Zaledwie udało sie odratować Holiday, a już przed nami kolejne wyzwanie, któremu na imię Hana. Nie ma czasu na odpoczynek, na choćby jedną małą chwilkę żeby oddech złapać. Hana trafiła do mnie z lecznicy. Znaleziono ją w Nysie, na ul. Kościuszki. Była zwinięta w kulkę, wydawało się, że jest wyrwana z hibernacji, być może pies rozkopał jej gniazdo. Dostała kojec i ciepły termofor, ale nie chciała się rozwinąć. Była dosyć dużym jeżem, tylko wydawało mi się, że jest trochę za chuda., Trudno ocenić jeża gdy jest zwinięty w kulę, więc cały czas próbowałam ją ogrzać żeby się w końcu rozwinęła. Nie reagowała na jedzenie wstawione do kojca, nie reagowała w ogóle na nic. Nie pomogło ogrzewanie i okrywanie ciepłymi kocykami. Hana nie chciała sie rozwinąć. W końcu dałam za wygraną. Pomyślałam sobie, że ona po prostu chce spać. Chce kontynuować hibernację, z której ją wyrwano. Okryłam ja ciepło i zostawiłam w spokoju. Jeszcze tylko sucha karma i woda do kojca, no i niech sobie śpi jak taka jej wola.Spała długo, zaglądałam do niej od czasu do czasu, ale jedzenie było nie ruszone, widać było, że Hana nie wychodziła spod kocyków. W końcu trochę mnie zaczęło nosić, inne jeże też spały i nie martwiłam się tym, a Hana nie dawała mi spokoju. Kilka razy dziennie podnosiłam kocyki, zaglądałam do niej i z powrotem przykrywałam, bo Hana wcale się nie ruszała, dokładnie jak podczas hibernacji. No kurczę, dobra, hibernacja...cholera, no nie, ona nie powinna hibernować. Chyba nie powinna. Wyciągam ją spod kocyków i oglądam tę kolczastą kulę. No piłka po prostu, co tu można powiedzieć więcej. Ważę. 588 gramów, czyli waga spada bo przy przyjęciu miała niewiele ponad 600 g. Czyli nie hibernuje tylko śpi. Coś jest nie tak, coś przegapiłam chyba. Grzeję wodę i ponownie kładę Hanę na ciepłym termoforze. No i już zaczynam chodzić jak nakręcona bo wydaje mi się, że nie jest to normalna sytuacja. Teraz to już wiedziałam, że nie będę miała chwili spkoju dopóki nie zobaczę co się dzieje z Haną. Ale jak ją obudzić? Uparcie śpi. Znowu ją wygrzebuję spod kocyków. Ledwo oddycha, ale jest jakby ciutkę mniej zwinięta. Albo to moja wyobraźnia, nie wiem. No nic, pakuję ja do transportera i wiozę do lecznicy. Doktor też ręce rozłożył, no co tu z nią robić...Hana wędruje do inkubatora, a ja lecę do chaty bo tam cały zastęp kolczastych ryjów czeka na obrządek. Nie wiem czy pomógł inkubator, czy Hana w końcu zdecydowała się budzić, ale zaczęła się ruszać i wystawiła nosek. I na tym koniec. Zabieram ją z powrotem do domu, na termofor, bo przed nami weekend więc wolę ją mieć u siebie. Tym razem na termoforze Hana troszkę się ożywiła. Wydawało mi się, że chce chodzić, ale coś jej w tym przeszkadza. Ale co? Łapki cały czas podwinięte pod brzuchem, tylko łepek wyciągnięty przed siebie. Bardzo suchy nosek, silnie zapadnięte oczka. Hana jest bardzo, bardzo odwodniona. Gdy wyciągnęła się na ciepłym termoforze, podniosłam jej skóre na grzbiecie. Została w takiej pozycji. Taki namiot z kolców. Trudno. Doktor chyba nie będzie miał spokojnego weekendu. I już wiszę na telefonie, przygotowując jednocześnie transporter. Jadę do lecznicy, doktor też jedzie. Hana dostaje ogrzane płyny. Kolejna dawka za 8 godzin, i znowu za kolejne 8. Halo! Czy ktoś ma może do sprzedania niepotrzebne krasnale? Bo trzeba ogarnąć pozostałe jeże i zająć się domem, bo do wyjścia już trafić nie można... Nasz samochód przekształcił się już w jeżobus, bo nic innego nie robi, tylko wozi jeże. Nawet do garażu nie