Transmigracja B-Sides (9). Cienie Nadmorza
Coś musi złego nieść ten lekki powiew od morza, skoro codziennie, kiedy tylko powierzchnia wody się wygładzi - natychmiast rusza w spokojnym słońcu końca sezonu masowa eksterminacja meduz. Tak to rodzice oswajają swoje dzieci z dzika przyrodą, w imię ojca i syna zamiast wyjaśniać, że dog eat dog i że silniejsi zjedzą słabszych pomagają dzieciom w zabawie w zupę. Trzeba do tego złapać meduzę, chełbię, wrzucić do wiaderka z błotem, dodać piach, wodorosty i mieszać wytrwale plastikową łopatką o ostrych krawędziach, a że chełbie nie krzyczą, nie wiją się jak patroszony przez wujka węgorz, to wszystko z nimi wolno zrobić.
- Popatrz, popatrz, Mamo, mam meduzę!
- O, świetnie, widzę, że się nie boisz!
- Popatrz, Mamo, popatrz, jak ją wdeptuję, popatrz jak ją rozrywam, gniotę, wtłaczam, ćwiartuję łopatką, jak ona ma pecha, jak jej nie wyszło, jak jej się w życiu nie udało, jak ją przygnało na ten gorszy brzeg, niech ma, bo się nie uczyła angielskiego ani innych języków, nie studiowała politologii, politechnice nie oddała młodych lat, informatyki nie liznęła, języków programowania, niech kurew, stułbia, chełbia, stulejka jedna ma za swoje. Mogłaby być szanowaną, lubianą, cytowaną, kłanialiby się jej w pas, miałaby Ferrari jak Kuba Wojewódzki albo Jaguara jak Hajzer, zapraszaliby ją do programów śniadaniowych, ale nie, ona wolała pizda jedna dryfować, unosić się, więc teraz nic nie ma, nie dorobiła się, nie chciała, nie starała się dość, nie wyszło jej i teraz popatrz, popatrz Mamo, jak jej dopierdolę nogą, jak ją rozerwę kantem plastikowej łopatki na wakacjach za dodatek pięćset plus, za Westerplatte, za Żołnierzy Wyklętych, za katastrofę, która nie chce być zamachem, zrobię z niej zupę z piachu, wodorostów, psiej kupy, zjem, wysram na wydmach, nie zakopię, niech wyschnie jak po psie, a potem zejdę między lud swój ukochany, zakąszę kebabem z katolickiej budy i dopchnę gofrem z bitą śmietaną i polewą i to będzie raj, wiesz, po prostu raj.
- No wiesz, chyba trochę przesadzasz synku...
Być może przesada, bowiem nikt tego nie powiedział, nie wykrzyczał głośno, poniosło cię na widok tych maltretowanych stworzeń w ramach beztroskiego dzieciństwa, beztroskich wakacji gdy od widocznego jak na dłoni żurawia zwieszającego się na falochronem Darłówka Wschodniego po widnokres po stronie Dąbkowicy cały piach zakwita parawanami.
I dalej jeszcze na wschód i zachód te wszystkie święte miejsca wzdłuż wybrzeża, dla tych którzy się poznali, zakochali, byli tu w środku swoich marzeń, nie wiedząc jeszcze, że świat jest pełen ogrodów, a w nim są tysiące róż, nie wiedząc jeszcze, że świat jest wielki, być może ciekawy, co od razu zmienia skalę, układ odniesienia i wprowadza w stan dziwnej melancholii.
Szczególnie kiedy po tym wszystkim (po czym?) wraca się pokornie do ustawionych wzdłuż drogi przelotowej straganów, sklepików, kiosków, blaszanych bud i bud drewnianych, do cukierni serwujących gofry i lody z polewą, których nikt nie jest w stanie zjeść tak, żeby się swojsko nie ufajdać, do stoisk reklamujących stroje bikini, domów tanie noclegi oferujących na zapleczu i powiewających nieistniejącą nigdy flagą biało-czerwoną z wpisaną na styku białego i czerwonego czarną literą P z kotwicą, zwaną poufale w niektórych kręgach „Petką”. Tak jakby znak Polski Walczącej był żeńskim rodzajem peta, niedopałka. I coś w tym jest, bo przecież zdobienie się, ubieranie się, strojenie się w symbole podziemia zbrojnego z poprzedniego stulecia, jest przyznaniem się, chociaż nie wprost do bycia petem, niedopałkiem dawno rzuconym na ziemię, niezdolnym do zapalenia się własnym płomieniem, a jedynie w stłamszonym, lekko splugawionym kształcie oferującym pamięć po czymś, co było.
