Święto muzyki improwizowanej
Izabella Starzec: Jakich zaskoczeń można spodziewać się na tegorocznym festiwalu Jazztopad?
– Piotr Turkiewicz, dyrektor artystyczny Jazztopadu: Myślę, że takim mocno wciągającym w swój świat dźwięków i doznań będzie Kahil El'Zabar – postać związana z improwizowaną sceną Chicago. Jego zespół Ethnic Heritage Ensemble bardzo rzadko pojawiał się w Polsce. Miałem go na swojej liście zaproszeń od wielu lat, więc bardzo się cieszę, że w tym roku wreszcie się udało.
Myślę, że ciekawym odkryciem będzie też koncert duetu Xhosa Cole z Ksawerym Wójcińskim w wersji, którą myśmy kiedyś nazywali medytacją, a po zmianie jest to deep listening.
Dlaczego nastąpiła ta zmiana?
– Bo określenie „medytacja” wprowadzało nieco w błąd i ludzie przychodzili z jakimś nastawieniem, że będziemy wszyscy lewitować [śmiech]. Właściwe jest „głębokie słuchanie”, które proponujemy w nietypowym ustawieniu sali z pufami, matami – by każdemu było wygodnie. Myślę, że to będzie ciekawe doświadczenie i możliwość posłuchania Xhosa Cole’a – młodego saksofonisty, który w Polsce w ogóle nie jest znany, z towarzyszeniem znakomitego kontrabasu Wójcińskiego, który jest jednym z moich ulubionych postaci polskiej sceny improwizowanej.
Lubisz poszukiwać nowości.
– Mnie zazwyczaj ciekawią takie sytuacje, w których trzeba kopać trochę głębiej. Wtedy wynajduje się naprawdę niezwykłe rzeczy, muzyków, formacje. Ważnym dla mnie koncertem jest także wieczór z Orenem Ambarchi, który nigdy we Wrocławiu nie występował, i jego projektem Ghosted. Jest to bardzo mocno hipnotyczne, transowe trio. Właściwie trochę zapętlają jeden motyw przez bardzo długi czas. Można wręcz się uzależnić od tej muzyki.
Wśród bywalców – artystów jazztopadowych mamy z kolei Charlesa Lloyda. Wydaje mi się, że ile razy by u nas nie był, niezmiennie cieszy się wielkim uznaniem.
– Z tym uznaniem to jest ciekawa rzecz, bo miałem wrażenie, że on jednak przez wiele lat był nie do końca uznawanym artystą w takim wymiarze, jak Wayne Shorter, Herbie Hancock, Sonny Rollins i tak dalej. Lloyd rzadko się pojawiał w tym takim zestawieniu tych najważniejszych. Teraz jest inaczej, bo już pozostali albo nie żyją, albo już nie grają.
Dlaczego nie był zaliczany do czołówki?
– Chyba dlatego, że nie grał z Milesem Daviesem, który niejako „namaszczał” muzyków przez fakt współpracy z nim. Lloyd jest niezwykłym artystą, cały czas podróżuje i ma siłę, wydaje płyty, które są piękne. Po raz pierwszy przyjechał do Wrocławia 15 lat temu, w tym roku będzie zamykał festiwal i warto ten koncert polecić, chociażby dlatego, że można go usłyszeć na żywo i dodatkowo w towarzystwie m.in. Jasona Morana.
Myślisz o Jazztopadzie jako święcie muzyki improwizowanej?
– Zdecydowanie wolę takie określenie niż jazzowej, ponieważ byłoby to zbyt wąsko rozumiane. Tymczasem dzięki różnym eksploracjom stale można poszerzać wymiary festiwalu. Z jednej strony są artyści absolutnie topowi, a z drugiej mamy niezwykłych eksperymentatorów przekraczających granice gatunkowe. Na przykład taką artystką w tym roku jest Helen Swoboda, australijska kontrabasistka, którą w ogóle zobaczyłem przez przypadek w Adelaide dwa lata temu na festiwalu, gdzie grała przepiękny projekt z improwizatorami z Wietnamu.
