WIDEOESEJ: Problemy z polską fantastyką | Sztuka w późnym kapitalizmie

Obrazek posta

Link do materiału na YouTube

 

Do Goldberga czytającego na ulicy „Der Stürmer” podchodzi Rubinowicz i mówi z niesmakiem:

– Icek! Dziwię się, że czytasz tę szmatę!?!

Na co Goldberg:

– Bo jak czytam nasze czasopisma, to tylko: tu pogrom, tam antysemityzm, tu zbezcześcili synagogę. A jak czytam to – to od razu: Żydzi opanowali banki! Żydzi rządzą na rynku budowlanym! Żydzi rządzą światem! Aż przyjemnie się to czyta!

 

Popularny dwudziestowieczny żydowski dowcip

 

Opowiadanie „Weekend w Spestreku” autorstwa Jarosława Grzędowicza po raz pierwszy opublikowane w dwa tysiące czwartym roku w zbiorze PL plus pięćdziesiąt. Historie przyszłości, a później wielokrotnie przedrukowywane w zbiorach opowiadań i antologiach, kreśli historię turbokapitalistycznej, utopijnej przyszłości, w której istnieją enklawy komunistyczno-feministyczne zwane Specjalnymi Strefami Ekonomicznymi, w skrócie spestrekami. Główny bohater opowiadania, Norman, wybiera się na weekend w odwiedziny do pomorskiego Spestreku, gdzie mieszka jego rodzina. Na miejscu zostaje wielokrotnie upokorzony i doświadcza przemocy ze strony rządzącego w spestreku aparatu biurokratycznego oraz prawie zamordowany przez feministki, cudem jednak udaje mu się ujść z życiem dzięki interwencji białych heteroseksualnych mężczyzn.

Powieść „Requiem dla Europy” autorstwa Pawła Kempczyńskiego opublikowana w dwa tysiące siódmym roku nakładem wydawnictwa SuperNova snuje wizję nieodległej przyszłości, w której Europa zdominowana przez liberalno-lewicowe wartości takie jak feminizm, polityczna poprawność i wielokulturowość zmienia się w Piekło na Ziemi, czarnoskórzy mężczyźni zbijają fortunę na sprzedawaniu białym Europejkom swojej spermy, a muzułmanie wprowadzają powszechne prawo szariatu.

Powieść „Epoka Antychrysta” autorstwa Pawła Lisickiego opublikowana w dwa tysiące osiemnastym roku nakładem wydawnictwa Fabryka Słów opowiada o alternatywnej przyszłości, w której w dwudziestym trzecim wieku posoborowy kościół katolicki zmienia się w siedliszcze liberalno-lewicowych praktyk, Watykan jest miejscem publicznych kopulacji, a najnowszy papież przyjmuje imię Judasz. Powieść kończy się dosłowną Apokalipsą, biblijnym końcem świata.

Powieść „Operacja Chusta” autorstwa Tomasza Terlikowskiego opublikowana w dwa tysiące dziesiątym roku nakładem wydawnictwa Fronda to dystopijna wizja drugiej połowy dwudziestego pierwszego wieku, w której katolicy zepchnięci zostali do gett, papież ukrywa się w Afryce, a światem zawładną liberalno-lewicowy terror prześladujący wszystkich nieprawomyślnych. Głównym bohaterem książki jest zakonnik, który ukrywa przed aparatem władzy świętą relikwię i ucieka wraz z nią przez pół świata.

Okej. O co tu chodzi? Czemu polska fantastyka taka jest? Chociaż nie, to nieuczciwe ujęcie sprawy – czemu pewien wycinek polskiej fantastyki, który osiągnął szczyt swojej popularności w pierwszej dekadzie dwudziestego pierwszego wieku, ale do pewnego stopnia nadal zachowuje umiarkowaną popularność taki jest? Bo jest – powyżej wspomniałem jedynie o najjaskrawszych przykładach. Bo jest tego znacznie więcej, w minimalnie subtelniejszej formie. Trend w najlepszym razie głębokiej nieufności do wszystkiego co liberalne i lewicowe jest w polskiej literaturze fantastycznej bardzo silnie zakorzeniony.

Żeby zrozumieć skąd się to wzięło, musimy najpierw porozmawiać o polskiej fantastyce w ogóle. O tym, jak wyglądała czterdzieści lat temu, jak – dwadzieścia, jak wygląda dzisiaj i co działo się w międzyczasie. Według mnie to kluczowe, jeśli mamy poważnie rozmawiać na ten temat. A nie musimy. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że mógłbym po prostu ponabijać się z odklejonej od rzeczywistości, nie zawsze dobrze napisanej literatury i w ten sposób zagospodarować przestrzeń, którą pozostawiła po sobie Kasia Babis. Materiału szybko by mi nie zabrakło, byłoby to bardzo proste i prawdopodobnie całkiem zabawne.

Problem polega na tym, że… nie chcę tego robić. Przede wszystkim nie interesuje mnie tworzenie tego typu treści. I jeśli ktoś wklikał się w ten materiał licząc na coś w tym stylu, już teraz mogę zapewnić, że taka osoba się rozczaruje. Poza tym – nie wydaje mi się to specjalnie interesujące samo w sobie. Byłoby to strasznie płytkim podejściem do tego zaskakująco złożonego i wielopoziomowego zagadnienia. Odpowiedź – poważna odpowiedź – na pytanie, czemu znaczna część polskiej fantastyki wygląda… no cóż, tak jak przedstawiłem ją wcześniej… prowokuje nowe pytania. Które same w sobie są naprawdę interesujące i odnoszę wrażenie, że odruchowe zatrzymywanie się na tym płytkim poziomie– heheszków ze skrajnie prawicowych pisarzy oraz ich lęków przed liberalizmem – jest ignorowaniem zacznie ciekawszej i bardziej złożonej opowieści. Opowieści o międzypokoleniowym konflikcie, o przemianach ekonomicznych i społecznych, jakie zaszły w naszym kraju w ciągu ostatniego ćwierćwiecza oraz – ponieważ jesteśmy na moim kanale, więc i tego nie może zabraknąć – o egzystencji w późnym kapitalizmie.