wstawiamy, bo się nie opłaca, zaraz będziemy znowu wyprowadzać. Stoi więc pod domem w gotowości. Póki jeszcze jeździ, bo niedługo pokaże nam język i będę musiała dybać na nogach z transporterami, a w jedną stronę mam ni mniej ni więcej tylko koło 4 km . Razy dwa, daje 8 km dziennie. Mnie szkoda tylko czasu, bo mam dwie godziny w plecy, a dwie godziny przy jeżach to nie jest może zbyt dużo, ale zawsze mogę umyć kilka kojców albo posprzątać u 3-4 jeży. No więc zaczęła się walka o Hanę, o kolejne jeżowe życie. W domu Hana leży na termoforze, cały czas pilnuję żeby miala ciepło. Przy zmianie któregoś juz z rzędu termofora, Hana na chwiejnych łapkach podniosła się i zeszła z kocyka. I wtedy zobaczyłam to, co przez tyle dni chciałam zobaczyć. A jak zobaczyłam, to już nie jestem pewna czy rzeczywiście chciałam to zobaczyć. Doły głodowe na jej bokach były tak ogromne, że właściwie chyba nic wewnątrz nie miała. Tylko skóra i kolce. Dwoma palcami można było objąć jej grzbiet. Była krańcowo wycieńczona, zagłodzona. Dlatego nie chodziła, nie mogła się obudzić, nie otwierała oczu. Hana była dużym jeżem, w normalnych warunkach jej waga powinna oscyolwać pomiędzy 1000 – 1100 gramów. A ważyła zaledwie połowę. Nie jadła, nie piła , nie było kupy, więc nie można było w żaden sposób stwierdzić, czy ma robale. Spróbiwałam karmić ją strzykawką. Ludzie, marzenie ściętej głowy. Zęby tak zaciśnięte, że włożenie jej czegokolwiek do pyska graniczy z cudem. To jak ją karmić? Na kroplówkach długo nie pociągnie,. Musi dostać jeść, musimy spróbować ruszyć metabolizm, który pewnie albo się zatrzymał – co byłoby dramatem – albo bardzo, bardzo zwolnił. A jak go ruszyć psiakrew? Jak ją nakarmić, jak wcisnąć jej do pyska choćby jeden mililitr czegokolwiek? Kroplówki, ogrzewanie – to na pewno pomoże, ale nie załatwi sprawy. Hana musi jeść. W ostateczności można podać jedzenie sondą bezpośrednio do żołądka, ale Hana nie przeżyje narkozy. A więc jesteśmy w punkcie wyjścia. Przy kolejnej kroplówce doktor się za głowę złapał gdy ujrzał rozwiniętą Hanę. Nie chodziła bo była zbyt słaba, leżała tylko i słabo oddychała. Taki żywy trup. Doktor też był zdania, że Hana musi zacząć jeść. Próbować wszelkimi sposobami karmić. Nawadnianie, ogrzewanie, karmienie. Tylko niech mi kto mądry powie jak ją nakarmić? Ja nie wiem. Ogrzewanie, spoko. Mam już w tym temacie sporą wprawę więc problemu nie będzie, tylko trochę biegania i czasu. Trochę więcej zużytej wody i prądu. Nawadnianiem zajmie się doktor. Ale karmienie? Ludzie, to jakiś horror. No, trudno, trzeba się kiedyś zmierzyć z każdym problemem. Najwyżej się nie uda. Przygotowalam jedzonko, takie do strzykawki, płynne, koktajl białkowo- witaminowy z karmy weterynaryjnej. Nabrałam 2 ml. Gdy Hana ogrzała się na ciepłym termoforze, wzięłam ją na ręce i spróbowałam czy uda mi się włożyć jej strzykawkę między zęby. Ludzie...prędzej chyba nakarmiłabym posąg Sfinksa niż ją...Normalnie nie da rady. Zęby zaciśnięte na beton. To co ja mam zrobić? Bez jedzenia Hana po prostu umrze. Ona już powoli umiera, przy życiu jeszcze trzymają ją kroplówki, ale to nie może trwać bez końca. Jej organizm w końcu się podda. Kurczę biorę znowu tę strzykawkę, Hanę kładę na dłoni grzbietem do dołu i próbuję choć na pół milimetra otworzyć jej pyszczek. Dziubek od strzykawki jest dosyć gruby, wielka szkoda, że nikt nie produkuje strzykawek takich do karmienia, takich z cienkim dziubkiem, który łatwiej byłoby włożyć między zęby. Ja pitolę, to jakaś syzyfowa