani w znacznie lepszym świetle.

Jeśli słuchacie tego wszystkiego i zastanawiacie się, czemu ktokolwiek chciałby czytać powieści i opowiadania, których głównym bohaterem jest kompletny drań, które zawsze kończą się źle i w których rzadko kiedy pojawia się jakakolwiek jednoznacznie pozytywna postać a stawki prawie nigdy nie są wyższe niż jakiś lokalny konflikt militarny… to muszę podkreślić, że właściwie wszystkie utwory Wagnera o Kane’ie są nieprzyzwoicie wręcz dobre. Świetne na poziomie literackim, znakomite na poziomie struktury fabuły i absolutnie genialne w kwestii kreowania atmosfery.

Zapoznałem się z nimi jako nastolatek, gdy nie miałem jeszcze specjalnie wyrobionego gustu literackiego i, oczywiście, byłem nimi zachwycony, tak jak każdy nastolatek byłby zachwycony mrocznym, jadącym po bandzie fantasy. Gdy kilka lat temu postanowiłem wrócić do nich, nastawiałem się na bolesne zdarzenie z rzeczywistością. Tymczasem te utwory, do których powróciłem z perspektywy dorosłej osoby okazały się jeszcze lepsze. Wiem, że to klisza najgorsza z możliwych, ale wyobraźcie sobie sagę Pieśń Lodu i Ognia skompresowaną do objętości jednej, niespecjalnie długiej książki, ale z zachowaniem charyzmatycznych bohaterów, interesujących, przeplatających się wątków i fantastycznego, działającego na wyobraźnię światotwórstwa – i już macie całkiem niezłe pojęcie o tym, jak wygląda losowa powieść z sagi o Kane’ie. Złośliwie dodam jeszcze, że w przeciwieństwie do Martina, u Wagnera każda powieść ma satysfakcjonujące zakończenie, które rozwiązuje wszystkie wprowadzone wcześniej wątki.

No dobrze, ale póki co wygląda to jak standardowe, niczym niewyróżniające się fantasy. Gdzie tu weird fiction? Otóż we właściwie każdej powieści o Kane’ie, Wagner wprowadza motyw prastarej, zaawansowanej technologicznie rasy, która albo wymarła dawno temu albo wycofała się w najmniej przyjazne zakątki świata, takie jak oceaniczne głębiny lub gęste, toksyczne bagna albo zredukowana została do zaledwie garstki ledwie żywych, ale nadal bardzo groźnych istot. Autor używa tu jednego z moich ulubionych zabiegów narracyjnych zwanego defamilaryzacją – przedstawienia rzeczy, którą czytelnik zna i ma dobre jej rozumienie jako czegoś obcego, niezrozumiałego, doświadczanego oczami postaci, które desperacko starają się pojąć, z czym mają do czynienia. My wiemy, że olbrzymi gadający kryształ zagrzebany w wielkiej stalowej kapsule jest sztuczną inteligencją komputera pokładowego zniszczonego statku kosmicznego – ale dla Kane’a i innych postaci jest to istota tak niezrozumiała i dziwaczna, że równie dobrze mogłaby być demonem z piekła rodem albo czymkolwiek innym. Ta warstwa defamiliaryzacji, razem z często bardzo kreatywnym, nieoczywistym przedstawieniem obcej technologii pomaga połączyć te dwie wrażliwości estetyczne – fantasy i science-fiction. Większość tych nieludzkich, kosmicznych lub przedwiecznych ras Wagner stworzył inspirując się Lovecraftem, ale to już raczej oczywiste i nie mam pojęcia, czemu w ogóle o tym wspominam.

Sytuację interesująco komplikuje też fakt, że oprócz tej zaawansowanej technologii w uniwersum Kane’a najprawdopodobniej istnieje również tradycyjna magia, choć trudno stwierdzić, czy nie jest ona po prostu kolejną odmianą technologii, w myśl trzeciego prawa Clarke’a, mówiącego, że dostatecznie zaawansowana technologia jest funkcjonalnie nieodróżnialna od magii. Co ciekawe, drugie prawo Clarke’a twierdzi, że jedynym sposobem na sprawdzenie, gdzie leży granica możliwości jest próba jej przekroczenia… co, szczęśliwym zrządzeniem losu łączy się z głównym tematem tego wideoeseju i prowadzi nas do Czarnej Muzy.

