Siedząc dziś przy porannej kawie, chwilę po tym, jak uznałem, że to może być ciekawy temat na felieton i rozpocząłem miły proces dumania i wspominania, zastanawiania się, co chciałbym napisać... wzruszyłem się kilkukrotnie. I głęboko. W ostatnich dniach miałem sporo powodów i czasu do refleksji, czy to leżąc w szpitalu ze złośliwym guzem czy siedząc na sofie, kilkadziesiąt godzin przed swoimi 50. urodzinami. Zawsze, jeśli nie drzwiami, to oknem wlewała się muzyka. Powoli zacząłem sobie uświadamiać, jak ważne jest to zjawisko w moim życiu. Zdumiało mnie też to, że takie dumania naszły mnie dopiero teraz. Po tylu latach...
Bardzo wcześnie odkryłem, że niektóre płyty są jak pocztówki z przeszłości, wybrane utwory przywołują konkretne wydarzenia a artyści kojarzą mi się z osobami które mniej lub bardziej świadomie spacerowały po moim życiu. Potem dotarło do mnie, że nie tylko ja tak mam, że wcale nie jestem jakiś wyjątkowy. A potem jeszcze zauważyłem, że jak ludzie wchodzą w tę prawdziwą dorosłość, to już nie poszukują tego co nowe a wzruszeń doznają przy tym co znają i przeżywali w tzw. swojej młodości. Wtedy muzyka, wraz z Małym Księciem i Piotrusiem Panem, zaczyna powoli umierać w człowieku. Przestaje być ważna. Nie zatrzymuje, nie porywa, nie podnieca, aż wreszcie staje się niezauważalna. Niesłyszalna.
Tak jak każdy, kto doczytał aż do tego miejsca, mam swoją najważniejszą płytę życia, długą listę najważniejszych artystów i setki utworów, które powinny znaleźć się w TOP10. Z tymi płytami, to mam ułatwione zadanie, bo od dawna robiłem sobie w głowie takie podsumowania. I zawsze wychodziło mi, że są to “I” i “IV” Led Zeppelin, “101” Depeche Mode, coś z Doorsów, “The Wall” Floydów czy “Dusk” The The, za każdym razem w różniej kolejności. Z naszych to pewnie pierwsza płyta Homo Twist, “Legenda” Armii czy “Dobranoc” Lecha Janerki. Gdzieś tak od 15, a może nawet 20 lat najczęściej wskazuję na The The.
“Dusk” trafiło na moją orbitę dość wcześnie od ukazania się na rynku. Gdzieś pod koniec ogólniaka, jeśli nie w 1993, to w 94 roku. To była kaseta, pewnie przegrana od któregoś z kumpli, z którym zdarzyło nam się jakąś jesienią iść z czyjejś domówki kontynuować zabawę na plaży i ryczeć po pijanemu na całe gardło utwór otwierający tę płytę. W latach studenckich, obok ówczesnych nowości od Tool’a, “Amused to death” Watersa, to właśnie “Dusk” najczęściej gościła w moim walkmanie. Nie ważne, czy to w okresach mocniejszej melancholii, w tramwaju czy w łóżku. Już nie było takiego roku w moim życiu, bym choć kilka razy nie odsłuchał tego albumu w całości. Nawet gdy kasety gdzieś zaginęły, to był WinAmp. Gdzieś w tamtym czasie zacząłem marzyć, by mieć tę płytę na CD, co nie było takie proste. Bo nie była dostępna w Polsce, bo Allegro dopiero raczkowało, no i płyty ogólnie były dla mnie drogie. Nigdy nie kupowało się przypadkowych.