robota z tym karmieniem. Wciskam strzykawkę chyba po setnych częściach milimetra między zęby Hany. Trwa to całe wieki. Trzymam ją na dłoni, niby nie waży dużo, tylko niecałe 600 gramów, ale czuję to w nadgarstku i w łokciu. Te 600 gramów nieszczęścia. Niestety, próba wciśnięcia strzykawki nieudana. Ześliznęła sie zwyczajnie z zębów i dupa z tym wszystkim. Próbuję kolejny raz. Trochę boli ręka, ale nic z tym nie zrobię, innego sposobu nie ma. Kolejna próba i kolejne niepowodzenie. A co? Myślicie, że to jest łatwe? Jezu, normalnie jej nie nakarmię... Znowu próbuję, powoluteńku, stopniowo, już, juz prawie udało mi się rozsunąć jej ząbki w miejscu gdzie są najmniejsze i gdzie na strzykawkę jest najwięcej miejsca. I znowu klapa. Znowu nic z tego. Mam wrażenie, że chyba wyłamię jej zęby. Bo wargi już skaleczyłam tą strzykawką, są ślady krwi... Próbuję znowu, i znowu. Za oknem już dawno zrobiło się ciemno, jeże walą miskami w kojcach, są głodne. No to co z tymi krasnalami cholera...? A ja się zmagam cały czas z jednym problemem. Jak nakarmić Hanę? Znowu strzykawka, ale najpierw odkladam jeża i prostuję rękę bo całkiem zardzewiała, trudno rozprostować,. Biorę Hanę i zaczynam całą akcję od początku. Gdyby chociaż na pół milimetra udało się te zęby rozewrzeć, może wtedy coś bym jej do tej mordy wcisnęła. Ona ma chyba te zęby ze stali, normalnie nic się z tym nie da zrobić, wciskam już tę strzykawkę na siłę, na chama... jest! Udało się! Strzykawka jest w pysku. Ucieszyłam się jak durna jakaś. Wcisnęłam jej troszkę jedzenia, troszeczkę, żeby tylko coś zjadła w końcu. Wyjęłam strzykawkę z pyszczka żeby spokojnie połknęła i... wszystko wylało się spomiędzy zębów . Rety! Ona nie połyka! No to kaplica, nie wiem co z tym zrobić... co teraz? Hana leży bez ruchu na mojej dłoni, oczy ma zamknięte, pyszczek ubabrany żarciem, zaczyna być zimna. Więc z powrotem na termofor żeby sie ogrzała. Pół godziny. Zabieram ją na kolejną próbę karmienia. Podjęłam decyzję, chyba jedną z tych najtrudniejszych. Jeden raz już to robiłam i udało się, ale obiecałam sobie wtedy, że już nigdy tego nie zrobię, bo za duże ryzyko. Mniejsze niż podanie narkozy i nakarmienie sondą, ale jednak bardzo duże. Spróbuję podać Hanie jedzenie głęboko do gardła żeby od razu połknęła. I zaczęłam się mocno zastanawiać, czy powinnam zadzwonić do doktora i uprzedzić go, żeby sie z domu nigdzie nie ruszał, bo może mieć do ogarnięcia zachłystowe zapalenie płuc. Druga w nocy, jeszcze zdążę go zerwać z wyra w razie draki.
No cóż, przeżegnałam się i do roboty. Hana była już ogrzana, ciepła i miałam wrażenie, że zaczyna otwierać oczy, była jakby bardziej przytomna. Widocznie zbawienny wpływ kroplówek. No malutka, zaczynamy. I znowu otwieranie pyszczka, kilkakrotne próby wciśnięcia strzykawki, ja już zaczęłam zaciskać zęby, bo ręka mnie juz tak bolała, że niech ją szlag trafi. Któraś tam z rzędu próba i w końcu strzykawka jest między zębami. Hana poruszyła głową, czego wcześniej nie robiła. Pewnie jej się to wszystko nie podobało. Udało się wlać do gardła dwie kropelki jedzenia. Połknęła. Ludzie... a obiecywałam sobie, że już nigdy tego nie zrobię. Ale to tylko dwie krople, w strzykawce mam 2 ml... jeże siedzą głodne, rodzina bez jedzenia, sterta garów w zlewie, kupa jeżowego prania w łazience ...wierzę w krasnoludki, tylko żeby w końcu przyszły...Wlewam Hanie kolejne 2 kropelki, wyciągam strzykawkę, Hana połyka. I znowu mozolę się pół godziny z otwieraniem pyszczka. Znowu 2 kropelki. Potem