Zapnijcie więc pasy i załóżcie skafander, bo ponownie schodzimy naprawdę głęboko.

 

Rozdział 1: Jak powstawała infrastruktura

Polska fantastyka właściwie wyewoluowała do tego, by służyć jako komentarz polityczny. Niezależnie od tego jak szeroko rozłożymy semantyczny parasol i co konkretnie uznamy za fantastykę, niemal zawsze w jakiś sposób elementy fantastyczne w literaturze polskiej służą rozmowie o polityce i obyczajowości, na ogół lokalnej, często uwikłanej w chrześcijańską albo patriotyczną symbolikę. Od Dziadów po chochole tańce, motywy nadprzyrodzone w literaturze polskiej służyły przeważnie jako nośnik politycznych lub ideologicznych symboli i komunikatów. Nie jest to zatem nic nowego.

Fantastyka we współczesnym jej rozumieniu zaczęła się w Polsce mniej więcej dziesięć lat po drugiej wojnie światowej, gdy w czasach tak zwanej odwilży gomułkowskiej na polskim rynku zaczęły pojawiać się zagraniczne pozycje fantastycznonaukowe. To wtedy debiutował Stanisław Lem, wtedy Młody Technik zaczął drukować opowiadania fantastycznonaukowe, wtedy też zaczęły powstawać pierwsze literackie czasopisma poświęcone polskiej i zagranicznej fantastyce, najpierw amatorskie, potem profesjonalne. Polska fantastyka rozwijała się mniej więcej równolegle i w podobny sposób co fantastyka radziecka, a relacje między oboma fandomami były stosunkowo ścisłe, co sprawiło że tacy pisarze jak Kir Bułyczkow czy bracia Strugaccy cieszyli się w peerelu bardzo dużą popularnością, a książki polskich pisarzy fantastyki były regularnie tłumaczone na język rosyjski i wydawane w Związku Radzieckim. Nie to jest jednak w tym momencie najważniejsze.

Istotne jest natomiast to, że wielu pisarzy opozycyjnych sięgało wtedy po fantastykę celem krytyki ustroju komunistycznego w Polsce. Otwarta krytyka z wiadomych powodów była niemożliwa, więc pisarze i publicyści korzystali z metaforycznego potencjału fantastyki naukowej, by w ten sposób ominąć cenzurę. To z kolei spowodowało powstanie w Polsce specyficznego odłamu fantastyki socjologicznej, skupionego na niebezpośredniej krytyce ustroju komunistycznego. Dało nam to niemało absolutnie fantastycznej prozy, jak choćby dorobek twórczy Janusza Zajdla, z absolutnie fenomenalnym Limes Inferior na czele, ale dało też również – jak to zwykle w tego typu przypadkach bywa – dużo słabej prozy, w której autorzy ewidentnie dawali upust swoim mniej lub bardziej uzasadnionym frustracjom.

Dlatego gdy Polska Rzeczpospolita Ludowa upadła i z jej metaforycznych gruzów wyłonił się kraj, w którym przyszło nam żyć obecnie, bardzo wielu fantastów utknęło w tym sposobie myślenia. Dlatego – ponieważ duża część z nich miała albo ma nadal poglądy konserwatywne i antykomunistyczne, zaczęli szukać sobie nowego celu do krytyki. Szybko stał się nim globalny, zachodni liberalizm z Unią Europejską na czele. A ponieważ cenzura zniknęła i nikt nie zakazywał im pisania wprost tego, co myślą, nie mieli żadnej motywacji, by czynić swoją twórczość w jakimkolwiek stopniu subtelną. I, uwierzcie mi, nie czynili.

Oddzielną, choć ściśle powiązaną kwestią jest fakt, że po 1989 roku polska fantastyka miała bardzo wiele punktów przecięć z prawicową – oraz skrajnie prawicową – sceną polityczną w naszym kraju. Swoich sił w fantastyce próbowali swego czasu tacy politycy jak Janusz Korwin-Mikke czy Roman Giertych oraz felietoniści i komentatorzy pokroju Cezarego Michalskiego, Pawła Lisickiego oraz Stanisława Krajskiego. W niektórych przypadkach, jak u Rafała Ziemkiewicza, granica między literaturą i publicystyką często bardzo mocno się zacierała. Ziemkiewicz ponadto, podobnie zresztą jak Andrzej Pilipiuk, zaangażowany był swego czasu w działanie założonej przez Korwina partii politycznej Unia Polityki Realnej. A na tych nazwiskach lista w żadnym razie się nie kończy.

