Każdy, kto zajmuje się permakulturą, uprawia swoją własną żywność. Czy ma ziemię, czy nie, choćby na balkonie czy parapecie, stara się wyhodować coś, co można zjeść. Wszak suwerenność żywnościowa, pełna lub częściowa, to jeden z głównych celów, jakie zwykle przyjmuje się przystępując do pracy nad projektem permakulturowym. Bardzo często zastanawiamy się, czy to projektując siedlisko, czy też choćby planując zasiewy w istniejącym już ogrodzie na kolejny rok, jakie odmiany warzyw wysiać. Często w miesiącach zimowych przeglądamy katalogi nasion i wyszukujemy rzadkie, ciekawe, nowe odmiany, lub, jeśli wolimy, stare, tradycyjne, które w naszej opinii warto mieć. Ten, kto tak nie robi, niech pierwszy rzuci kamieniem.
Czy jest coś złego w szukaniu nowych odmian do swojego ogrodu? Albo w hołdowaniu przywiązaniu do tradycyjnych odmian ustalonych, zwanych potocznie „starymi”?
Zastanowimy się nad tym za chwilę, najpierw jednak pomówmy nieco o tym, jakie nasiona uznajemy zwykle za najlepsze. Pytanie o to, jakie kupić i gdzie kupić to jedno z najczęściej zadawanych pytań i zagadnieniu temu poświęciłem inny artykuł. Dość powiedzieć, że sporo osób wierzy w „stare odmiany”, cokolwiek to dla nich znaczy, inni z kolei wierzą w „postęp” i chętnie kupują nasiona krzyżówkowe, tak zwane F1, które od każdego ze swoich rodziców biorą to, co najlepsze, a czasami dodatkowo mozaika ich genów daje efekt heterozji, czyli jakąś cechę pożądaną – odporność na choroby, większy plon czy unikalny wygląd lub smak.
Człowiek od stuleci zarówno hodował odmiany ustalone (takie, które z roku na rok powtarzają swoje cechy), jak i krzyżował rośliny dla efektu heterozji. Jak wszyscy wiemy, oba te podejścia mają swoje zalety, mają jednak również szereg wad, o których mówi się rzadko.
Wiele osób zdaje sobie sprawę z tego, że odmiany krzyżówkowe powstają w wyniku sporej ludzkiej ingerencji. Producent nasion, aby wyprodukować linię F1, musi utrzymywać populację dwojga różnych rodziców w postaci czystych linii. Pochłania to oczywiście minimum dwa razy tyle zasobów, co utrzymywanie odmiany ustalonej. Krzyżowanie musi odbywać się w sposób kontrolowany, a producent niejednokrotnie wprowadza do krzyżówki cechy hamujące zdolności rozrodcze mieszańców, między innymi po to, aby zbieranie własnych nasion z potomstwa takich roślin było albo nieopłacalne, albo wręcz niemożliwe. Oczywiście, służy to zabezpieczeniu interesów producenta odmiany i sprawia, że ceny takich nasion są często o wiele wyższe, niż ceny odmian ustalonych. Kupując takie nasiona, musimy też zdawać sobie sprawę, że są one najlepiej przystosowane do produkcji w warunkach takich, o jakich myślał producent dokonując selekcji. Przykładowo, jeżeli rośliny nawozimy mineralnie, to ich potomstwo też będzie miało „w genach” głód takiego właśnie nawożenia. Wszystko to sprawia, że pomimo swoich wybitnych zalet, odmiany F1 są wyborem problematycznym, gdyż z jednej strony często nie są przystosowane do naszych konkretnych warunków, a z drugiej korzystanie z nich uzależnia nas od dostawcy i producenta.
No dobrze, czy wobec tego alternatywą są odmiany ustalone? Niewiele osób dopuszcza do siebie myśl, że utrzymywanie tak zwanych starych odmian, metodami uznawanymi powszechnie za naturalne, niesie za sobą sporo negatywnych skutków. Postaram się wytłumaczyć to na podstawie dwóch roślin, tak chętnie przez nas uprawianych – pomidora i ziemniaka.
Pomidor trafił do Europy w początku XVI wieku i jako pierwsi, około roku 1550 zaczęli go uprawiać Włosi. Musiało upłynąć jeszcze ćwierć wieku, aby zaczął być uprawiany w Hiszpanii, Anglii i kilku innych krajach. Przybył do Europy z Peru, Boliwii i Ekwadoru, gdzie żyje mnogość dzikich gatunków i odmian. Problem w tym, że do Europy przybyły nieliczne i że wraz z pomidorem nie przybyły do Europy jego zapylacze.