Po kolei jednak. W trakcie swojego życia Wagner napisał zaledwie trzy powieści o Kane’ie i każda z nich, choć fantastyczna, ma stosunkowo podobny rozmach i skalę wydarzeń. Dlatego ja osobiście o wiele bardziej wolę opowiadania o tym bohaterze, których jest więcej i z reguły są znacznie bardziej eksperymentalne. Moim ulubionym jest Czarna Muza. Ten tekst opublikowany został w naszym kraju co najmniej raz, w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym czwartym roku w wydanym przez Amber zbiorze zatytułowanym Wichry Nocy. Z dostępnością tego zbioru – jak i całej twórczości Wagnera w naszym kraju – do bardzo niedawna było źle, bo większość utworów o Kane’ie ukazała się u nas we wczesnych latach dziewięćdziesiątych i nigdy nie była wznawiana. Na szczęście w tym roku się to zmieniło, bo wydawnictwu Vesper udało się pozyskać prawa do publikacji powieści i opowiadań Wagnera i zapowiedziało ono wydanie trzytomowej serii gromadzącej wszystkie teksty, w których pojawia się Kane.

Mówię o tym czysto informacyjnie, nie mam żadnej umowy reklamowej z wydawnictwem Vesper. Skoro już o tym mowa, nie przyjmuję żadnych ofert współpracy reklamowej, kanał utrzymywany jest wyłącznie dzięki życzliwości moich widzów zasilających mnie subskrypcjami za pośrednictwem serwisu Patronite, w zamian za wcześniejszy, przedpremierowy dostęp do filmów takich jak ten oraz do wideorecenzji z mojego drugiego kanału. Jeśli chcecie dołączyć do tego grona, linki znajdziecie w opisie poniżej.

Wróćmy jednak do Czarnej Muzy. Mam zamiar teraz dość dokładnie przeanalizować ten tekst, co oczywiście wiąże się ze spoilerami, więc jeśli ktoś woli poszukać opowiadania – w polskiej albo oryginalnej wersji – by zapoznać się z nim samodzielnie, to jest właśnie ten moment, w którym taka osoba powinna się odklikać.

*

Czarna Muza to jeden mniej typowych tekstów z sagi o Kanie. Choć sam Kane pojawia się w tym opowiadaniu i niemal przez cały czas znajduje się w centrum wydarzeń, to głównym bohaterem Czarnej Muzy jest ktoś inny – szlachcic imieniem Opyros. Opyrosa poznajmy w prologu, w momencie, gdy uprawia on podkręcony narkotykami seks ze swoją partnerką. Bohater doświadcza wówczas halucynacji współżycia z boginią, która w trakcie stosunku zmienia się w upiorną istotę i próbuje go skonsumować. Ta halucynacja doprowadza do sytuacji, w której Opyros dusi swoją partnerkę, na szczęście nie na śmierć ani nawet na tyle, by zrobić jej jakąś trwałą krzywdę, ale na tyle, by doprowadzić ją do nieprzytomności. By uniknąć natychmiastowych konsekwencji tego incydentu, Opyros opuszcza sypialnię i wychodzi do karczmy, by ochłonąć po tym incydencie.

Tak, Opyros nie jest bohaterem pozytywnym. Jest, powiedzmy to sobie wprost, skurwysynem. Gorzej niż skurwysynem – jest artystą. Konkretnie – poetą. Choć Czarna Muza jest jedynym opowiadaniem, w którym pojawia się ten bohater, fragmenty jego dzieł i jego nazwisko z rzadka przewijają się przez inne teksty o Kanie. Opyros, jak wielu artystów, obraca się w raczej mało ciekawym towarzystwie i zamiast udać się do jakiegoś lokalu, w którym spotykają się osoby z jego klasy społecznej, zapuszcza się do najgorszych slumsów metropolii, by odwiedzić cieszącą się złą sławą tawernę. Nie robi tego jednak z powodu głupoty, brawury czy halucynacji, które wciąż jeszcze nawiedzają go po doprawionej narkotykami upojnej nocy spędzonej ze swoją kochanką.

