Komodo. David Vann. Przełożyła Dobromiła Jankowska. Wydawnictwo Pauza, Warszawa 2022. 256 stron.
Czy wilczyca potrafi zagryźć swoje potomstwo?
„- Suka zabija swoje potomstwo, kiedy żyje w warunkach, w których sama popełniłaby samobójstwo, gdyby tylko potrafiła. Na wolności takie tragedie się nie zdarzają, wilczyce opiekują się nawet chorymi dziećmi - mówią specjaliści”.
(wyborcza.pl/katowice – 11 lutego 2014 roku).
Co robi kobieta „na skraju załamania nerwowego”? Na pewno nie jest tak zabawna, jak w filmach Almodóvara.
David Vann wydobywa, uwięziony, głos kobiety wycieńczonej, sponiewieranej, zawiedzionej samą sobą.
45- letnia Tracy dostrzega piękno indonezyjskiej wysypy Komodo. W otchłani oceanu jest jednocześnie wyzwolona i osaczona. Jej głowa, jej dusza rozpada się na molekuły. Składowe życia zostają nazwane, rozpoznane i stają się pretekstem dla pisarza, który opisuje świat w perspektywy kobiety wytrąconej i przetrąconej.
David Vann, którego pisarstwo cenię, wyprowadził mnie z równowagi zakończeniem „Komodo”. Nadal jestem zaskoczony finałem tej powieści. Lekko zdegustowany, ciupkę zawiedziony. Może właśnie na tym polega „cymes” tego pisarstwa. Wyjątkowość w portretowaniu ludzkich charakterów. Rzeczywistych... fikcyjnych, a jednocześnie niezmyślonych.
Znowu samobójstwo ojca w tle, znowu Alaska (i babka Vann), znowu pokręcone relacje rodzinne. Ciągłe użeranie się z przeciwnościami losu.
Przestrzeń i czas mają tu „rozległe strefy milczenia”. Czytelnik dowiaduje się sporo. Ogrom informacji, który dochodzi do nas „z środka” Tracy.
Fenomenalne opisy fauny i flory brzmią, jak zaklęcia chroniące przed złem. Tracy jest zachwycona, niczym dziecko zamienia morskie stwory w kosmiczne armie, które pozwolą jej się wyzwolić lub zginąć w odmętach oceanu.
Jest bezład. Jest chaos. Gonitwa myśli. David Vann nad tym panuje. Bohaterka nie. Dlatego wspólne wakacje z matką i bratem zamiast radości, uruchamiają w Tracy pokłady gniewu. Gniewu, którym kobieta jest przepełniona i wypełniona.
Jej gniew, do tej pory tłumiony, teraz – na Komodo – znajduje ujście.
Tracy, pełna pretensji wobec brata, który się rozwiódł, tak naprawdę jest zazdrosna. Zazdrość o zuchwałość wobec życia, o powiedzenie „dość”, o nazwanie niewypowiedzianego żalu. Ona nie jest wściekła na Roya, ona jest oburzona samą sobą. Nie jest to portret histeryczki w średnim wieku. To literacki malunek kobiety zapędzonej w kozi róg. Do granicy wytrzymałości.
Bo świat nie spełnia oczekiwań. Bo mąż tańczy, trenuje karate, zarabia niezłe pieniądze (których wciąż brakuje). Bo ona bez pracy, z dyplomami, uwięziona w domowym kieracie, w ciele, które spuchło i nabrało tłuszczu. Bo jej rodzicielstwo nie jest doceniane, widoczne, a – z jej perspektywy – przerażające.
Bo – po stokroć „BO”. Bo nic nie jest takim, jakim miało być, jakim powinno się stać.
Rozjazd między wyobrażeniami a rzeczywistością.
A gdyby… zabić?! A gdyby… umrzeć?! A gdyby… uciec?! A chociażby odpocząć. Nauczyć się stawiać granicę?!
W głowie Tracy dzieją się rzeczy naturalne, ale ona ma już „zwyczajnie” dość. Czuje się przegrana. Samotna. Przegrywa z własną pamięcią. Odnajduje w niej tylko i wyłącznie zło, żadnych widoków na odmianę, zmianę, wymianę…
Narracyjny trik, który stosuje David Vann, nie polega tylko na zmianie perspektywy z wakacyjnej na mieszczańską. Nagle Tracy opuszcza swoje ciało, swój umysł. Na moment tracimy ją. Tracy oddaje „swój głos” świadkowi, który opisuje jej zachowanie, jej odczuwanie, jej udrękę. A potem znowu opowieść przejmuje ona. Jakby obudziła się z letargu.
Czy na pewno jest to PRZEBUDZENIE?
To jej „zniknięcie”, oddanie narracji, jest świadomym zabiegiem. I może właśnie dlatego tak bardzo sympatyzujemy z Tracy. Nawet wówczas, gdy jej zachowanie budzi grozę i przerażenie.
Libretto Tracy to monolog wygłoszony na szpitalnym korytarzu. Ona nie oskarża. Tracy się skarży, żali. Szuka zrozumienia. Otrzymuję odrzucenie.
Jej przedwczesny powrót z wakacji jest przedłużeniem tych słów, wypowiedzianych tam na Komodo. Tych czynów rozpoczętych, ale – szczęśliwie – niedokończonych.
Psychiatrzy od lat powtarzają, że przebieg depresji jest płciowy. Że kobiety cierpią inaczej od mężczyzn. „Komodo” daje podstawy, by uwierzyć w tę hipotezę.
Bo Tracy od lat cierpi, ale ukrywa swój ból. Gniew jednak się przelewa i wylewa, a fala tej złości porywa ze sobą ofiary. Zniechęcenie i smutek Tracy są wszechogarniające. Są jednakże w pełni zrozumiałe.
Dialektyka tej powieści pokazuje, kolejny raz, że dla Davida Vanna najważniejsze jest wnętrze. Reszta to dekoracja. Nawet wtedy, gdy mamy do czynienia z pięknem przyrody.
Odwieczne (chyba) pytania matki i żony: - dla kogo „ja” jestem? Dla siebie, dla nich? A czy (m) oni są dla mnie?
Lawina wątpliwości, do której dochodzi wobec braku uważności, empatii i rozdwojonego „ja”. Jak u alkoholika, który w pewnym momencie nie jest już pewien, co daje wolność; picie czy śmierć?!
Tożsamość literacka rozpisana na czynniki pierwsze, tożsamość rzeczywista wypaczona przez szczegóły… - taki zostanie we mnie osad po tym czytaniu. Po lekturze zaskakującej, a z drugiej strony nadto przewidywalnej…
Podczas czytania, zadaję pytanie; o siłę odśrodkową autorstwa danej książki… Jaśniej? Gdyby „Komodo” napisał Jan Kowalski, to czy popadałbym w zachwyt? Jak dalece nazwisko „robi” książkę, a jak bardzo o jej sile stanowi moc narracji?
Gdyby Jan Kowalski tak sportretował Tracy, jak to zrobił Vann, to biłbym brawo. Ale bez owacji na stojąco. A zatem…
„Komodo” to bardzo dobry kobiecy portret, ale znam lepszych „fotografów i malarzy”.
8/10
*zdjęcie pisarza: https://www.passaporta.be/en/calendar/david-vann
Trwa ładowanie...