To z kolei sprawiło, że gdy na początku XXI wieku nadeszła złota era polskiej literatury fantastycznej, to właśnie ci ludzie stanowili jej fundament. Obecnie nazywa się ich „dziadami polskiej fantastyki” co nie jest zbyt uprzejmym terminem, dlatego ja osobiście preferuję określenie „brodacze” wymyślone przez dziennikarza i blogera Wojciecha Orlińskiego, który zaczerpnął je z Kongresu Futurologicznego Stanisława Lema. Orliński opisał to środowisko pisarzy w następujący sposób:

 

Najważniejsze cechy formacji polskich brodaczy to (…) dwie (…) postawy – strach przed światem i strach przed nowoczesnością (…). Gdy uprawiają publicystykę, piszą tylko dwa rodzaje tekstów. Jeden da się streścić tak: „Ja wprawdzie nigdy nie byłem w [tu wstaw dowolny współczesny kraj z czołówki rozwoju społeczno-gospodarczego], ale z tego co wiem, dzieją się tam rzeczy straszne – kumpel mówił mi, że zabraniają posiadania scyzoryków”. Drugi da się streścić tak: „Naukowcy pracują nad [tu wstaw jakiś modny technobełkotliwy buzzword]. Łojezu, co to się porobi jak już to wynajdą, krowy się przestaną cielić a krasnoludki zamiast do mleka będą nam szczać do piwa”.

Ich proza ma podobny charakter. Chętnie uprawiają dystopie skonstruowane na zasadzie „Unia Europejska przyszłości – feminazistki bezkarnie mordują katolickich księży”. Drugim rodzajem są zaś utwory typu: „Obuty w waciak i walonki mieszkaniec wsi Mała Zadupna samodzielnie rozwiązuje tajemnice bytu”.

 

Podejrzewam, że wielu osobom – szczególnie młodszym, których albo nie było jeszcze wtedy na świecie, albo były wtedy zbyt młode, by mieć osobiste doświadczenie tej sytuacji – może być trudno zrozumieć jak mocna była polska fantastyka w pierwszej dekadzie dwudziestego pierwszego wieku. Konwenty fantastyki odbywały się nie tylko w dużych miastach, jako imprezy masowe, ale powszechne były również mniejsze, nieco bardziej kameralne imprezy. W kioskach i salonikach prasowych konkurowało ze sobą co najmniej kilka czasopism w pełni poświęconych fantastyce, z których każde publikowało prozę. W swoim szczytowym okresie popularności Fabryka Słów, największe i najwydajniejsze wówczas wydawnictwo fantastyki, publikowało kilkadziesiąt pozycji rocznie. A nie było to jedyne wydawnictwo publikujące polską literaturę fantastyczną. Bynajmniej.

Taki stan rzeczy był kombinacją serii szczęśliwych zbiegów okoliczności, ciężkiej pracy wielu zdeterminowanych osób oraz istnienia popkulturowej niszy, której jeszcze nie były w stanie wypełnić importowane z Zachodu teksty kultury. Polska fantastyka wbiła się w tę przestrzeń i przez wiele lat znacząco w niej dominowała. To z kolei wytworzyło niesamowicie wydajną infrastrukturę. Nowe osoby pojawiały się w fandomie. Niektóre z nich próbowały swoich sił w pisarstwie, a miały gdzie próbować, ponieważ istniały czasopisma oraz wydawnictwa otwarte na debiutantów. To skutkowało większa liczbą treści, która pojawiała się w księgarniach, powstawały portale i blogi poświęcone fantastyce, wokół których gromadziła się społeczność twórców, pasjonatów i czytelników. O premierach nowych książek Ziemiańskiego czy Pilipiuka donosiła telewizja publiczna.

O tym jak mocna była to infrastruktura niech świadczy fakt, że korzystali z niej również twórcy, którzy skończyli jako mainstreamowi pisarze tworzący niefantastyczną literaturę. Jak Szczepan Twardoch albo Wit Szostak, by wymienić tylko tych najpopularniejszych. Obaj zaczynali właśnie w fandomie, jako fantaści, by z czasem przerzucić się na znacznie bardziej prestiżową – i, jak przypuszczam, bardziej dochodową – literaturę głównego nurtu. Dla przykładu – to zdjęcie Szczepana Twardocha wykonane w dwa tysiące ósmym roku na konwencie fantastyki Pyrkon, cztery lata po tym jak opublikował zbiór opowiadań Obłęd rotmistrza von Egern w Fabryce Słów. Tak pisarz wygląda natomiast dzisiaj. Jest tu całe mnóstwo potencjalnych żartów do wymyślenia, ale nie mam zamiaru wypowiadać któregokolwiek z nich.

Taki stan rzeczy trwał… właściwie trudno powiedzieć do kiedy, ponieważ – o ile mi wiadomo – nie było żadnego tąpnięcia, które zepchnęłoby polską fantastykę do niszy i które moglibyśmy traktować jako symboliczny koniec epoki. Odbywało się to stopniowo, z różnych, często niezależnych od siebie przyczyn. Pojawienie się w miarę taniego, szerokopasmowego Internetu oraz rozkwit mediów społecznościowych oraz platform typu Tumblr. sprawiło, że nowe pokolenie fanów fantastyki miało – po pierwsze – znacznie łatwiejszy dostęp do treści o globalnej popularności pokroju komiksów, filmów oraz seriali i – po drugie – znacznie łatwiej znajdowało fanowską społeczność skrojoną dokładnie na ich specyficzne potrzeby, nie potrzebowało więc szerszego fandomu.

Nagle Pilipiuk, Piekara, Ziemiański i cała reszta musieli konkurować nie tylko z zagranicznymi autorami, ale też ze wszystkim co miała do zaoferowania globalna kultura popularna. Poza tym media społecznościowe, ze swoją specyfiką sprawiły, że fandom stał się o wiele bardziej zatomizowany, skupiony wokół konkretnych autorów, serii wydawniczych czy gatunków. Spowodowany powszechnym dostępem do Sieci kryzys prasy papierowej – która nie była w stanie wygrać z darmowymi, aktualizowanymi na bieżąco portalami informacyjnymi i hobbystycznymi – również zmiótł z planszy wiele mniejszych inicjatyw wydawniczych, które już wcześniej balansowały na granicy rentowności.