Robi to, ponieważ chce się zobaczyć ze swoim przyjacielem – tajemniczym przywódcą lokalnego przestępczego światka znanym jako Kane. Przyjaźń Kane’a i Opyrosa – o ile można tak nazwać ich znajomość – nie jest raczej niczym dziwnym. Genialny hedonista, który traktuje swoją pozycję i wykształcenie jako narzędzia do realizacji swoich nieskończonych ambicji twórczych musiał wydawać się nieśmiertelnemu Kane’owi czymś w rodzaju wyjątkowo barwnego motyla. To właśnie Kane zaopatrzył Opyrosa w podkręcające zmysłowe doznania substancje. Obaj angażują się w dyskusję o sztuce – dyskusję zaskakująco głęboką i miejscami bardzo techniczną, o tym czy metrum wiersza działa na jego korzyść, o tym czy sztuka powinna działać bardziej na poziomie emocjonalnym, intelektualnym czy może powinna łączyć te aspekty… Kane opowiada się bardziej szkiełkiem i okiem, Opyros natomiast jest przekonany, że sztuka powinna angażować na poziomie emocjonalnym, wykraczać poza granice intelektu i w pełni pochłaniać uczucia odbiorcy.

W pewnym momencie Kane pyta Opyrosa o Nocny Wiatr, poemat, z napisaniem którego poeta zmaga się już od miesięcy i który stał się jego obsesją. Opyros, jak chyba każdy twórca w historii ludzkości, w pewnym momencie uświadomił sobie, że o ile ma genialny wręcz pomysł na nowe dzieło, o tyle jego własne ograniczenia – może talentu, może wyobraźni, może inspiracji – uniemożliwiają mu stworzenie czegoś, co oddałoby sprawiedliwość temu pomysłowi. A ponieważ jest obrzydliwie bogatym szlachcicem, który żyje z fortuny zostawionej mu przez jego przodków, nie ma katalizatora w postaci goniących go terminów. Utknął więc, obsesyjnie przepisując Nocny Wiatr w nieskończoność, nigdy nie będąc w pełni usatysfakcjonowanym z rezultatów. Kane doradza mu, by dał sobie spokój, duma i obsesja Opyrosa nie pozwalają mu jednak na taką kapitulację.

W tym momencie ich dyskusja zostaje przerwana przez uzależnionego od hazardu adepta sztuk alchemicznych, który chciał poprosić Kane’a o drobną pożyczkę – adept przerżnął cały swój dobytek, ale wróżba, którą sobie postawił sugeruje, że tym razem szczęście ponownie się do niego uśmiechnie i będzie w stanie odkuć się z nawiązką. Kane znał tego delikwenta i dość mocno nim gardził, więc nie był zainteresowany tego typu umową, nawet wtedy, gdy adept zaproponował, że da mu pod zastaw figurkę Czarnej Muzy. To jednak z kolei zaintrygowało Opyrosa, który przekonał Kane’a, by ten pożyczył czarodziejowi złoto, głównie po to, by mieć wymówkę do porozmawiania z Kane’em o tym intrygującym artefakcie.

Kane opowiada poecie historię pradawnego maga, który stworzył serię szesnastu figurek reprezentujących różne dziedziny umiejętności, po czym natchnął je magią, by odblokować swój własny potencjał. Każda z nich reprezentowała inny jego talent i, w teorii, żonglowanie tymi artefaktami uczyniłoby ich właściciela prawdziwie uniwersalnym geniuszem. W praktyce jednak, twórca szesnastu muz zmarł w tajemniczych okolicznościach zanim udało mu się osiągnąć swój cel. Z czasem kolekcja figurek rozproszyła się a część z nich uznana została za zaginione. Ta, którą właśnie mieli przed sobą Kane i Opyros, reprezentowała muzę sennych majaków, marzeń i koszmarów.

Opyros, jak nietrudno się domyślić, był zachwycony tą ideą i przekonał Kane’a, by ten pomógł mu użyć tej figurki by przekroczyć granicę snów, w nadziei, że poeta znajdzie tam inspirację, która pomoże mu odblokować swój prawdziwy potencjał twórczy i uczyni Nocny Wiatr dziełem idealnym. Kane ostrzega przyjaciela, że takie kategorie jak dobry i zły sen, marzenie i koszmar, to ludzkie pojmowanie spraw. Czarnej Muzie nie sprawi różnicy, czy zabierze Opyrosa w podróż przez niewyobrażalne rozkosze czy niewyobrażalne cierpienie. To rozróżnienie ma sens dla ludzi, z ich ludzkimi umysłami, ludzkimi zmysłami i ludzkim sposobem pojmowania spraw. Dla Czarnej Muzy nie ma to ani sensu, ani znaczenia.