Na przestrzeni pierwszych lat życia na nowym kontynencie, wśród pomidorów dokonała się selekcja naturalna polegająca na tym, że faworyzowane były odmiany samopylne. Z czasem kwiaty pomidora zmalały i pozamykały się, bo wewnątrz zamkniętego kwiatka samozapylenie następowało łatwiej, niż przy kwiatach otwartych dla owadów.
W konsekwencji, zaczęło spadać zróżnicowanie genetyczne pomidorów, albowiem zapylacze nie przenosiły pyłku z jednej rośliny na drugą. Następował chów wsobny i zaczęły wyodrębniać się odmiany ustalone czyli takie, gdzie z pokolenia na pokolenie rośliny wyglądają, rosną i plonują z grubsza tak samo.
Człowiek zaczął wtrącać swoje trzy grosze do tego procesu, krzyżując różne odmiany pomidora i przez to tworząc nowe, ale gdy tylko stworzył jakąś atrakcyjną odmianę, od razu dokładał starań, aby pozostała już taką „na wieki”. W efekcie powstrzymane zostały w dużej mierze naturalne procesy adaptacyjne, jakie zachodzą w naturze, a pula genowa pomidora, w porównaniu z tą w jego ojczyźnie, w Andach, została znacząco zredukowana.
Jakie to ma konsekwencje? Pierwsza i najważniejsza jest taka, że rośliny siane z nasion odmian ustalonych mają znacznie obniżoną zdolność przystosowania się do nowych okoliczności. Odmiany powstałe w cieplejszych rejonach źle sobie radzą w zimnych i odwrotnie. Odmiany nieodporne na dany patogen pozostają nieodpornymi, gdyż cecha ta została w populacji tej odmiany utracona w procesie selekcji. Choćbyśmy przez lata zbierali nasiona tej odmiany w naszym ogrodzie, to o ile nie nastąpi jakaś rzadka mutacja, podstawowe cechy odmiany się nie zmienią i nie nabędzie ona odporności na przykład na zarazę ziemniaczaną. Co więcej, wraz z upływem lat odmiana będzie tracić tak zwany wigor, czyli możemy oczekiwać, że będzie sprawiać coraz więcej kłopotów. Dlatego też co jakiś czas potrzebna jest „świeża krew”, aby uniknąć skutków wsobnego chowu.
Jeszcze gorzej sytuacja wygląda w przypadku ziemniaka, który rozmnażamy de facto poprzez klonowanie – sadząc bulwy, z których wyrastają rośliny identyczne z matecznymi. Wiele współczesnych odmian ziemniaków było selekcjonowanych w taki sposób, że obecnie nie wydają już owoców lub nie ma szans na dojrzałe nasiona. Z kolei te, które jeszcze owocują i dają nasiona, i tak, poza nielicznymi wyjątkami, są uprawiane z sadzeniaków. Podobnie jak w przypadku pomidorów, odmiany takie mają ubóstwo genów i nie są w stanie szybko przystosowywać się do nowych czynników – czy to do lokalnych warunków pogodowo-glebowych, czy też ochrony przed szkodnikami czy chorobami.
Jak tragiczne skutki może mieć uboga pula genowa przekonała się Irlandia, gdy w latach 1845 – 1849 całkowicie zawiodły uprawy ziemniaka zniszczone przez zarazę. Podstawowym powodem „sukcesu” zarazy było to, że w Irlandii w praktyce uprawiano głównie jedną odmianę, która okazała się wrażliwa na Phytophora infestans – lęgniowca przywleczonego, o ironio, z Ameryki. W efekcie, z głodu zmarło 20% populacji kraju, a kolejne 2 miliony zmuszone były do emigracji „za chlebem”.
Jak widać, bywają sytuacje, że nie takie „stare odmiany” piękne, jak je malują. Tak czy inaczej, w dzisiejszych czasach mamy sytuację, z którą trudno się pogodzić – z jednej strony kuszą nas piękne, nowe, ale i stare odmiany, których ogromne bogactwo nasion dostępne jest na wyciągnięcie ręki, z drugiej świadomość tego, co wiąże się z korzystaniem z takich nasion sprawia, że być może powinniśmy się zatrzymać i zastanowić - czy dobrze robimy uprawiając odmiany ustalone i utrzymując je w czystości?