Z czasem wszystko to – łącznie z nasyceniem rynku – spowodowało, że Fabryka Słów zaczęła ograniczać liczbę wydawanych pozycji. Po zmianie właściciela natomiast, bardzo radykalnie zmieniła strategię wydawniczą, publikując jedynie swoich najpopularniejszych autorów. Inne, mniejsze wydawnictwa, które rozwinęły się w międzyczasie – takie jak Runa, która kontrowała Fabrykę nieco bardziej ambitną literaturą i często kojarzona była z tak zwaną „kobiecą fantastyką” – albo zniknęły z rynku wcześniej albo okopały się w bardzo specyficznych niszach, jak na przykład WarBook, który do dnia dzisiejszego skupia się niemal wyłącznie na publikacji polskiego militarnego science-fiction.

Ktoś może zauważyć, że od tamtego czasu konwenty fantastyki, szczególnie te największe, rozrosły się, co trochę zadaje kłam tezie o tym, że fandom ma jakieś problemy. Co teoretycznie jest prawdą – w dwa tysiące dziewiętnastym roku, tuż przed pandemią, w Pyrkonie, jednym z największych polskich konwentów fantastyki, uczestniczyło ponad pięćdziesiąt tysięcy osób. Dla porównania, dziesięć lat wcześniej ta liczba wynosiła… niecałe trzy tysiące.

Skoro zatem jest tak dobrze, to dlaczego marudzę? Ponieważ o ile w abstrakcyjnym ujęciu taka sytuacja może sugerować, że fandom rośnie, o tyle w praktyce jest to raczej dowód na mainstreamizację tego typu festiwali, które przestały być niszową, kameralną zabawą dla grupki pasjonatów, a stały się rozrywką dla wszystkich, jak okoliczny festyn albo lokalne święta, na które można pójść z dziećmi albo z dziewczyną. W czym – od razu muszę podkreślić – nie ma niczego złego. W żadnym wypadku. Wręcz przeciwnie – na uczynieniu fantastyki oswojoną, domyślną rozrywką dla wszystkich korzystamy wszyscy.

Ma to związek z procesem komercjalizacji kultury nerdowskiej w ogóle – ogólnie pojmowanej fantastyki, która w ostatnich latach nie tyle weszła do głównego nurtu kultury masowej, co się nim stała. Za tym poszła komercjalizacja fandomowej infrastruktury, która zaczęła być coraz mocniej kształtowana przez sponsorów, którzy traktują konwenty oraz inne podobne imprezy jak nomen omen fantastyczną przestrzeń reklamową.

Najlepszym przykładem tego typu procesu jest amerykański konwent San Diego Comic-Con. Początkowo było to stosunkowo kameralne święto dla – jak sama nazwa konwentu wskazuje – fanów komiksu. Z czasem, gdy nerdowska kultura, której komiksy są istotnym komponentem, weszła do mainstreamu, wielkie korporacje i konglomeraty medialne zaczęły pompować w Comic-Con duże pieniądze, rozwijając całą tę inicjatywę i czyniąc wielkim festiwalem, na którym duże hollywoodzkie studia i stacje telewizyjne oraz platformy streamingowe reklamują swoje produkcje oraz ujawniają plany na przyszłość. Podobny proces, oczywiście przy zachowaniu odpowiednich proporcji, przeszły również największe polskie konwenty.

Więc nie – o ile to naprawdę fantastyczne, że mamy w Polsce takie imprezy jak Falkon, Pyrkon, Polcon i mam nadzieję, że w czasach popandemicznych uda się przywrócić te inicjatywy, o tyle trudno na ich podstawie wyciągać jakieś bardzo daleko idące wnioski odnośnie obecnego stanu fandomu fantastyki. Który istnieje i nawet niekoniecznie jest mniejszy – choć oczywiście trudno to oszacować – ale wygląda już zupełnie inaczej.

 

Rozdział 2: Chciałbym być dziadem polskiej fantastyki

Chciałbym być dziadem polskiej fantastyki. Nie pod względem poglądów, oczywiście, bo tego nic mi nie uniemożliwia, ale pod względem statusu uzyskanego dzięki tej wyjątkowej sytuacji, w której pisarze tego pokolenia mieli szansę uczestniczyć. Był to bardzo specyficzny okres, gdy w polskim społeczeństwie istniał już duży apetyt na kulturę masową, ale brak łatwego, taniego i powszechnego dostępu do zachodniej popkultury – przynajmniej w porównaniu z tym, co mamy teraz – wytworzyła się wyrwa, którą wypełnili polscy pisarze fantastyki. Raz jeszcze podkreślę – mało kto pamięta, jakim pustkowiem była wówczas kultura masowa w Polsce, szczególnie ta fantastyczna.

