GRAĆ ŻYCIE

Obrazek posta

Nie lubię wrzucać takich zdjęć. Może dlatego, że nie szukam mołojeckiej sławy. Ale Michała Urbaniaka i jego żonę Dorotę Palmowską uwielbiam pasjami. Trudno mi o Michasiu mówić w czasie przeszłym. Bardzo dotknęła mnie jego śmierć. Zresztą ten rok zebrał straszliwe żniwo.

Z Michasiem zdążyliśmy zrobić dwie rozmowy.

Ta, której fragmenty cytuję poniżej, była dla miesięcznika Pani. W rozmowie Michałowi partnerował Wojtek Mazolewski. Z powodu wielu moich zawirowań nie zdążyliśmy nagrać podcastu.

Podczas drugiej rozmowy Michał wspominał swoje przygody z Operą Leśną (do mojej książki, która rodzi się w bólach piekielnych). Siedzieliśmy w pokoju hotelowym we Wrocławiu, a Dorotka pilnowała, żebyśmy mieli komfort. Dzięki niej zresztą Michał zdołał jeszcze wyjść na scenę, bo trzymała go na nici życia najlepiej, jak potrafiła.

Ostatni raz widzieliśmy się w lipcu. Michał zagrał gościnnie na scenie nad Odrą. Następnego dnia podjechałam do nich do hotelu.

Był zmęczony. Bardzo zmęczony.

Jestem Michałowi ogromnie wdzięczna za to, że był i na zawsze pozostanie wielkim muzykiem i jazzmenem, jakich mało. Do tego stopnia, że sprzedawałam jego płyty w Vertigo we Wrocławiu, gdzie też zagrał koncert w maju 2023 (tam zrobiliśmy te zdjęcia).

Zwykle wysyłał mi życzenia świąteczne i Happy New Year. Dołączał czasem muzykę, bo cały nią był. 

Potem trafiła się koma i walka o życie. 67 lat w trasie. W końcu się zatrzymał.

To ja Ci życzę Michałku, żebyś tam, gdzie jesteś teraz, grał na saxie i skrzypcach tak pięknie, jak to robiłeś na tej planecie. I do zobaczenia!

***

Iza Michalewicz: Michał, twój ojciec był przed wojną przedstawicielem Forda na Europę Wschodnią. Niezła fucha.

Michał Urbaniak: Jak miałem trzy latka, to już umiałem czytać. Ojciec zabierał mnie więc ze żłobka, stawiał w knajpie na szynkwasie i zakładał się z tam obecnymi, że ja już czytam. Oczywiście wygrywał i stawiali mu piwo. Po latach jego wielkim  marzeniem (o czym mama powiedziała mi dopiero w Nowym Jorku) było, żeby Michaś chodził kiedyś po Manhattanie. I tak się stało, że w 1973 roku pojechałem na stałe i do dzisiaj mam tam mieszkanie.

IM: Wychodziłeś na ulicę w pidżamie?

MU:  Oczywiście! To Wojtek Karolak (pianista i saksofonista jazzowy – red.) powiedział, że mój brak estetyki jest nową estetyką. A ja się czuję młodo i lubię wygodę. Na pewnym etapie życia było jednak tak, że już nie mogłem dąć w saksofon. Bo chlałem przez 15 lat. Myślę, że Wojtek się ze mną zgodzi: jesteśmy ludźmi przesady. Ja przesadzałem ze wszystkim: z graniem, z alkoholem też. Będąc w Sztokholmie przez sześć lat z Wojtkiem Karolakiem mieliśmy po trzy grania dziennie: od dwunastej, potem od dziewiętnastej, a na koniec od pierwszej do piątej rano w klubie jazzowym. Wypiłem wtedy najwięcej alkoholu w życiu. I jak wróciłem do Polski to pół roku leżałem trupem. Ciężko było wrócić do żywych. Dlatego dzisiaj są reperkusje. Miałem parę przerw i operacji.

***

Wyobraźcie sobie winyl z muzyką Brahmsa, który co kilkanaście minut trzeba było przekładać na drugą stronę. Katorga. W końcu mój profesor zorganizował koncert i mając 9 lat grałem już w garniturze. A jak miałem 13 to mama założyła mi krótkie spodnie. W wieku lat 15 miałem już gdzieś etykietę. I mama kupiła mi saksofon.

IM: To wtedy powiedziała, że straciła syna. W szkolnej szatni oddawałeś skrzypce i brałeś saksofon. Jazz to był jakiś grzech?

MU: Raczej chodziło o to, że byłem jak Dr Jekryll i Mr Hyde. I chciałem to pogodzić. Szkołę kończyłem o 15.00, a potem raz dwa z saksofonem do klubu. W klubie się faktycznie mieszkało. To były fajne czasy.

IM: Wzruszyło mnie, że mama sprzedawała rękawiczki, żeby ci kupić ten saksofon.