Dla mnie, jako miłośnika i posiadacza ponad stu odmian pomidorów i nieco jedynie mniejszej liczby odmian ostrych papryk, świadomość, że coś tu jest nie tak, jest niestety oczywista. Widzę, ile wysiłku pochłania na przykład ochrona moich pomidorów przed zarazą ziemniaczaną i mam głęboką świadomość, że zdecydowana większość z tych przepięknych odmian zawsze takich wysiłków będzie wymagać, o ile chcę utrzymać je w czystości. Skąd bowiem miałby się wziąć u nich gen odporności na zarazę ziemniaczaną?
Jak widać, pasja kolekcjonersko-hodowlana nieuchronnie musi zderzyć się tu z zasadami permakultury. Utrzymywanie czystych odmian, nawet w ilości nie tak dużej, jak czyni to jakiś zwariowany pasjonat, kłóci się z zasadą „Minimum Nakładów, Maksimum Efektów”. Im szybciej zdamy sobie z tego sprawę, tym lepiej dla nas. Będziemy bowiem w stanie od razu podejść do uprawy własnej żywności racjonalnie i w sposób o wiele bardziej efektywny.
Podstawowym krokiem w tym kierunku jest podjęcie działań mających na celu przywrócenie roślinom bogactwa genów, spośród których z jednej strony natura, a z drugiej my, będziemy selekcjonować je pod względem cech pożądanych. Aby stało się to możliwe, musimy pomieszać ze sobą wiele blisko spokrewnionych odmian, im więcej, tym lepiej.
Postępowanie takie nie jest dla osób o słabych nerwach, ani dla niecierpliwych. Z reguły w przypadku łatwiejszych roślin proces dochodzenia do względnej obfitości zajmuje trzy lata, zdarza się też, że w pierwszym roku dosłownie nie ma co jeść. Wszystko zależy od tego, jaki jest nasz materiał wyjściowy i co jest czynnikiem limitującym nasze plony obecnie, a także, jaki cel sobie stawiamy, bo może być on różny. Aby nie pisać ciągle o pomidorach, postaram się opisać dwa różne przypadki – melona i dyni.
Załóżmy, że dwa czy trzy razy w życiu próbowaliśmy uprawiać u siebie melony z kupnych nasion, ale za każdym razem okazywało się, że rosły słabo, a nawet jeśli dawały owoce, to miały one kłopot aby dojrzeć. Pozostawiając na boku pytanie, czy uzasadnionym jest upierać się w tym miejscu przy uprawie melonów, zastanówmy się, co zrobić, aby uprawa taka mogła toczyć się pod hasłem „Maksimum Efektów, Minimum Nakładów”.
Musimy powiedzieć sobie szczerze, że zapewne nasiona które kupujemy, są przystosowane do zdecydowanie cieplejszego klimatu. Ale rośliny posiadają wielkie zdolności adaptacyjne, muszą jedynie mieć dość dużą pulę genów, aby z nich skorzystać oraz muszą się krzyżować i wydawać nowe pokolenia łączące w sobie cechy rodziców.
To, co chcemy zrobić, to stworzenie naszej lokalnej odmiany. W tym celu zdobywamy nasiona tylu odmian melona, ilu będziemy w stanie. Wysiewamy je pomieszane, dosyć gęsto i w sposób taki, w jaki zwykle uprawiamy wszystko w naszym ogrodzie, podobnie w sposób „normalny” opiekujemy się nimi w sezonie. Nie niańczymy ich, gdyż wtedy prowadzilibyśmy selekcję pod kątem odmian najlepiej odwdzięczających się za niańczenie. Wyjątkiem jest sytuacja, kiedy uwielbiamy niańczyć roślinki, wtedy po prostu taki mamy styl „ogrodniczenia” i nie ma rady na to – robimy, co musimy.
Tak czy inaczej, w trakcie sezonu okazuje się zwykle, że część nasion nie wykiełkowała, część siewek nie przeżyła, część krzaków nie wydała owoców, a z całej tej masy być może jedynie kilka dało zdrowe, dojrzałe owoce. Nasiona z tych właśnie owoców to nasz zarodek własnej lokalnej odmiany, niosącej ze sobą cechę dojrzewania w naszym klimacie.