Dobrym przykładem mogą być komiksy superbohaterskie. Po krótkim, ale intensywnym okresie lat dziewięćdziesiątych, w którym wydawnictwo TM-Semic wprowadziło amerykański komiks na nasz rynek, superbohaterowie nie mieli się w polskich kioskach ani salonikach prasowych zbyt dobrze. Przedruki amerykańskich hitów pokroju Batmana czy Spider-Mana ukazywały się sporadycznie, jako niszowe produkcje kolekcjonerskie tylko dla zapaleńców, i to z dość zasobnym portfelem, bo ceny bywały zaporowe. Zmieniło się to dopiero w dwa tysiące dwunastym roku, gdy Hachette zdecydowało się wprowadzić na polski rynek Wielką Kolekcję Komiksów Marvela. Testowy rzut kilku pierwszych tomów spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem serii i jego nakład błyskawicznie znikł z kiosków, dzięki czemu wydawcy dostali silny sygnał, że istnieje bardzo duże zapotrzebowanie na tego typu inicjatywę. I tak było - kolekcja ukazywała się przez siedem lat bez przerwy i dobiła na naszym rynku imponującej liczby stu siedemdziesięciu tomów. To z kolei rozprężyło ten segment polskiego rynku komiksowego i skłoniło wydawców – głównie Egmont, największego gracza na tym rynku – do poszerzenia swojej oferty, dzięki czemu dziś w Polsce ukazuje się od kilku do nawet kilkunastu nowych komiksów superbohaterskich miesięcznie.

Podobne historie mógłbym opowiedzieć o wielu gałęziach kultury popularnej – telewizji kablowej, grach komputerowych… za czasów, w których na polski rynek wydawniczy wchodziła Fabryka Słów, tego wszystkiego nie było albo było w bardzo ograniczonej ofercie i za bardzo wysoką cenę. Piractwo internetowe służyło wtedy zasypywaniu tej dziury, ale też – pomijając nawet wątpliwości natury etycznej - piractwo miało wówczas stosunkowo wysoki technologiczny próg wejścia, który dla wielu osób był nie do przekroczenia.

W tym klimacie książki Fabryki Słów i niektórych jej konkurentów – niezbyt drogie, z atrakcyjnymi, przyciągającymi wzrok okładkami, ukazujące się regularnie, często dostępne w publicznych bibliotekach, mające rozpoznawalnych bohaterów takich jak inkwizytor Mordimer czy Jakub Wędrowycz – były w stanie przez krótki czas zdominować pewien segment rynku i dać polskim pisarzom i pisarkom fantastyki niepowtarzalną okazję do wyrobienia sobie dużej i stabilnej bazy czytelniczej. Gdy ten krótki moment dobiegł końca, sytuacja się zmieniła. Autorzy, którzy załapali się na tę szansę i umiejętnie ją wykorzystali, dziś mogą żyć z pisania.

Jeśli wejdziecie do salonu sieci Empik i rzucicie okiem na dział fantastyki w poszukiwaniu polskich nazwisk, natraficie głównie na autorów z tamtej epoki – niemal wyłącznie te same nazwiska co dwanaście, piętnaście, siedemnaście lat temu. Nie dlatego, że kolejne pokolenie literatów i literatek straciło zainteresowanie tym gatunkiem, ani dlatego, że nowe pokolenie jest leniwe albo mniej utalentowane, ale dlatego, że po upadku tej infrastruktury, o której mówiłem wcześniej, nie mieli szans dorównać tym literatom, którzy mieli już wyrobioną pozycję na kurczącym się dość szybko rynku. Wydawnictwa drukowały to, o czym wiadomo było, że się sprzeda, bo sprzedawało się do tej pory – co tylko jeszcze bardziej wzmacniało pozycję tych autorów.

To właśnie dlatego do dziś polska fantastyka jest intuicyjnie utożsamiana z pisarzami wypromowanymi przez Fabrykę Słów w odległych, zamierzchłych czasach świetności tego wydawnictwa – wydawnictwa, które było aktywne zanim istniał Facebook, YouTube, Netflix i Tumblr. To utożsamianie jest pewną utartą kliszą powielaną przez osoby spoza środowiska, albo takie, które uczestniczyły w fandomie lata temu, ale z różnych powodów go opuściły, nierzadko odstraszone od gatunku właśnie przez… powiedzmy – nieszczególnie sympatyczne poglądy sporej części tych autorów.

Bo autorzy i autorki młodego pokolenia istnieją. Problemem jest to, że bardzo nie mają gdzie debiutować, gdzie uczyć się pisania, gdzie wyrabiać sobie znajomości i kontakty z wydawcami, gdzie nabywać doświadczenia w kwestii negocjowania honorariów i gdzie zdobywać czytelników. Nie ma już zbyt wielu wydawców skłonnych płacić debiutantom. Z kilku komercyjnych wysokonakładowych magazynów, które wypłacały honoraria za teksty ostał się jeden, który i tak już ledwie zipie… dlatego duża część młodych twórców szuka innych dróg kariery literackiej. Większość debiutantów skazana jest na niepłatne inicjatywy wydawnicze pokroju Fantazmatów czy antologii tematycznych tworzonych przez inicjatywę wydawniczą Alpaka – oddolne, niekomercyjne przedsięwzięcia ograniczające się z reguły do publikacji wydań cyfrowych i bardzo okazjonalnych wydań drukowanych. Co spycha ich do pozycji de facto hobbystów, którzy nie mają szans na uczynienie swojej kariery pisarskiej profesją, na której można zarobić albo przynajmniej – dorobić. Istnieją oczywiście wyjątki, ale są to – no właśnie – wyjątki.

Co jest problemem, bo czy nam się to podoba czy nie – możecie odgadnąć jaką ja mam opinię w tym temacie – żyjemy w systemie kapitalistycznym i zarabianie potrzebnych do przetrwania pieniędzy jest dla większości z nas bardzo wysoko na liście priorytetów. Dlatego wiele naprawdę utalentowanych, pracowitych i zdeterminowanych osób albo w pewnym momencie rezygnuje, albo przerzuca się na coś innego.