MU: Mieszkaliśmy wtedy w Łodzi. I obok fabryki, która mieściła się w... garażu stał dom przystosowany specjalnie do chowania towaru. Do tego domu prowadziło podziemne przejście. W fabryce stały maszyny dziewiarskie, bo to była szwalnia i nielegalnie zasuwały po 24 godziny na dobę. Pamiętam, że był w tym domu również basen i drażnił sąsiadów bardziej niż odgłos maszyn (bo ten był dobrze wytłumiony). Uznawali to za zbytni luksus. Mama więc zdecydowała w końcu, żeby go zasypać. W tym miejscu pojawił się klomb z kwiatami. Byłem strasznie zły, bo kocham się kąpać. Mama miała trzecią kategorię inwalidzką, a więc pozwolenie na chałupnictwo. Dlatego mogła wywieźć walizkę rękawiczek na przykład do Poznania i rozwieźć po sklepikach. Któregoś dnia podstępnie powiedziałem: mamo, ja ci pomogę, pojadę z tobą. Bo dowiedziałem się, że w jednym ze sklepów w Poznaniu jest saksofon marki Weltklang, o którym marzyłem (kosztował, bagatela – 13 tysięcy złotych; przeciętna pensja wynosiła wtedy 1,5 tysiąca).

Mama się na coś zapatrzyła na bazarku, więc ja jej, że pójdę na chwilę na spacer i pobiegłem do tego sklepu. Przylatuję, a tam remanent. Myślałem, że się zabiję. Klękałem przed facetem, żeby mi ten sklepik otworzył. A on na to: „Tam za rogiem jest komis, widziałem podobny saksofon”. Ale już był innej firmy i droższy o 4,5 tysiąca. Przybiegłem z tym do mamy. „Nie mam pieniędzy” - powiedziała. Ja na to: chodź do tych wszystkich sklepikarzy, weźmiesz zaliczki i przyjedziemy jeszcze raz z towarem. I mama tak zrobiła. Już w pociągu dąłem w ten saksofon. Mam go do dziś. I to mój najukochańszy instrument na świecie.

Zawsze powtarzam, że skrzypce to żona, a sax – kochanka.      

Kobiety wytrzymują z muzykiem około siedmiu lat. Napodróżują się razem, w moim wypadku od Kuwejtu po Tokio i wszystko fajnie. Ale po tych latach chcą założyć gniazdko, a gołąbka nie ma. No bo jak gniazdo, kiedy ja znowu w drogę.

IM: Sam powiedziałeś, że nie mógłbyś być z nikim innym, tylko albo z menadżerką, albo ze śpiewaczką. Zrobiłeś jednak wyjątek (druga żona, Lilianna Głąbczyńska – Komorowska jest aktorką – red).

MU: Miałem kiedyś maleńką sublokatorkę w Warszawie, w której stały saksofon, głośniki, adapter i nie było gdzie się ruszyć. Zastanawiałam się, która kobieta coś takiego wytrzyma. Więc albo menadżerka (żeby był wspólny interes), albo śpiewaczka (z podobnego powodu). A jak będę miał trzydzieści, czterdzieści lat, to już wezmę sprzątaczkę. Ale na razie chciałem poszaleć. Za młodu, tak przez piętnaście lat, potrafiłem balangować bez wytchnienia. Kiedyś w tym moim maleńkim pokoju imprezowało czternaście osób. Leżeli pokotem z kacem, a ja ćwiczyłem sonaty Bacha, bo o 9.00 rano musiałem już być w studiu nagrań. Poza tym wiedziałem, że muszę się dostać do Nowego Jorku, żeby sprawdzić, kim tak naprawdę jestem. Jak o czymś bardzo marzysz, to zawsze to dostaniesz. Dlatego dzisiaj gram w totolotka. 

IM: Zaraz zaraz, ale odbiegliśmy od tematu. Czyli jednak mądra kobieta umie pokochać wolnego człowieka, jakim jest zapracowany muzyk?

MU: Tak, ale musimy się nauczyć łączyć muzykę z tak zwanym “normalnym” życiem. Na wszystko znajdzie się miejsce. Trzeba też zwrócić uwagę na to, że każde z nas w małżeństwie ma za zadanie, oprócz tego, co robi, myśleć o drugiej osobie. Pozwolić sobie nawzajem być sobą, co nie zawsze jest łatwe.

Poza tym często szukam w żonie kumpla. To ona jest moim pierwszym, czasami srogim, słuchaczem. A przede wszystkim muzą.

IM: Natchnieniem?

MU: Absolutnie! Każda kobieta, którą kochałem i kocham, jest moją muzą. Bez miłości to się nie udaje. Tak samo, jak się kocha muzykę, kocha się kobietę. To się łączy w całość. Najpierw grałem dla mamy. Mówiła: „Synku, weź skrzypeczki i im pokaż!”. Mamie zawsze się podobało. Tak też było z kobietami. Zawsze mówiłem „my”: zobacz, co mamy, jak ci się podoba? I podobało się! Pierwsza, najbliższa publiczność, dla której mogłem zagrać, była dla mnie najważniejsza.

***

Bardzo Wam polecam książkę "Michaś", która ukazała się na początku ubiegłego roku nakładem Wydawnistwa Marginesy. 

Teraz to brzmi, jak testament, ale niech żyją marzenia!

 

 

 

#michałurbaniak

Zobacz również

ALICJA W KRAINIE MROKU - APPENDIX.
Dostęp do odcinków ekstra - tylko dla Patronów
WDZIĘCZNOŚĆ

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...