I dla zwyczajnego człowieka najprawdopodobniej byłby to mocny kontrargument, ale dla Opyrosa, artysty rozmiłowanego w makabrze i mroku, była to jedynie dodatkowa zachęta. Kane ostatecznie godzi się pomóc Opyrosowi i przygotować rytuał, dzięki któremu poeta będzie w stanie wejść w kontakt z Czarną Muzą. Częściowo z szacunku do decyzji przyjaciela, częściowo zapewne dlatego, bo jest to coś, czego jeszcze w swoim nieśmiertelnym życiu nie robił i kierowała nim ciekawość, jak to się skończy.

Dalsza część opowiadania jest już nieco bardziej standardowym fantasy miecza i magii. Adept, który oddał Kane’wi w zastaw figurkę Czarnej Muzy, teraz chce ją odzyskać. Więcej nawet – musi ją odzyskać, ponieważ wcześniej buchnął ją swojemu mistrzowivi jeśli to wyjdzie na jaw, będzie miał przegwizdane. W tym celu nasłał na Kane’a i Opyrosa najpierw dobrze opłaconych zbirów a później niewidzialnego demona-ludożercę. Wszystko to w ruinach starej świątyni, w czasie odprawienia rytuału, który na całą noc fizycznie teleportował Opyrosa do krainy snów. A zatem nawet jeśli nie interesują was filozoficzne dywagacje o naturze sztuki i przekraczaniu granic, Czarna Muza dostarcza również solidnej dawki konwencjonalnego machania mieczem i ciskania zaklęć.

Na marginesie – w opowiadaniu pojawia się pewna bardzo intrygująca, choć pozornie mało znacząca scena. Gdy Kane odprowadza Opyrosa do jego domu, słusznie podejrzewając, że adept będzie chciał skorzystać z okazji i odebrać mu figurkę, po drodze natrafiają na dziwną żebrzącą kobietę, która w zamian za jałmużnę ostrzegła ich przed zasadzką. Kobieta miała w oczach obłęd, choć wyrażała się składnie, Kane’owi wydawało się, że ją rozpoznaje, choć nie umiał sprecyzować tego uczucia, ona zaś rozpoznała Kane’a i pobłogosławiła go w dziwny sposób, zanim raz na zawsze zniknęła z areny wydarzeń. Osobie, która sięgnęła po to opowiadanie bez znajomości innych tekstów Wagnera prawdopodobnie cały ten epizod wydał się zapychaczem, i to w stylu deus ex machina. Nieco bardziej doświadczeni i uważni czytelnicy sagi o Kane’ie wiedzą jednak, że Wagner od czasu do czasu rzuca drobne sugestie, że Kane jest obserwowany przez jakieś wyższe siły, być może mające w stosunku do niego jakieś plany. Nigdy nie jest to skonkretyzowane – najciekawszą teorią, którą na ten temat widziałem była ta, że są to anioły służące bogu, który stworzył Kane’a i całą ludzkość – ale dodaje to poza tym bardzo autonomicznym tekstom ciekawego motywu przewodniego.

Wróćmy jednak do meritum. Gdy Opyros powrócił ze swojej trwającej całą noc podróży w objęcia Czarnej Muzy… Nie był w najlepszym stanie. Delikatnie rzecz ujmując. Z inteligentnego, błyskotliwego mężczyzny zmienił się w łkający, przerażony, złamany wrak człowieka. Z dawnego Opyrosa nie pozostało prawie nic.

Prawie. Bo to jeszcze nie koniec opowiadania. Pod opieką służby, swojej kochanki i samego Kane’a wyniszczony tym traumatycznym doświadczeniem poeta stopniowo zaczął dochodzić do siebie. Był to długi, mozolny proces, ale ostatecznie, po wielu miesiącach rekonwalescencji Opyros odzyskał zdrowe zmysły. I choć załamanie nerwowe postarzyło go i zapewne naznaczyło go do końca jego życia, w żadnym wypadku nie odebrało mu serca do twórczości poetyckiej. Wręcz przeciwnie – Opyros powrócił do pisania zanim jeszcze odzyskał pełnię sił. I w momencie gdy powrócił do życia publicznego, udał się do tawerny, w której zwykle gościł Kane, by poinformować go, że po wielu miesiącach zmagań twórczych, Nocy Wiatr został ukończony. I to ukończony w postaci, która jest dla Opyrosa satysfakcjonująca, która w pełni oddaje to, co poeta chciał tam zawrzeć.