Mówię o tym wszystkim, nie tylko dlatego, że po ludzku zazdroszczę fabrycznym pisarzom, ale dlatego, bo obnaża to złożoność tej sytuacji. Konflikt w fandomie między pokoleniem Fabryki Słów a młodymi – albo przynajmniej młodszymi – literatami oraz fanami przebiega nie tylko po linii prawica-lewica. To również, przynajmniej w pewnym stopniu, konflikt ekonomiczny. Można porównać to do popularnego w zachodnim dyskursie konfliktu pokolenia Baby Boomers – osób urodzonych po Drugiej Wojnie Światowej, które wchodziły w dorosłość w czasie gwałtownej ekspansji kapitalizmu – i Millenialsów, czyli osób urodzonych pod koniec dwudziestego wieku, które weszły w dorosłość w momencie, gdy wszystkie najlepsze miejsca w tym systemie zostały już dawno zajęte i zaklepane. Albo, nieco bliżej naszych, polskich doświadczeń – konflikt osób, które były aktywne na rynku pracy na początku lat dziewięćdziesiątych, w czasach transformacji ustrojowej, gdy zagraniczne korporacje i przedsiębiorstwa wkraczały od naszego kraju i budowały w nim infrastrukturę oraz… no cóż, też Millenialsów i młodsze osoby, które nie załapały się na tę okazję, załapały się natomiast na kilka dotkliwych kryzysów ekonomicznych, kryzys rynku mieszkaniowego, pandemię, wojnę w Ukrainie i cokolwiek zdarzy się w kolejnych latach. Aż strach prorokować.

W każdym razie mamy tu do czynienia z podobną frustracją młodego pokolenia, które nie załapało się na złoty wiek i nie otrzymało tej samej szansy, co osoby urodzone kilkanaście, kilkadziesiąt lat wcześniej. Ta frustracja objawia się na wiele sposobów, często charakterystycznych dla konfliktów pokoleniowych, ale nie tylko. Najbardziej boli mnie jednak to, że zniknęły warunki, w których ten konflikt mógł doprowadzić do czegoś naprawdę unikalnego w skali globalnej. Porozmawiajmy o tym w tym momencie.

 

Rozdział 3: Polska fantastyka, a świat

Jeśli chodzi o wpływy we współczesnej globalnej kulturze masowej możemy roboczo wyróżnić dwie kategorie krajów – takie, które kształtują obowiązujące globalne mody i trendy oraz takie, które je reprodukują. Te pierwsze to zwykle państwa imperialne albo mające za sobą historię imperializmu – USA, Japonia, Wielka Brytania, Francja. Wszyscy oglądamy filmy o superbohaterach nie dlatego, że wszędzie na świecie superbohaterowie są popularni, ale dlatego, że ten jeden kraj, w którym są popularni – Stany Zjednoczone Ameryki Północnej – ma na tyle duży wpływ na globalną kulturę, by ją pod tym względem zdominować. Podobnym przypadkiem jest Japonia ze swoim głównym kulturowym towarem eksportowym, czyli anime, kraje skandynawskie ze swoimi kryminałami i wiele innych tego typu przestrzeni.

Wszystko to odbywa się dzięki rozwiniętej lokalnej infrastrukturze, która dostarcza młodym talentom środowiska, w którym są w stanie rozwinąć stabilną finansowo karierę. To wytwarza z kolei pulę autorów albo indywidualnych dzieł, które mają potencjał do globalnej kapitalizacji.

Weźmy na przykład Japonię. W olbrzymim uproszczeniu, bo temat jest niesamowicie złożony. Japoński przemysł komiksowy opiera się w dużej mierze na publikacjach w magazynach typu Shounen Jump albo CoroCoroComics – cotygodniowo albo comiesięcznie wydawanych antologiach skierowanych do poszczególnych grup wiekowych i demograficznych. To stwarza komercyjną i artystyczną przestrzeń, w której nowi twórcy są w stanie zadebiutować i mają szansę na zaistnienie. Te magazyny pełnią rolę wstępnego filtra jakościowego, dzięki któremu najpopularniejsze wśród czytelników historie przyciągają uwagę inwestorów, którzy finansują dalszy rozwój franczyzy, zlecają tworzenie animowanych albo growych adaptacji, które potem sprzedawane są na rynek zagraniczny globalnym koncernom medialnym.

Nie jest to w żadnym wypadku idealna infrastruktura – wysoka konkurencyjność oraz bardzo intensywne tempo publikacji narzucone artystom zmuszają ich do chodzenia na duże kompromisy z etyką pracy i przez to powodują wiele problemów z fizycznym i psychicznym wypaleniem twórców – ale jest to infrastruktura, która sprawiła, że anime ogląda się na całym świecie. Podobne, choć oczywiście dostosowane do lokalnych warunków infrastruktury istnieją w wielu miejscach na świecie. Rynek wydawniczy kryminałów w krajach północnej Europy albo komiksowy w USA dały owoce w postaci globalnej popularności tych produkcji.

Zmierzam tu oczywiście do tego, że przez jeden krótki moment na początku tego tysiąclecia istniał olbrzymi potencjał, by do tego grona dołączyła polska fantastyka. Wszystkie elementy układanki znajdowały się na swoim miejscu. Mieliśmy otwarte na debiutantów czasopisma, mieliśmy wydajne wydawnictwa, mieliśmy – i nadal mamy – gęstą sieć konwentów o różnej skali, które dawały autorom okazję na promocję swoich książek i interakcje z fanami, a kolejnym pokoleniom na wyrobienie sobie fascynacji tym gatunkiem.