Zatem stragany, kioski, budy wzdłuż głównej drogi, ulicy miejscowości, dla niepoznaki nazywanej teraz deptakiem czy zgoła promenadą, chociaż to nie Francja i nie Saint Tropez ani też Costa Brava czy Monte Carlo. To tylko Dąbki.
I tutaj się odnajdujesz nagle wbrew sobie, śmieszny, w szortach, będących zarazem kąpielówkami, klapkach i tylko czekać, aż jednak kupisz to koło sterowe na drewnianej stopce, tak jak kupują je tysiące, miliony innych, podobnych tobie, którzy nigdy nie sterowali w noc burzliwą koło sterowe dzierżąc oburącz. To tylko kwestia czasu, twój opór może trwać dzień, dwa, może nawet siedem jak składnicy wojskowej na Westerplatte, w końcu się złamiesz i kupisz, tak jak oni kupują. A na kole będzie napis „pamiątka z Dąbek”, chociaż równie dobrze mogłaby być to pamiątka z Mrzeżyna, Dziwnówka, Darłowa, Grzybowa, Kołobrzegu, Ustki, Łeby lub Władysławowa.
Czasu jest mało musisz dać świadectwo, tym bardziej, że zaraz to wszystko zniknie, iż czytane pędem, rozpłynie się. Jeszcze w upale, końcem sierpnia, początkiem września zacznie się wielki demontaż makiety dobrobytu na miarę ambicji i możliwości, created in Poland, made in China. Zdzieranie zasłon. Rozproszenie iluzji. Zdmuchnięcie kurzu ze zwierciadła. Tak wygląda koniec sezonu. Dźwig ładuje na ciężarówkę budę z długimi, zakręconymi frytkami i automaty, których podstawową funkcją jest nie dać wygrać nikomu nic. Za niecały miesiąc nie tylko tych dwóch bud już nie będzie ale znikną kioski, wesołe miasteczko, stoiska z watą cukrową, cymbergaje, budy z kebabem na skraju wydmy, statki wycieczkowe zejdą w odległe obszary basenów portowych i do bocznych nabrzeży, znikną wielkie banery zachęcające do odwiedzenia muzeum myszy, misiów pluszowych i – oczywiście - bursztynu.
To wszystko nie jest nigdy nie było naprawdę. Tylko tutaj tłumy ściągają na koncerty dawno zapomnianych gwiazd dawnego przemysłu szansoniarskiego, i biorą udział w wydarzeniu na niby z na niby gwiazdami na niby świetnie się bawiąc i wierząc w słowa niby-gwi azd, że to niepowtarzalny wieczór, popołudnie, poranek, noc w jej karierze, podczas kiedy jest podle, powtarzalnie i głupio. Tylko tutaj możliwe jest tłumne spotkanie z autorką trzeciorzędnego romansu lub kryminału czwartej ligi tylko tutaj bungeejump jest takie mini, dla dzieci, tylko tutaj muzeum najczęściej oznacza dwa pokoje do których wstęp kosztuje dwadzieścia złotych, a w środku dwa naboje, karabin, plastikowy model pancernika i miś pluszowy z oderwanym uszkiem. Albo izba z setką kamieni. Albo kino 7d, z filmami które trwają dwie do sześciu minut. Albo rejs w morze, ale tylko na czterdzieści minut w tę i z powrotem na starym kutrze rybackim, do którego dospawano kilka blach, doklejono plastikowe nadburcia tak, aby udawały okręt z bliżej nieznanej epoki, kiedy na pewno jednostki pod banderą Króla Polski nie pływały w tych okolicach. Nie są to odtworzone z pietyzmem repliki jak indiamian „Goetheburg”, gdzie jak wiadomo nawet armaty odlano w tej samej ludwisarni, w której odlewano kiedyś armaty dla prawdziwego „Goetheburga”. Nie ma tu kopii Galeonu „św. Jerzy”, flagowego okrętu admirała Arendta Dickmana, który pokonał przecież flotę szwedzką w walnej bitwie pod