Nie umiem opisać podniecenia i ekscytacji, kiedy podczas pierwszego wyjazdu do Londynu na jakieś zdjęcia dla Onetu z wieśniackiej imprezy polonijnej, na której występował kwiat ówczesnej polskiej muzyki juwenaliowo - dożynkowej udało mi się znaleźć czas, by znaleźć Oxford Street, a na niej znaleźć legendarny sklep HMV. Jeszcze przed jego zapowiadanym zamknięciem. Marzyłem, by znaleźć w tym sklepie i móc po latach powiedzieć: byłem tam, widziałem. Potem, w kolejnych latach, marka HMV została wskrzeszona i już te słowa nie zrobią na nikim wrażenia. Ale jest marzec 2014 roku. Stoję po drugiej stronie ulicy i czekam na moment, by wykonać polaroidem zdjęcie, które sobie wymarzyłem, wywidziałem. Miały się mijać dwa londyńskie double-deckery a tle miało być widać ten słynny neon. Szybko poszło, zajęło mi to może ze 3 papierosy, nie więcej. Teraz mogłem wejść do świątyni. W kieszeni, a raczej w głowie, miałem listę kilku tytułów. “Dusk” The The nie mieli. Kupiłem inny skarb, “Rain Dogs” Toma Waitsa, w promce, za 5,99£. Mam ją do dziś. To jedna z tych płyt, których nie sprzedałem w pandemii, w nałogu i kryzysie totalnym. Niestety nie pamiętam, gdzie i jak zdobyłem egzemplarz “Dusk” na CD. Tego też nie sprzedałem.
Niedawno najbliższa mi osoba zapytała mnie – co byś chciał dostać na 50-tkę? O czym marzysz? W ogóle się nie zastanawiałem nad odpowiedzią, no - może troszkę, bo finanse... Wypaliłem, że pierwsze wydanie “Dusk” na vinylu, w możliwie dobrym stanie. W międzyczasie, na iluś-tam lecie pojawiła się ładna reedycja tej płyty, ale pierwsze wydanie, tamten czas, tamten świat, tamten moment. Rozumiecie. Udało się znaleźć egzemplarz w cudownym stanie i na kieszeń najbliższych, bez wywoływania u mnie wyrzutów sumienia. Od tamtej pory udaję, że nie wiem co rozpakuję w najbliższy weekend i na pewno posikam się ze szczęścia. Mam nadzieję, że nie zwariowałem i ktoś mnie jeszcze rozumie.
Z tą muzyką to jest też tak, że pamiętam dokładnie, kiedy i gdzie kupowałem te ważne albumy i pamiętam emocje, które temu towarzyszyły. Często pamiętam to lepiej niż niektóre inicjacje i pierwsze razy. Czyli może jednak wariat?
Pamiętam więc jak kupiłem za długo odkładane kieszonkowe pierwszą “swoją” kastę. To było w głębokiej podstawówce. Biegłem do domu ściskając “oryginalną” płytę (tak się mówiło na kasety z konkretną płytą) Pet Shop Boys i okrutnie się wściekałem, że ze sklepu z pirackimi kasetami jest tak daleeeeko do domu! Potem pierwsza w życiu kupiona płyta kompaktowa. Ta kosztowała już nie fortunę, a ze cztery fortuny. Kiedy już wreszcie tyle uzbierałem to poleciałem do “sklepu muzycznego”. W rzeczywistości był to mały boks z pleksi gdzieś pod schodami w czymś, co mogło być mikro domkiem towarowym. Z sześciu dostępnych tytułów na CD wybrałem najlepiej. “Hands of love” Kate Bush. Do dziś kocham ten album, choć egzemplarz nie ocalał z tragiczniej sprzedaży kolekcji płyt. Był jednym z co najmniej kilkudziesięciu rozdarć serca tamtego dnia.
Za to zawsze chętnie będę wracał do letnich dni, kiedy na promenadzie w Świnoujściu stał jarmark. Wśród szmat, dmuchanych piłek i badziewia dla turystów było kilka stoisk z płytami i kasetami. Na jednym z nich wypatrzyłem “Ultra” Depeche Mode. Ojapierdole. Cena też była dla mnie z gatunku “ojapierdole”. Chodziłem tam kilka dni z rzędu i oglądałem. Typ co sprzedawał musiał mieć ze mnie niezłą bekę, albo miał mnie dość. No i nastał ten dzień, kiedy biegłem na skróty, przez Park Zdrojowy, pod prąd płynącej w stronę plaży rzeki wczasowiczów z leżakami, płotkami i bachorami. Byłem tak podniecony, że zaraz posłucham Tej Płyty “z kompaktu”, że serce waliło mi jak młot i pewnie miałem oversize’owy uśmiech debila przylepiony do twarzy.