Bo ten potencjał naprawdę istniał. Pomijając ideologiczne zacietrzewienie ówczesnych gwiazd polskiej literatury fantasy, polska fantastyka jest niesamowicie kreatywna w kwestii światotwórstwa. Częściowo ma to związek właśnie z opóźnionym wejściem Polski na globalny rynek kultury popularnej. Konwencjonalna, post-tolkienowska fantasy rozwijała się na Zachodzie od co najmniej lat siedemdziesiątych, dzięki takim inicjatywom jak gry fabularne Dungeons & Dragons oraz pisarze inspirujący się Władcą Pierścieni. Żelazna Kurtyna sprawiła jednak, że do naszego kraju przedostawały się jedynie echa tego trendu. Na dobrą sprawę fantasy w zachodnim rozumieniu weszło do naszego kraju dopiero za sprawą Andrzeja Sapkowskiego. Zresztą, fakt że saga o Wiedźminie pod względem światotwórstwa jest tak konwencjonalna i ewidentnie inspirowana amerykańską tradycją literatury fantasy jest jedną z przyczyn, dla których dzisiaj Wiedźmin jest globalnym fenomenem popkulturowym. Co zdarza się naprawdę rzadko, szczególnie w przypadku książek napisanych na podstawie gier video.

Przepraszam, jestem polskim fantastą i polskim graczem. Żartowanie z tego, że literacka saga o Wiedźminie autorstwa Andrzeja Sapkowskiego powstała na podstawie gier CD-Projektu to nie tylko przyjemność, ale również obowiązek. Przede wszystkim obowiązek.

Wracając jednak do meritum. Fakt, iż fantasy było u nas wtedy tak słabo zakorzenione sprawił, że pisarze z epoki Fabryki Słów nie dorastali z tym gatunkiem tak, jak miało to miejsce w przypadku ich rówieśników z USA czy Wielkiej Brytanii i nie byli uwiązani do tego dziedzictwa. Co z kolei dało rezultat w postaci naprawdę unikalnych, kreatywnie wymyślonych światów. Jeśli spojrzymy na najpopularniejsze polskie serie fantastyczne tamtego okresu – na Pana Lodowego Ogrodu Jarosława Grzędowicza, na cykl opowiadań o Jakubie Wędrowyczu Andrzeja Pilipiuka, nawet na tę nieszczęsną Achaję Ziemiańskiego – znajdziemy tam zupełnie inne podejście do światotwórstwa. Bardzo niewiele elfów, krasnoludów i rycerzy, ale całe mnóstwo nieoczywistych inspiracji zarówno lokalnym folklorem, jak i kulturami czy trendami z całego świata. Jak Wody głębokie jak niebo, zbiór opowiadań Anny Brzezińskiej opublikowany w dwa tysiące piątym roku nakładem wydawnictwa RUNA, którego akcja rozgrywa się w uniwersum inspirowanym renesansową Italią. Albo gnostyczny cykl opowiadań o Zastępach Anielskich autorstwa niedawno tragicznie zmarłej Mai Lidii Kossakowskiej.

Właśnie, kolejną rzeczą była forma bardzo wielu ówczesnych serii wydawniczych. Niesamowicie popularne były zbiory opowiadań, ale połączone osobą głównej postaci i, czasami jakimś lżejszym wątkiem przewodnim, ciągnącym się przez cały zbiór, a często nawet i cały cykl, w sposób bardzo podobny do tego, jak funkcjonuje wiele współczesnych seriali telewizyjnych. Ta – jak mniemam, podpatrzona u Andrzeja Sapkowskiego w jego zbiorach opowiadań o Geralcie z Rivii – forma okazała się strzałem w dziesiątkę. Przede wszystkim taka forma budowania narracji jest bardzo elastyczna. Można za jej pomocą opowiedzieć spójną, ciągłą fabułę albo sporządzić serię autonomicznych epizodów, które nie mają na siebie żadnego wpływu i można je czytać w dowolnej kolejności – i wszystko pomiędzy. Te bardziej autonomiczne fabularnie opowiadania można zresztą wykroić i opublikować w tym albo innym magazynie literackim w celach promocji całej serii. Z drugiej strony taka forma zachęca czytelników do rozkładania sobie lektury na kilka razy, dostarczając naturalnych momentów kulminacyjnych, w których można na jakiś czas przerwać czytanie.

Większość najpopularniejszych wówczas cykli literackich wyglądała w taki sposób. Poza wspomnianą już Brzezińską i Kossakowską, mieliśmy Ewę Bałołęcką z jej Tkaczem Iluzji. Jacka Piekarę z jego cyklem inkwizytorskim czy Tomasza Pacyńskiego, z jego serią opowiadań o dziadku Mrozie i młodej kobiecie imieniem Matylda, którzy mają ze sobą relację porównywalna do głównych bohaterów z Leona Zawodowca, gdyby Leon Zawodowiec był współczesną komedią fantastyczną. Wiele można zarzucić pisarzom tamtej epoki, ale na pewno nie brak kreatywności.

