O przedziwnych losach źródeł i celowości niektórych publikacji

Jak już wiemy od dłuższego czasu, większość ciekawych tekstów, które mogłyby zainteresować wyrobionego i naprawdę interesującego się historią czytelnika w Polsce, pisana i publikowana jest w języku angielskim. Przyczyną tego obłędu jest tak zwana punktoza czyli chęć zrobienia przez autorów tych pism kariery naukowej. Z punktu widzenia, który jest podstawą naszych dociekań zachowanie takie ma znamiona obłędu, albowiem jasne jest, że polski badacz nie zrobi na zachodzie żadnej kariery, nie zrobi jej także w Polsce pisząc po angielsku. W nagrodę zaś za swoją pracę, zamiast pieniędzy i sławy, dostanie tak zwane punkty, czyli coś, co w istocie nie istnieje.

Tak więc jego aktywność musi mieć jakieś drugie dno, którego on sam nie dostrzega. Być może jego praca służy temu, by zagraniczne ośrodki zgromadziły informacje w kluczowych obszarach, które potem zostaną przerobione na jakąś propagandową papkę. No, ale zawsze lepiej wynająć do tej roboty taniego wyrobnika z Polski, który jest przejęty zdobywaniem punktów, niż kogoś kto może i miałby chęć zabrać się za jakiś temat, ale chciałby za to pieniędzy i uznania w środowisku.

Żeby nie pozostać gołosłownym podaję przykład takiej pracy, jakże istotnej dla rozważań o historii Polski, a przecież całkowicie niedostępnej. Gadanie bowiem o tym, że każdy sobie może to przeczytać po angielsku jest wyjątkową wprost obłudą. Oto tytuł: Divided Sovereignty in the Genghisid States as Exemplified by the Crimean Khanate: Oriental Despotism” à rebours?

Na tym tle ciekawie wygląda działalność wydawnictw, które, za niemałe jak przypuszczam pieniądze, wydają w Polsce dzieła autorów szwedzkich, omawiające wojny Szwecji w basenie Morza Bałtyckiego, w tym oczywiście wojny z Polską. Czy szwedzcy autorzy pisząc te swoje książki, mające jak najbardziej charakter rynkowy, zbierają jakieś punkty? Oczywiście, że nie. Nie mają takiego zamiaru. Wydają swoje opasłe, dobrze napisane tomiska, wyłącznie dla zysku. Trzeba płacić za licencję, żeby je wydać w Polsce i za tłumacza. Czyni to wydawca prywatny. Proszę bardzo oto przykład: https://tantis.pl/szwedzkie-wojny-1611-1632-tom-ii2-p838005?utm_source=google&utm_medium=css&utm_campaign=TantisCSS3&gclid=CjwKCAjw49qKBhAoEiwAHQVTo3YqJ6GTYsAB2tcy_XBkyVa9EBEzWBqh9OcMcsaTE1u7Iz7a3mgvWxoC-28QAvD_BwE

Czy, na przykład, nie dałoby się, miast promować w Polsce książki autorów szwedzkich poruszające tak ważne dla Polaków tematy, wydać po polsku pracę jakiegoś rodzimego historyka? Jak widać nie można tego zrobić, albowiem polscy historycy szukają swoich szans gdzie indziej. Inaczej też wygląda w Polsce polityka wydawnicza. Każdy bowiem wierzy, że Polacy nie czytają książek, a do książek historycznych mają wręcz stosunek wrogi. To nie przeszkadza prywatnym wydawcom lansować na polskim rynku historycznych książek ze Szwecji, bardzo drogich w detalu, które rozchodzą się w niemałych nakładach. Nie wiem jak ludzie z dorobkiem, wykształceniem i pretensjami do ilorazu mogą żyć w tym obłędzie, ale jakoś mogą. Nie żywią się z pewnością tylko punktami.

Nie można też zrozumieć, jak to się dzieje, że ważne dla rodzimej historii źródła, publikowane są w śladowych nakładach i kolportowane wręcz pokątnie. Inaczej niż te szwedzkie książki, które zalegają Empik i dostępne są na wszystkich targach, jak kraj długi i szeroki. Oto przykład – olbrzymia i szalenie ważna edycja źródłowa https://vistulana.pl/produkt/korespondencja-stanislawa-koniecpolskiego-hetmana-wielkiego-koronnego-1632-1646/ Dziś już nie do kupienia. Nie omawiana, nie dyskutowana, nie zamieniona w literaturę popularną. Schowana na pawlacz, żeby nikt jej nie zobaczył. Zakładam się, że nikt z obecnych tu czytelników nigdy tej książki nawet nie dotknął.

Wygląda na to, że Polska jest krainą, z której pozyskuje się tanią siłę roboczą, a miejscowym sprzedaje się drogie produkty wykonane za granicą. Rynek książki nie różni się więc niczym od innych rynków, w których uczestniczymy, jako mieszkańcy kolonii. Możemy się cieszyć z tego tylko, że niektórzy z nas, całkiem za darmo, za te jakieś punkty, mogą coś opublikować w języku obcym. Coś, co w żaden sposób nie zmieni obowiązującej i wrogiej nam narracji historycznej. Ile ci ludzie mają z tego satysfakcji nie wiem, ale jestem pewien, że szwedzki wydawca, trochę zarobił na polskiej edycji dzieł szwedzkich historyków. Polski wydawca też na tym zarobił, tego również jestem pewien. Kto więc stracił? Nie chcę używać wyrazów górnolotnych, ale stratni najbardziej są lokalni autorzy, którzy chcieliby napisać coś ciekawszego niż znane od dekad i ciągle powielane schematy opisujące wojny XVII wieku. Możemy to zmienić. Jestem pewien. Potrzebny jest nam jednak budżet.

Zobacz również

Na kim naprawdę wzorował się Henryk Sienkiewicz?
O konieczności publikowania i przewadze propagandowej
Gdzie zaczęła się promocja nauki/

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...