Kane jest oczywiście bardzo zaintrygowany i chce jak najszybciej przeczytać ten poemat, Opyros jednak pragnie celebrować ten sukces w nieco bardziej adekwatny sposób – na zorganizowanym w tym celu odczycie dla zaproszonych gości. Kane, oczywiście, jest zaproszony.

Opowiadanie kończy się… nie, wiecie co? Po prostu zacytuję ostatnie akapity:

 

Ale Kane nie wziął udziału w pierwszym czytaniu Nocnego Wiatru, pomimo, że zapowiedziany przez poetę odczyt komentowano w całym mieście. Halbros-Serrantho zażądał przybycia Kane’a w nocy, w której odbywało się czytanie. Kane nie mógł zignorować ambitnego władcy Ensejlos który marzył o zbudowaniu cesarstwa. To był także interes Kane’a.

Tak więc został zmuszony opuścić pierwsze czytanie Nocnego Wiatru.

Potem bardzo tego żałował. Mimo, że nigdy nie usłyszał życiowego dzieła Opyrosa - szalonego poety, Kane zrozumiał, że jego przyjaciel naprawdę odnalazł inspirację w objęciach Czarnej Muzy. Opyros stworzył doskonały poemat dzięki swojemu mrocznemu talentowi.

Gdy Kane opuścił pałac Halbrosa-Serrantho, pierwsze niejasne plotki obiegały miasto. Zastanawiano się co ujrzeli wystraszeni strażnicy gdy po odczycie otworzono drzwi cichej sali.

 

Uwielbiam to opowiadanie. Uwielbiam to, jak ten kawałek krwawej prozy spod znaku miecza i magii bezwstydnie opowiada o próbie zdobycia nie bogactwa, władzy czy mrocznych sekretów magii, ale inspiracji twórczej. Uwielbiam jego atmosferę, dyskusję o sztuce i te drobne sugestie, że między akapitami i przeskokami czasowymi Kane równolegle prowadzi jakąś złożoną polityczną grę, niemal zupełnie poza akcją opowiadania. Uwielbiam gdy Opyros, sfrustrowany wyznaje Kane’owi, że jego sztuka jest kompromisem między tym, co chce stworzyć a tym, co potrafi stworzyć – jest to sentyment, który doskonale rozumiem i jestem pewien, że każda osoba realizująca się twórczo również może się z tym utożsamiać.

Jest jednak w tym opowiadaniu coś więcej, ale żeby to wyjaśnić, musimy najpierw porozmawiać o doświadczeniach granicznych. Tak, nadszedł w końcu ten moment, w którym wchodzimy we francuskich filozofów. Konkretnie, w jednego. Ale za to jakiego…

*

Zamknijcie oczy.

Weźcie głęboki oddech.

I przypomnijcie sobie najbardziej intensywne doznanie, jakiego doświadczyliście w swoim dotychczasowym życiu.

Może to był bardzo dojmujący, potworny, niewyobrażalny ból wynikający z poważnego  zranienia albo z jakiegoś schorzenia. Może konsumujący myśli i świadomość strach, którego doświadczyliście, gdy wasze życie znalazło się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Może pierwsza miłość, zakochanie tak silne i tak obezwładniające, że aż zapierające dech w piersiach, odbierające rozum i zdolność logicznego myślenia. Takie, które sprawia, że na sam widok ukochanej osoby chcecie płakać, śmiać się, krzyczeć a najlepiej – wszystko to równocześnie. Może radość wynikająca z jakiegoś fortunnego zrządzenia losu.

Tak intensywne uczucia nie są zbyt częste. W normalnych czasach, w normalnych okolicznościach przeżywamy wyłącznie łagodne, powszechne, zrozumiałe emocje. Satysfakcja z dobrze wykonanej roboty. Ulga po powrocie do domu po ciężkim dniu. Irytacja tym bałwanem, który zajechał wam drogę w czasie jazdy samochodem. Ciarki na plecach w trakcie rozmowy o pracę. Uczucia jak najbardziej rzeczywiste i godne uwagi, ale uczucia zrozumiałe. Powszechne. Znajome. Nasze ciała i nasze umysły potrafią radzić sobie z takimi emocjami. Wiedzą, że jeśli czujemy smutek, oczy mają płakać, ciało drżeć a myśli pozostawać ponure. Jeśli czujemy radość, serce ma bić, usta rozszerzać się w uśmiechu a nasz umysł przyjemnie wibrować euforią. Istnieje mapa znajomych emocji i doznań, istnieje scenariusz dla każdego z nich.