Pieczołowicie zbieramy nasiona z tych właśnie owoców i to one będą stanowić trzon naszych siewów melona w drugim roku. Aby jednak jeszcze bardziej poprawić genetyczne urozmaicenie uprawy, wysiewamy je ponownie w towarzystwie innych odmian, zarówno tych z zeszłego roku, jak i nowych, o ile udało nam się takie zdobyć. W drugim roku powinniśmy uzyskać dojrzałe owoce w zdecydowanie większej liczbie. Pobieramy z nich nasiona i z niecierpliwością czekamy na trzeci sezon.
W trzecim sezonie siejemy nasze nasiona i jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem, powinniśmy otrzymać bardzo ładny plon. Teraz możemy zacząć selekcję pod kątem innych cech, takich na przykład jak smak, kolor czy wielkość owoców. Możemy w towarzystwie naszych melonów sadzić inne odmiany o pożądanych cechach, które nawet jeśli nie wydadzą dojrzałych owoców, to będą dostarczycielami pyłku niosącego ze sobą informację genetyczną, na której nam zależy. Z każdym rokiem nasza lokalna rasa melona powinna spisywać się coraz lepiej, a my będziemy mogli ją kształtować dokładnie tak, jak sobie tego życzymy.
Oczywiście, nie zawsze wszystko idzie tak gładko, jak to powyżej opisałem, bo na nasze działania ma wpływ wiele czynników od nas niezależnych, ale gra jest naprawdę warta świeczki – co postaram się pokazać na drugim przykładzie.
Drugi przykład dotyczy dyni. Załóżmy, że dynie u nas rosną, ale wymagają dużo zachodu. Musimy solidnie przygotować ziemię, nawozić, podlewać, ściółkować, stosować środki ochrony. Uzyskujemy duże plony, ale wystarczy zaniedbać rośliny w sezonie, by efekty były mizerne. Próbujemy siać różne nowe odmiany, ale zawsze jest to samo – tak długo jak dynie wspomagamy, rosną. A gdy o nich zapomnimy, marnieją. Ponosimy duże nakłady pracy oraz zużywamy sporo zasobów, aby uzyskać plon.
Czy jest na to rada? Możemy spróbować wyhodować taką odmianę lokalną, która będzie „bezobsługowa”. I znowu, gromadzimy nasiona takiej liczby odmian, jaką tylko możemy zdobyć. Przydadzą się tu zwariowani kolekcjonerzy, prawda? Choć taki jest z nich pożytek!
Pamiętamy, że dynia dyni nierówna, a więc jeżeli nasz projekt dotyczy dyni Cucurbita maxima, to dobieramy odmiany tylko tej dyni, a nie na przykład dyni Cucurbita pepo czy C. moschata. Siejemy towarzystwo razem i zapominamy o nim, albo też stosujemy takie zabiegi, jakie uznamy za niezbędne pamiętając, że do takich właśnie zabiegów „przyzwyczajamy” następne pokolenia.
Nasze plony w pierwszym roku mogą być bardzo mizerne, o ile naprawdę mamy słabą glebę, suszę, czy jakie tam jeszcze inne przeciwności, ale jeżeli udało nam się uzyskać choć 2-3 owoce z których nasiona nadają się do siewu, to jesteśmy wygrani. Musimy pamiętać, że nasiona w owocach dyni dojdą w cieple na parapecie, także nawet z nie w pełni dojrzałego owocu możemy pozyskać nasiona do siewu w przyszłym sezonie. Dalej postępujemy dokładnie tak samo, jak w przypadku melona – siejemy w drugim i w trzecim roku nasze własne nasiona wraz z ewentualnym dodatkiem innych odmian, aby w kolejnych latach mieć zaczątek swojej własnej rasy lokalnej, rosnącej w naszych warunkach o niebo łatwiej, niż wszelkie kupne nasiona, czy to starych odmian, czy krzyżówkowe F1.
Trzeba przy tej okazji jeszcze powiedzieć, że w przyrodzie nic nie jest tak proste, jak się wydaje. O pewnych rzeczach dopiero się dowiadujemy i uczymy się ich, a na pewno jeszcze wiele pozostaje nieodkrytych. Przykładowo, w przypadku ras lokalnych krzyżowanie i genetyka to jedynie część układanki. Równie ważne jest to, że każda roślina oraz każde zbierane z niej nasionko zasiedlone są przez specyficzne dla naszego miejsca mikroorganizmy, które pełnią szereg pożytecznych funkcji. Nasiona komercyjne są często sterylizowane, a więc pozbawiane tej korzystnej mikroflory. U ludzi, stan taki nazwalibyśmy dysbiozą – gdy nasza flora jelitowa wymiera, oznacza to, że mamy poważne kłopoty i to się leczy. Czy ktokolwiek myśli w tych kategoriach w odniesieniu do kupowanych nasion? Myślę, że niewielu. No ale to temat na osobny artykuł.