Lato to zawsze był piękny czas. Ocean wolnego czasu, hormony, muzyka i ten nastoletni ból, kiedy materializował się tytuł piosenki Doorsów “Summer's allmost gone”. Gdzieś od V, może VI klasy ośmioletniej podstawówki, przez kolejną co najmniej dekadę, każde kolejne wakacje rozpoczynałem pewnym rytuałem. Z początku była to chwila, kiedy wracałem do domu ze świadectwem w kieszeni. Na gramofon kładłem jakieś kiepskie wydanie “IV” Zeppelinów, sam kładłem się z zamkniętymi oczami na podłodze i na cały regulator, z pełną mocą “wieży” Phillips kupionej po znajomości w bezcłowym sklepie na promie Jan Heweliusz (tak, tym promie) puszczałem “Starway to heaven” i słuchałem w skupieniu, z dziką przyjemnością i podnieceniem projektując sobie we łbie, co też spotka mnie tego lata... I tak co roku.
Albo chwilę później, kiedy w ogólniaku wychowawczyni pytała się, czy chcemy na wycieczkę do teatru, to zawsze chcieliśmy. Nie żebyśmy byli jakąś młodzieżą w swetrach, no dobra, byliśmy, tylko że w Szczecinie, do którego się jeździło na takie wycieczki był zajebiście zaopatrzony sklep z kasetami. Nie ważny był tytuł sztuki, my jechaliśmy po wymarzone kasety The Sisters of Mercy, Nicka Ceva’e czy inne Ultravox. Powrotne dwie godziny w pociągu były świętem. Każdy z nas miał walkmana i nie wiedział, czy słuchać, czy dać komuś “koniecznie” posłuchać, bo pewnie nie zna.
To “koniecznie dać posłuchać” to też zostało ze mną. Pewnie to jakaś inkarnacja niespełnionego marzenia, by pracować w radio, puszczać tylko dobrą muzykę i dawać szczęście innym. Taki nastoletni romantyzm, który nigdy mnie nie opuścił. Chyba dlatego większość imprez, na których byłem kończyła się tak, że zostawałem tym znienawidzonym didżejem “30 sekund”. Najgorzej, jeśli to ja byłem gospodarzem. Nie wiem co to jest? Skąd ten przymus dzielenia się zajebistą muzą i jakaś satysfakcja większa od świadomości, że zamęczasz biednych ludzi. Wychodzi mi, że jednak wariat.
Wariat. Piotruś Pan i Mały Książę. Tak czuję się, kiedy przygotowuję, a potem nagrywam, audycje Pirackiego Radia PIORUN. Spędziłem już w życiu wiele godzin na różnych terapiach, ale o tym nigdy nie gadałem. Nie mam takiej potrzeby. I tak wiem, co bym usłyszał. No i po co miałbym zmieniać coś, co jest nieszkodliwe dla mnie. Nikomu też krzywdy nie robię, a czuję się trochę, jakby spełniało się moje małolackie marzenie. Na ścianach panele akustyczne, pułapki basowe, mikrofon, komputer. Jestem jak jedno z tych dzieci, którego głos utrwalono na płycie Lenny Valentino.
Jak tak patrzę na te swoje 50 lat, to - mimo wszystko - czuję się szczęśliwy. Nie wiem, czy coś chciałbym zmienić. Wszystko było po coś i chyba musiało się wydarzyć. I temu wszystkiemu zawsze towarzyszyła muzyka. Tym wszystkim pięknym i cudownym chwilom i tym chujowym na maksa. No i czym dla mnie jest muzyka? Po napisaniu tych blisko półtora tysiąca wyrazów wiem. Muzyka jest życiem. I wciąż uważam, że najlepsze życzenia, jakie można komuś złożyć, to cytat z Tomka Lipińskiego - żeby życie stało się muzyką.
Mimo że cię nie znam, to kocham cię za to, że doczytałaś/eś do tego miejsca. Pewnie pytanie postawione na początku tego tekstu coś ci zrobiło.
I wiesz co, posikam się ze szczęścia rozpakowując urodzinowy prezent.
Trwa ładowanie...