Ale czasami, gdy mamy bardzo wielkiego pecha – albo bardzo wielkie szczęście – dzieje się coś, co wyrzuca nas poza tę mapę. Nagle ogarnia nas uczucie tak silne, tak przytłaczające, tak obce, że ani nasze ciało, ani nasz umysł nie wie, jak na nie odpowiedzieć, jak powinien zareagować. Bo tego nie ma w scenariuszu. Wtedy nasz wewnętrzny system operacyjny zaczyna głupieć i działać w sposób chaotyczny, nieprzewidywalny. Czasami jesteśmy tak szczęśliwi, że zaczynamy płakać. Albo tak przerażeni, że z naszego gardła wydobywa się histeryczny śmiech. Nasze reakcje przestają być adekwatne do doświadczenia, które przeżywamy, ponieważ nie wiemy, co w tej konkretnej sytuacji jest adekwatne.

Georges Bataille nazwał to „doświadczeniem granicznym”. Pamiętacie Bataille’a, prawda? Rozmawialiśmy o nim jakiś czas temu przy okazji gry Cruelty Squad, inspirowanej zresztą pracami tego filozofa. Co ciekawe, sama oprawa audiowizualna Cruelty Squad może być w pewnym sensie przykładem doświadczenia granicznego – jest czymś tak niecodziennym i intensywnym, że konwencjonalne terminy, takie jak „piękno” i „brzydota” przestają być użyteczne w opisie tego, jak ta gra wygląda i jak ta gra brzmi.

I to jest właśnie kluczowe dla zrozumienia czym jest doświadczenie graniczne. Research do tego wideoeseju okazał się znacznie trudniejszy niż myślałem, bo Bataille nigdy nie zawarł swoich przemyśleń odnośnie tej konkretnej idei w jednym tekście, który mógłbym tu przywołać. Zamiast tego są one rozstrzelone po wielu jego pracach, od Części Przeklętej po Erotyzm. Dlatego z góry przepraszam za to, że moje dywagacje mogą tym razem być nieco mniej zorganizowane niż zwykle. Również to z tego powodu połączyłem ten temat z Czarną Muzą – bo tam, gdzie zawodzi chłodna logika filozofii, może pomóc nam intuicyjny chaos sztuki.

U Wagnera rytuał przyzwania Czarnej Muzy odbywa się w ruinach świątyni a zatem w sferze sacrum. Po przyzwaniu, Muza przybiera postać nagiej kobiety, której ciało stworzone jest z czystej czerni a która porywa Opyrosa w miłosnym uścisku i inicjuje z nim stosunek seksualny, który przenosi ich oboje do krainy snu. W swoim Erotyzmie, Bataille w bardzo elokwentny i… eee… intelektualnie nieokiełznany… sposób opowiada o tym, w jaki sposób takie doświadczenia jak fizyczne cierpienie, religijna ekstaza i seksualne spełnienie łączą się ze sobą. Mogłoby się wydawać, że wszystkie te rzeczy są od siebie dość odległe, ale towarzyszące im doznania i emocje bardzo często są do siebie podobne, co więcej – na przestrzeni dziejów ekstatyczne doświadczenia religijne często zawierały w sobie element seksualny albo masochistyczny. Nawet w znajomym nam chrześcijaństwie jednym z najsłynniejszych opisów religijnego uniesienia, Ekstaza Świętej Teresy, prezentuje to przeżycie jako fizyczną penetrację świętej Teresy przez anioła długim i twardym przedmiotem sprawiającym jej jednocześnie ból i rozkosz. Święty Jan od Krzyża opisał to w następujący sposób.

 

Zdarza się, że będąc rozpłomieniona miłością Bożą, dusza czuje, iż godzi w nią serafin grotem czy włócznią rozpaloną ogniem miłości i przeszywa ją, a rozpaloną już do żaru lub – by lepiej określić – do żywego płomienia, jeszcze rozpala w niepojęty sposób.

