Amorek - jedyny ocalały

Obrazek posta

To Amorek. Jedyny uratowany z pięciorga rodzeństwa. Było ich pięć. Do mnie dojechały trzy, z których dwa umarły niedługo po przywiezieniu. Mamę maluchów – zupełnie nieświadomie - przeniesiono w inne miejsce, bojąc się aby nie stała jej się krzywda, bo chodziła po trawniku, a na posesji były psy. Maluchy zostały same w gnieździe, dopiero niedawno narodzone. Głodne, wyziębione. Mama już nie wróciła w to miejsce. Maluchy znaleziono dopiero później, ale matki już nie było w pobliżu. Dwa były już nieżywe, resztę dowieziono do Kolczastego. Brak odruchu ssania, nie połykają, mleko wylewa się bokiem pyszczka. Brzuszki zimne. Jedno maleństwo ma szeroką, długą ranę na boku od przedniej łapki aż do ogonka. Rana silnie zanieczyszczona ziemią. Oczyściłam jak mogłam, przepłukałam, ale zanim lekarz dojechał aby podać antybiotyk, maleństwo umarło. Ważyło zaledwie 14 g. Drugi maluszek miał w pyszczku ziemię. Usunęłam ile mogłam, tylko z przodu, ale i tak umarło. Został ten jeden, jedyny ocalały. 18 g. Z wielkim krwiakiem na brzuszku, słabiutki. Karmiłam co pół godziny po kropelce dosłownie, bo tylko tyle udawało się w niego wcisnąć. Błogosławieństwem były teraz inkubatory, które dostałam w ramach projektu. Maleństwo dostało dodatkowo ciepły termofor do inkubatora żeby grzać wyziębiony brzuszek. Dostało też zastępczą mamę – krówkę, która „wychowała” już 14 miotów jeżowych niemowlaków. Było ciężko. Bardzo ciężko. Cały czas sprawdzałam czy małe żyje. Żyło, i jakby było ciuteczkę lepiej. Brzuszek był ciepły, cały maluch był ciepły i bardziej żwawy. Zjadał ociupinkę więcej – i co najważniejsze – zaczął samodzielnie połykać. Nie musiałam wlewać mu mleka po kropelce do gardła ryzykując za każdym razem zachłystowe zapalenie płuc. Ale gra była szybka i konkretna – albo je, albo umiera. No to jadł. Z początku na siłę, potem już samodzielnie. Po każdym jedzeniu pilnowanie aby maluch się załatwił, oczywiście w tym to już ja musiałam pomagać. Maleństwo uwielbia grzać się wczołgując się pod krówkę leżącą na termoforze. Bo to teraz była jego mama. Kosmata, ciepła i zawsze gotowa chronić maluszka pozwalając mu chować się pod brzuchem. Dzisiaj mogę powiedzieć, że być może się udało. Być może maluch przeżyje. Być może – bo nie wiadomo jakie mogą być skutki krwiaka na brzuszku. Nie wiadomo czy coś nie zostało uszkodzone. Jeżątko je i załatwia się bez problemów, więc może będzie dobrze. Bardzo chcę w to wierzyć. A na razie Państwo, którzy przywieźli maluchy wybrali imię dla ocalałego. Amor, od miłości. Trzymaj się Amorku, jedz i rośnij zdrowo, abyś mógł wrócić na wolność jako zdrowy i silny jeż. Waszej pamięci polecam Amorka i resztę moich gangsterów.

Wsparcie dla Amorka i pozostałych jeży (zakup karmy) :

Nyskie Pogotowie Opiekuńczo Adopcyjne dla Zwierząt Łapa

ul. Szczecińska 8

48-303 Nysa

mBANK:

02 1140 2017 0000 4802 1307 5047 z dopiskiem "Darowizna - jeże"

payp.lapa.nysa@gmail.com koniecznie z dopiskiem "Darowizna - jeże"

Zobacz również

Hana - czy przeżyje?
Oślepiony Arion
Dramat z happy endem

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...