Oliwą, o czym mówi nawet tekst starej szanty, że na „Świętym Jerzym sygnałem strzał”. Nie. To tylko plastikowo-blaszane monidła, z wiecznie zwiniętymi żaglami z dermy, które nawet nigdy nie rozwijane drą się w strzępy i nie są w stanie utrzymać własnego ciężaru. A płyną te rekonstrukcje nie wiadomo czego w ramach morskiej przygody na odległość może pół mili od główek falochronu brzęcząc na wiele kilometrów wokół przebojami Boney M., nawet nie szantami czy chociażby nieśmiertelnym przebojem Klenczona Krzysztofa o bosmanie co tylko zapiął płaszcz. A jeszcze w momencie odbijania od nabrzeża ktoś zawsze przekręca potencjometr o kilka stopni do góry, ażeby tylko nikt nie usłyszał jak wieje wiatr w olinowaniu, szumi woda opływająca burty, dudni silnik obracający śrubą. I te nazwy monideł wodnych imitujące coś, czego nigdy nie było. Dragon, Smok, Pirat, Czarny Kot. Przecież żaden szanujący się żeglarz nie nazwie swojej jednostki „Czarny kot”, równie dobrze można by go nazwać „Piątek, 13” albo „Smuga cienia” albo od razu wybić w dnie siekierą dziurę, niech tonie blisko brzegu, po co wsytawiać się na pecha na pełnym morzu.
Makiety sztafażu, nawet nie próby rekonstrukcji. Bo tutaj nic nie było. Wioski rybackie, niewielkie łodzie, jakimi można było wejść w ujście niewielkiej rzeki, jakie dwóch, trzech chłopa dałoby radę wyciągnąć na brzeg, przetrwać większą falę i kiedy burza przejdzie, znowu zepchnąć, zarzucić sieci kawałek od brzegu. Zarzucić je po niemiecku, nie po polsku. Polska to tutaj głośny, krzykliwy ale stosunkowy młody wynalazek. Domaga się uznania, ale plastik made In China wyłazi przy każdym mocniejszym stuknięciu w nadburcie. A prawda musi być inna. To czuć. Tu jest ciemność do odkrycia, nieoswojona i drapieżna, pustka wszeteczna, próżnia jesieni, zimy, wczesnej wiosny, wiatru który zdaje się zrywać niebo, jak dach z nieukończonego domu z szachulca.
Cały ten pas wybrzeża od Rozewia po Szczecin i Świnoujście jest podszyty wielką pustką, która rozciąga się zaraz obok, a w zasadzie zaraz pod tym sztafażem. Bo nikt i nic nie ma tutaj kotwicy, a wszystko jest tak mocno osadzone i tak głębokie i pełne prawdy historycznej jak pomniku zaślubin Polski z morzem w Kołobrzegu,. A jest to tak niewyraźna budowla, że równie dobrzy mogłaby być wykonana z betonu, gipsu, kartonu, paździerza, szachulca, suporeksu, żwirku dla kota czy trocin dla chomika. W każdej postaci te zaślubiny zachowałyby podobnie niejasną, mętną i nieforemną postać. Bo to coś nie próbuje nic światu głosić, a jedynie stara się zasłonić, rozwodnić, mataczyć. Bo gdyby miał coś światu ogłosić to musiałby powiedzieć chociaż część tego, co polega na prawdzie. Że do wsi, miasteczek, przysiółków rybackich przyszli w którymś momencie rozchełstani Słowianie, a po nich kolejni, trochę mniej rozchełstani, ale też nieogoleni, nawet wtedy gdy wydawało im się, że jest inaczej, a skóra ich połyskiwała. I krok po kroku zamieniali je z wiosek i miasteczek na wskroś rybackich, które nie miały żadnych pretensji do świata w swoje wyobrażenia o Saint-Tropez, Monte Carlo, Costa Brava, Lido di Jesolo, Rimini na twory, które miały wyrażać aspiracje ludu do udziału w tym co dobre, bogate i dostępne wybranym.