wlewam już więcej bo jak na razie Hana połyka – z trudem i nie za każdym razem, ale połyka. Trochę się jeszcze wylewa z pyszczka, ale to już nie jest dużo. Ubyło pół mililitra, a tu niedługo już świtać zacznie... Karmię i karmię, po kilka kropelek, w końcu strzykawka jest już pusta. Hana zjadła 2 ml, no ciut się jednak wylało, ale resztę ma w brzuszku. Teraz trzeba ją zanieść na termofor. Tylko mam problem żeby sie wyprostować, bo stałam zgarbiona prawie 7 godzin. Tyle trwało wlanie 2ml żarcia do gardła Hany. To jest jakiś dramat normalnie. No więc owijam jeża kocykiem i zgarbiona jakbym one dolar zgubiła, niosę ją do kojca na ciepły termofor. Jest 6 rano. Trzeba się ogarnąć, jakoś wyprostować i jechać do lecznicy na kroplówkę. Znowu szykowanie transportera, koniecznie z termoforem, żeby ani na chwilę Hana nie zmarzła. Potem budzenie syna, bo ja za kierownicę już nie siadam z racji tego, że prawie nie śpię. Stoimy pod lecznicą, ciekawe czy doktor nie zapomniał, czy przyjedzie... Przyjechał, normalnie kocham tego chłopa. Kroplówka podana, kolejna za 8 godzin. Wracamy do domu – Hana na termofor, ja do jeży, bo głodne tym razem były. Przygotowałam jedzenie, nakarmiłam, posprzątałam ile zdążyłam, chociaż u tych największych zasrańców. No i kojce trzeba myć, bo cała kolumna stoi w ogrodzie i czeka na mycie. A potem lecznica i kolejna kroplówka, i kolejne karmienie w międzyczasie, bo Hana je co 4 godziny...Syn zrobił kanapki... zapomniałam, że zapomniałam zjeść, heh, zdarza się w najlepszej rodzinie. Taki scenariusz trwał bez przerwy przez 3 dni. Po 3 dniach w kojcu Hany na termoforze znalazłam kupkę. Nareszcie! Natychmiast zapakowałam i pędem do lecznicy. Doktor od razu zbadał pod mikroskopem. No czego przeciera te okulary...co tam widzi... już zaczęłam z nogi na nogę przestępować bo się gapi w te tulejki a nic nie mówi... W końcu doktor ożył i się odezwał. Powiedział, że w życiu czegoś takiego nie widział. No to podeszłam do tego mikroskopu na gumowych nogach, bo jak doktorem zatelepało, to co ja mam mówić? To, zo zobaczyłam przeszło wszelkie oczekiwania. Już przy Holiday było strasznie, ale teraz to była tragedia jakaś do n-tej potęgi. W polu widzenia same jaja robali. Jedno na drugim, drugie na trzecim, a te wszystkie na kolejnych górach jaj. Nie zacytuję co wtedy powiedziałam. W każdym razie trzeba było się wziąć ostro do roboty, zanim robale zabiją Hanę. Czyli znowu wyścig z czasem., Zamiast żarcia Hana dostawała teraz codziennie jedną dawkę leku – 2 strzykawki po 2 ml. Trzeba jej to było wlać do gardła, na szczęście po tych kilku dniach wciskania żarcia, była bardziej skora do współpracy i nie było już takiego problemu z otwieraniem pyska. Tylko nie chciała połykać, a więc cały czas do gardła i cały czas dusza na ramieniu, że coś pójdzie nie tak;. Bo na to wszystko, to jeszcze tylko zapalenia płuc potrzeba. Oprócz leku na robale, Hana dostała też leki krwiotwórcze bo błony śluzowe miała kompletnie białe, jakby krwi w niej nie było. Mieszałam jej leki z jedzeniem, żeby jednak oprócz prochów tez jakieś żarcie wciągała. W chwili obecnej cały czas trwa walka o Hanę. Karmię, jeżdżę na kroplówki, podaję leki, ogrzewam, i mam nadzieję, że się uda. Że podobnie jak Holiday – Hana w końcu ruszy do przodu i sama zacznie jeść. Bo wtedy już będę spokojna. To będzie oznaczało, że jej organizm wyszedł z zapaści spowodowanej robalami, wycieńczeniem i hipotermią. A teraz – jak zwykle od dłuższego już czasu – idę karmić Hanę.
Trwa ładowanie...