Z archiwum SZ - Kingdom Come

Obrazek posta

Pewnego dnia Superman wycofuje się z życia publicznego i pełnienia funkcji obrońcy ludzkości. Idąc jego śladem na emeryturę udają się także inni klasyczni bohaterowie w kostiumach. Jednak natura nie znosi próżni i na ich miejsce pojawia się nowe pokolenie superbohaterów. Często potężniejszych, lepiej uzbrojonych i skuteczniejszych. Brak im jednak jednej rzeczy, bez której szybko stają się nie mniejszym zagrożeniem dla ludzi niż superzłoczyńcy – zasad. Stara gwardia bohaterów podczas potyczek z czarnymi charakterami nigdy nie krzywdziła postronnych obserwatorów, pokonanym wrogom dawała szansę na resocjalizację. Nowi nie liczą się z ofiarami, nie znają litości dla przegranych i nie interesuje ich nic poza potyczkami między sobą. W końcu dochodzi do prawdziwej tragedii – podczas eksplozji towarzyszącej śmierci zasilanego energią nuklearną Kapitana Atoma giną miliony ludzi, Kansas przestaje istnieć. Nadszedł czas by po 10 latach Superman opuścił swą pustelnię i ponownie zaprowadził porządek...


Tak zaczyna się „Kingdom Come”, epicka opowieść o świecie, w którym superbohaterowie żyją obok ludzi, by ich bronić oraz stać na straży prawdy i sprawiedliwości. A przynajmniej takie było zamierzenie, bo z biegiem lat, razem ze zmieniającym się światem, zmienili się herosi w kostiumach. Świadomi swych mocy poczuli się bezkarni. Scenarzysta Mark Waid i rysownik Alex Ross pokazując z takiej perspektywy postaci znane od lat z kart komiksów mieli szansę powiedzieć coś nowego o micie superbohatera, zdekonstruować go. Mieli szansę stworzyć dzieło równie porażające, co wcześniejsi o 10 lat „Strażnicy” Alana Moore’a i Dave’a Gibonsa z 1987 roku (do których „Kingdom...” w kilku miejscach wyraźnie nawiązuje). Nie mieli chyba tylko jednej rzeczy – dość talentu.

Największą wadą „Kingdom Come” jest jego hermetyczność. „Strażnicy”, choć opowiadali o zamaskowanych bohaterach, skonstruowani byli tak, że czytelnikowi wystarczyło mgliste pojecie o idei superbohaterstwa. Resztę załatwiał fantastyczny scenariusz pełen nawiązań do „kultury wysokiej” i popkultury, pełen fascynujących postaci i zwrotów akcji, wielopłaszczyznowy i wieloznaczny. W „Kingdom...” również pojawiają się dość obszerne cytaty z biblii, ale czai się za nimi jedynie pozór głębszych treści. Cytatów i nawiązań do innych komiksów nie sposób zliczyć, ale odsyłają one tylko do samych siebie. Radość z ich odnajdywania będą niewątpliwie mieli absolutni maniacy superbohaterskich uniwersów, zwykli czytelnicy wzruszą jedynie ramionami. A co gorsza pod koniec 200 stronicowego komiksu najzwyczajniej zasną znużeni klęską urodzaju. 


Waid i Ross tak skupili się na inscenizowaniu jak największej liczby pojedynków, na cyzelowaniu trykotów, że zapomnieli o najważniejszym – o przekonującej i wciągającej historii, dramatach bohaterów, którymi czytelnik chciałby się przejąć. Co gorsza, jeśli już pojawia interesujący wątek, bardzo szybko porzucany jest dla znanej z komiksów o superbohaterach sztampy. Natomiast finał „Kingdom Come” nieodparcie przypomina produkcje takich gigantów kina jak Michael Bay („Armagedon”), czy Roland Emerich („Dzień niepodległości”). Dobrzy wygrali i w nagrodę serwują przemowę wyłuszczającą przesłanie tym czytelnikom, którzy choć przebrnęli przez tę cegłę to jeszcze nie zrozumieli.

Niewdzięcznością byłoby nie wspomnieć o rysunkach Alexa Rossa. Fotorealistycznych, pełnych szczegółów, pieczołowicie odmalowanych z poświęceniem godnym lepszej sprawy. Początkowo budzą podziw, jednak z czasem i nagromadzeniem patetycznych póz, widowiskowych eksplozji, malowniczych peleryn męczą. W dodatku przy wielu kadrach „Kingdom Come” jeleń na rykowisku w zachodzącym słońcu to szczyt wyrafinowania i artyzmu. Całość opasłego albumu trochę ratuje 8 stronicowy epilog. Clark Kent (Superman) w ślicznej koszuli w kratę, Diana Carter (Wonder Woman) z burzą przyprószonych siwizną włosów i jak zawsze elegancki Bruce Wayne (Batman) spotykają się w restauracji tematycznej poświęconej superbohaterom. Fantastycznie rozegrana scena pokazuje czy mógłby być ten komiks. Szkoda, że nie jest.



[SH]

z archiwum sz kingdom come alex ross mark waid recenzja

Zobacz również

5za5 na ścieżkach popkultury!
"Obcy" - najlepszy przyjaciel twojego dziecka 
Z archiwum SZ - Fastnachtspiel

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...