Oni to zdobili pas przybrzeżny sześciennymi domami o urodzie schronu bojowego albo bunkra jak kto woli, nazywanymi na wyrost willami. A potem, przez pokolenia dobudowywali do nich kolejne piętra, albo obok stawiali w ich mniemaniu piękniejsze, z dwu – lub więcej spadowymi dachami, krytymi dachówką, blachą, blacho-trapezem i oczywiście z fantazyjnie wyciętymi połaciowymi oknami dachowymi. A kiedy powstawały te domyz dachami spadowymi, właściciele kwadratowych willi z kolei okładali je styropianem, żeby ocieplić, wygładzić i móc pomalować je na żywe kolory, tak żeby właścicielom domów z dachami spadowymi gul skoczył, piana się utoczyła z pyska. I malowali je na fioletowo, zielono, seledynowo, różowo oraz kremowo i łososiowo. A wtedy właściciele starych poniemieckich obejść, których nie stać było na nowe tynki, okładali domy sidingiem, żeby i u nich tera było światowo. I wreszcie czasem, gdzieś pomiędzy tą ciżbą trafiał się oryginalny projekt, taki jak na zachodzie, niczym wisienka na torcie, resorak matchboxa na szczycie piramidy z kawy, dżinsów i papierosów w „Pewexie”, sam w sobie ładny, a w otoczeniu wywołujący odruch wymiotny, ale tylko pod warunkiem, że już się nie znieczuliłeś, nie wtopiłeś w ten tłum ulegający zbiorowemu transowi chodzenia wte i wewte promenadami, deptakami; transowi kupowania, kompulsywnego rozglądania się za drewnianym kołem sterowym na drewnianej stopce z napisem "Darłowo" albo "Dźwirzyno", albo "Mrzeżyno", obsesyjnego obwąchiwania bud z goframi, frytkami i rybą z naszego kutra.
I już nie było spokojnych miasteczek i wsi, ale pojawiły się niby-kurorty, która to nazwa obejmowała miejscowości kompletnie pozbawione urbanistycznego kośćca, będącymi zaledwie zbieraniną lokali gastronomicznych, ośrodków wypoczynkowych, kilku sklepów monopolowych wzdłuż drogi przelotowej. I wszystko stało się na niby, trochę jakby. Bo życie tłumne panuje tutaj tylko dwa miesiące w roku, a potem następuje etap bezludny, kiedy bezdomni z innych części kraju mogliby tutaj przyjeżdżać w celu przetrwania jesieni i zimy we wrakach starych ośrodków wczasowych, barów zabitych dechami na głucho, bud, kiosków, do których przez długie miesiące nikt nie zagląda.
Świadectwem tego była, jest i pozostanie ta konwulsyjnie wywichnięta firanka w oknie budynku "Rekin", która była szara od litrów deszczówki, które w nią wsiąkły. Czuć było, że tymi budynkami nikt się nie interesował, nikt tam nie mieszkał pokątnie, nie spożywał alkoholu, nie kopulował, nie oddawał kału i moczu w rogach pokoi. To coś stało i niszczało w pokorze i cichości ducha. W dni sezonu każdy ma tu przecież lepsze lokum, a po sezonie nie ma tutaj nikogo. Obecna przez dwa miesiące nadludzkość jest błyskawicznie wypierana w ciągu tygodnia, dwóch przez depresyjną bezludność. Chociaż niby jacyś ludzie są, ale chowają się przed duchami powierza, jak kutry rybackie do portów, do większych miast, miasteczek opodal wybrzeża, aby nie za blisko brzegu, krawędzi tej rozpadliny zalanej wodą.
Mieszkać pozostałe miesiące nad brzegiem to wystawiać się na liczne głosy, które niesie wiatr, sztorm, fala, północny podmuch. Wiadomo, że jesienne oraz zimowe, miesiące znaczone są odcięciami wisielców z nadmorskich sosen, wyciąganiem samobójców z rzek, ich rozlewisk, starorzeczy i ujść, zawodzeniem upiorów tych, którzy rzucili się pod nieliczne pociągi, wyszli bez odzienia wierzchniego na długi spacer i nie powrócili. Straszne są te miesiące, przerażające rzeczy widują ludzie w ten czas tutaj bywający i krótkie jest lato, amnestia. ułaskawienie dla tej krainy wszetecznej.
Trwa ładowanie...