 

Wiecie, nigdy w swoim życiu nie spodziewałem się, że w ramach mojej pracy będę wypowiadał na głos takie słowa jak „penetracja Świętej Teresy długim i twardym przedmiotem”. W ogóle nie planowałem szturchać Batailla, bo jest to wyjątkowo demonetyzacyjny filozof, więc nie chciałem ryzykować. Co więcej, właśnie sobie uświadomiłem, że fraza „szturchanie Bataille’a” byłaby całkiem fajnym określeniem na… albo nie, nie kuśmy losu. Wróćmy do meritum.

Wszystko to z kolei każe nam kwestionować nasz sposób myślenia o każdej z tych rzeczy – rozkoszy, bólu i wierze. Okazuje się bowiem, że wbrew temu, co twierdzą normy społeczne, tradycja, kultura, te rzeczy łączą się ze sobą i te połączenia czasami przebijają się przez sztywne ramy myślenia.

Bo to jest właśnie, przynajmniej według Bataille’a i jego kontynuatorów, sedno doświadczeń granicznych – opuszczenie bezpiecznych ram tego, co znane, by otworzyć się na nowy, dotychczas obcy sposób myślenia o świecie, wolny od założeń wdrukowanych nam przez edukację, wychowanie, socjalizację. Oczywiście w żadnym wypadku nie zachęcam nikogo narażania swojego zdrowia i życia dla szansy na wywołanie u siebie jakiejś formy doświadczenia granicznego. Na pewno nie powinniśmy naśladować samego Bataille’a, który w ramach próby osiągnięcia emocjonalnej transcendencji próbował nawet wziąć udział w rytuale złożenia ofiary z człowieka.

I na szczęście nie jest to konieczne, bo sama sztuka – obcowanie z dziełami kultury – jest całkiem niezłym sposobem na osiągnięcie takiego stanu. Artyści, tacy jak Opyros, często eksplorowali różne intensywne tematy w tym właśnie celu. Przywołana już ekstaza Świętej Teresy była zresztą źródłem inspiracji dla wielu rzeźbiarzy, literatów i filmowców, którzy nie tylko nie uciekali od tych paralel między religijną ekstazą i cielesnym spełnieniem, ale eksplorowali je i wyrażali w często bardzo obrazoburczy sposób.

I o ile dla wielu osób tego typu dzieła mogą wydawać się bluźniercze, prowokacyjne albo niepotrzebne – i zdarza się, że takimi są – to często obnażają one przed nami to, jak umowne są granice, w ramach których porządkujemy otaczającą nas rzeczywistość, jak wiele tego, co wydaje nam się, że wiemy o świecie, jest zaledwie roboczą teorią.

A uświadomienie sobie takich rzeczy może być dużą wartością samą w sobie.

 

Bibliografia:

„Część Przeklęta”, Georges Battaile

„Erotyzm,” G. Battaile,

„Mroczna Krucjata” Karl E. Wagner

„Wichry Nocy” Karl E. Wagner

Sexualizing of Saint Teresa. https://artwriting.sva.edu/journal/post/sexualizing-saint-teresa-of-avila

 

Muzyka:

Mountain Reigns – Temple Halls

https://youtu.be/JY_NBEbx9Rs?si=QP9uTj7v3nuYWGrN

Lorn’s Lure OST – Abyssal Breath

https://youtu.be/VkvJo5ah7Bc?si=p-lc8vw24D9vWviP

Dishonored 2 - Corvo Attano theme

https://youtu.be/8ZS0_APH8yw?si=VoOkHvDBugcbAJt2

Dishonored 2 – Streets of Karnaka 2 (suspence)

https://youtu.be/rkFtBd_kzfA?si=hpmTyze6oLj2fR1l

Lunacid – Bleached

https://youtu.be/UEGiGvMPQ-w?si=yyijzNf5OrjUnWfc

Lunacid – Washed Away

https://youtu.be/tbqbIXy1AgQ?si=7zY9wxmG5JN3-Sc3

Lunacid – Blood

https://youtu.be/bEj2NeA_i34?si=VB_LeEp2rGbj2Hsv

 

WIDEOESEJ

Zobacz również

Miniwideoesej dla Patronów: BloodRayne: Terminal Cut
Miniwideoesej dla Patronów: Penumbra Overture
Miniwideoesej dla Patronów: Cry of Fear

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...