Wróćmy do naszych ras lokalnych - czy wszystkie rośliny można hodować w takiej formie? Niestety, nie ze wszystkimi jest tak łatwo, jak to powyżej opisałem, no ale te, które z natury zapylane są krzyżowo przez owady lub wiatr, doskonale się do tego nadają. Królują tu wszystkie rośliny dyniowate, kukurydza i na przykład szpinak czy fasola tyczna.
Trudności sprawią rośliny wieloletnie (poprzez większy odstęp między pokoleniami, potrwa to po prostu dłużej) oraz rośliny samopylne, którym trzeba w zapyleniu krzyżowym pomagać. Klasycznym przykładem są te nasze nieszczęsne pomidory czy ostre papryczki o zamkniętych kwiatkach, w większości samopylne, gdzie aby mieć pewność, że nastąpiło zapylenie krzyżowe, trzeba latać z pędzelkiem z kwiatka na kwiatek. Dlatego też, bardzo mądrym posunięciem jest zachowanie nasion z pomidorów, które mają wyraźnie większe i mocniej rozchylone płatki. Z czasem mamy szansę dochować się pomidorów z dużymi kwiatami o odgiętych do tyłu płatkach i znamieniu słupka wystającym z kwiatu na zewnątrz, co umożliwia owadom ich zapylanie krzyżowe.
Bardzo trudnymi roślinami są sałaty, gdzie zapylenie krzyżowe następuje w mniej niż 1% przypadków. Oznacza to tyle, że wyhodowanie własnej lokalnej rasy sałaty jest utrudnione i wymaga większej populacji roślin i dłuższego czasu, a nie że jest niemożliwe.
Należy wspomnieć, że w tworzeniu odmian lokalnych nie musimy być osamotnieni – możemy szukać sojuszników wśród sąsiadów, w okolicy, a nawet w klimatach analogicznych na całym globie, choć oczywiście im bliżej, tym lepiej. Rozdawanie nasion wraz z prośbą o zwrot części po zbiorach sprawia, że liczebność naszej populacji hodowlanej może być dużo większa, niż pozwala na to wielkość naszej działki czy ogródka. Hodowla lokalnych odmian może być też czynnikiem integrującym lokalną społeczność, no i „przynętą” pozwalającą nam zainteresować innych tym, co robimy nie tylko w ogrodzie, ale i w szerszym kontekście permakultury.
Biorąc to wszystko pod uwagę, czy mylimy się wybierając zwykle jedną z dwóch dróg – „stare odmiany” i odmiany krzyżówkowe F1? Czy powinniśmy od nich odejść i zająć się wyłącznie hodowlą odmian lokalnych? Tak być może byłoby najlepiej, ale bądźmy realistami. Starajmy się równolegle część areału przeznaczyć na produkcję żywności z nasion sprawdzonych odmian, a na części próbujmy wyhodować swoją pierwszą rasę lokalną warzywa, z którym wiążemy największe nadzieje, lub na którym najbardziej nam zależy. Dobrze by było, aby była to roślina zaliczana do tak zwanych plonów głównych, czyli taka, która zapewnić nam może dużą ilość kalorii w postaci plonu.
Z czasem, być może połkniemy bakcyla i dołączymy kolejne gatunki, a pula genów w naszym siedlisku niepomiernie dzięki temu wzrośnie. Uprawy nasze lepiej radzić sobie będą ze zmianami klimatu, bo każdemu następnemu pokoleniu łatwiej się będzie do nich przystosować. I podczas gdy u naszych sąsiadów (czego im nie życzymy) zaraza jak co roku zakończy żywot pomidorów, być może my cieszyć się będziemy naszymi „kundelkami” oraz smakiem zdrowych owoców prosto z krzaczka aż do później, złotej polskiej jesieni.
Artykuł powstał dzięki wsparciu udzielonemu za pośrednictwem witryny https://patronite.pl/Permisie
Patroni Artykułu:
Mariusz
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Dziękuję!
Trwa ładowanie...