Myślę, że nasza publiczność bardzo docenia te poszukiwania. One naprawdę rezonują i budzą ciekawość. Ludzie chcą podążać za jakąś przygodą, a tak właśnie rozumiem programowanie Jazztopadu.
Jaką przestrzeń wykorzystujesz na miejsce spotkań pokoncertowych? Nadal jest to Mleczarnia?
– Tak. Tam codziennie w trakcie festiwalu odbywają się sesje improwizowane, które potrafią trwać do siódmej rano! Przychodzą ludzie, którym zależy na kontynuacji wieczoru, na spotkaniach z artystami, z którymi przy stoliku można pogadać. Czasami jest 30 osób, innym raz bywa 150. To zależy, jaki jest dzień, jaka jest energia i tak dalej. Podobną funkcję pełnią koncerty w prywatnych mieszkaniach, które z powodzeniem kontynuujemy od lat. To też jest świetny moment na takie spotkania. Te koncerty cieszą się wielkim zainteresowaniem i rozchodzą na pniu.
W Mleczarni pojawia się większość festiwalowych artystów, dzieją się niesamowite rzeczy. Też tam jestem i zazwyczaj wymiękam koło trzeciej, a później się okazuje, że o szóstej rano był najlepszy set.
Jak widzisz obecność wrocławskiego środowiska jazzowego na koncertach festiwalowych?
– Wiesz, to trochę zależy, o którym środowisku mówisz.
Raczej tym związanym z Wydziałem Jazzu wrocławskiej Akademii Muzycznej.
– No właśnie. Myślę, że przyciągamy bardziej te osoby, które są związane z wrocławską sceną improwizowaną i mocniej wchodzą w awangardę niż te z tradycyjnym podejściem do jazzu. Rzadko widuję muzyków jazzowych, czy studentów Wydziału Jazzowego na naszych koncertach. My jesteśmy otwarci – kto ma ochotę, ten przychodzi na jam do Mleczarni, albo na wydarzenia w prywatnych mieszkaniach. Nie mówiąc już o koncertach w NFM. Być może jestem trochę odcięty od pewnych wrocławskich sytuacji w związku z tym, że dużo czasu spędzam poza Wrocławiem. Może bardziej mnie interesuje środowisko naszego festiwalu i ta społeczność festiwalowa, niż stricte środowisko jazzowe. Na pewno warto przychodzić na takie nieformalne spotkania – można wtedy poznać lepiej różnych niezwykłych ludzi z całego świata. To jest ta wartość dodana.
Nikt nikomu nie broni, żeby przyjść i pograć jazz w czasie festiwalu. Bardzo dużo zależy jednak od pedagogów, mentorów, którzy wpływają na rozwój młodych muzyków. Jeżeli mamy taki line-up, gdzie jest Lloyd, Wadada, David Murray, czy Immanuel Wilkins, to bym powiedział tym młodym: „Słuchajcie, jest mega ekipa przez 10 dni we Wrocławiu. Koniecznie idźcie na koncerty. Później idźcie do Mleczarni, bo tam jest muzyka, otwarta scena, można przyjść, zagrać, porozmawiać”.
Co chciałbyś ewentualnie zmienić, dodać, pogłębić w przyszłych festiwalach?
– Myślę, że coraz mniej interesują mnie takie koncerty stricte w klasycznym wydaniu. Mamy dużą salę, podział na scenę i publiczność, koncert się kończy i wszyscy idą do domu. To jest rzecz, która z roku na rok ma dla mnie coraz mniejszą wartość. Starałbym się ten festiwal przestawić coraz bardziej na inne tory, gdzie publiczność czułaby się częścią festiwalu i była współorganizatorem, m.in. robiąc te koncerty w mieszkaniach. To jest dla mnie coraz ważniejsze. To byłby kierunek, który w perspektywie dwóch, trzech lat mnie najbardziej interesuje, czyli skupienie się być może na mniejszych wydarzeniach, ale bardziej intensywnych, jeśli chodzi o emocje, o bliskość, o jakąś taką intymność tych relacji między publicznością a artystami. To jest dla mnie priorytet, a nie na siłę bukowanie wielkich nazwisk, żeby tylko wyprzedać wielką salę koncertową.
Trwa ładowanie...