Zmierzam do tego, że nietrudno wyobrazić mi sobie sytuację, w której ta infrastruktura przetrwała. Jakąś alternatywną rzeczywistość, w której może pojawił się jakiś szczodry inwestor, może Fabryka Słów rozgryzła jak zarabiać na fantastyce profesjonalnie publikowanej w Internecie i stworzyła literackiego Netflixa przed serialowym Netflixem, a może została zastąpiona przez coś jeszcze wydajniejszego. To z kolei umożliwiłoby nowemu pokoleniu twórców – zliberalizowanych, rozumiejących współczesność i niebojących się jej, pozostających w nieustannym kontakcie ze swoimi rówieśnikami z Zachodu i wychowanych w globalnej popkulturze – konkurowanie ze starą gwardią. Oczywiście, dochodziłoby między nimi do konfliktów, ale to… dobrze. Bo w sztuce konflikty często bywają czymś pozytywnym, są motywacją do rozwoju, dostarczają kreatywnego fermentu, sprawiają, że rodzą się nowe idee i konwencje.

I możliwe, że w takiej sytuacji, po globalna sukcesie Wiedźmina polska fantastyka stałaby się interesującym, atrakcyjnym towarem eksportowym, wymienianym jednym tchem z takimi globalnymi fenomenami jak skandynawski kryminał albo amerykański komiks superbohaterski. Ciężko mi jest powstrzymać się przed tego typu gdybaniem. Szczególnie gdy obserwuję współczesnych młodych fantastów desperacko starających się znaleźć jakiś alternatywny sposób na zaistnienie ze swoją twórczością. Bo bez tej infrastruktury jedynie nielicznym udaje się przebić do świadomości dość skostniałej i cały czas kurczącej się grupy odbiorczej. Co więc robią w takiej sytuacji?

Okej. Wcześniej wspomniałem o podziale krajów na takie, które były w stanie wykształcić podobne infrastruktury i te drugie. Te drugie, to cała reszta – kraje, które nie mają znaczącego wpływu na globalną kulturę. Z różnych przyczyn, najczęściej z powodu geopolityki. Kraj, który jest nieustannie nękany przez wojny albo kataklizmy albo po prostu ma niefortunne położenie geograficznie albo pecha w kwestii władz ma mniejsze szanse na wytworzenie stabilnej gospodarki i infrastruktury ekonomicznej, która umożliwiłaby rozwinięcie się żywej i trwałej kultury masowej mającej istotny wpływ na globalną kulturę. To z kolei sprawia, że te kraje częściej importują kulturę popularną z zewnątrz, najczęściej z krajów z tej pierwszej kategorii, ewentualnie od swoich najbliższych sąsiadów.

Co za tym idzie, artyści z takich krajów znacznie częściej tworzą kulturę inspirowaną trendami światowymi. Albo starając się możliwie wiernie naśladować te trendy albo wręcz zostają zatrudniani jako podwykonawcy przez korporacje z krajów tej pierwszej kategorii. Dla których jest to dobry interes, bo tacy artyści często pochodzą z miejsc ekonomicznie nieuprzywilejowanych, a zatem będą mieli mniejsze wymagania odnośnie płacy. Dobrym przykładem może być tu trend zatrudniania rysowników komiksowych z Europy Środkowo-Wschodniej albo Południowej przez amerykańskie wydawnictwa albo Japończycy i Amerykanie zlecający tworzenie dodatkowej animacji studiom z Korei lub Tajwanu albo globalne franczyzy ze świata gier video, takie jak Gears of War czy Silent Hill zlecają tworzenie niektórych gier z serii studiom z Polski albo Czech.

W nieco łagodniejszej formie ta relacja objawia się tendencją twórców z krajów tej drugiej kategorii do naśladowania globalnych trendów. Nie dlatego, że tego domaga się zagraniczny zleceniodawca, ale dlatego, że… no cóż, te trendy są dominujące. Odbiorcy przyzwyczajeni są do konsumowania pewnego rodzaju treści, a twórcy inspirowani są tym, co w danym momencie jest popularne, co z kolei sprzyja naśladownictwu.

Tutaj dobrym przykładem mogą być niektóre polskie komiksowe serie starające się – z mniejszym albo jeszcze mniejszym powodzeniem – przeszczepić formę i konwencję superbohaterską na grunt polski. To coś w rodzaju popkulturowego kultu cargo – skoro komiksy superbohaterskie są popularne na całym świecie, to jeśli będziemy tworzyć polskie komiksy superbohaterskie, one również będą popularne na całym świecie. W praktyce niestety tak to nie wygląda, więc postacie pokroju Białego Orła (polskiego odpowiednika Kapitana Ameryki) czy warszawskiego Daredevila Lisa niestety nie znalazły specjalnie dużej grupy odbiorczej i dość szybko zostały zapomniane.

Z wyjątkiem Blera. Proszę, czytajcie Blera, jest nieprzyzwoicie wręcz dobry, a autor był na tyle życzliwy, że po wyczerpaniu nakładu pierwszego tomu opublikował go za darmo w Internecie w wersji elektronicznej, więc możecie sprawdzić, czy jest to coś, co was zainteresuje. Link w opisie.

Jest jeszcze jeden rezultat takiego stanu rzeczy. Artyści z krajów tej drugiej kategorii znacznie częściej starają się przebić od razu na ryku globalnym, ponieważ rynek lokalny zwyczajnie nie daje im szans na zaistnienie. Wielokrotnie zdarzało mi się czytać na anglojęzycznych portalach entuzjastyczne recenzje niszowych komiksów albo niezależnych gier i dopiero później orientować się, że mowa jest o rzeczach stworzonych przez polskich artystów, mieszkających w Polsce, ale od razu po angielsku, z myślą o dotarciu do odbiorców na całym świecie, przeważnie nawet bez dostępnej polskiej wersji językowej.

Dzieje się tak nie dlatego, że ci artyści nienawidzą polszczyzny i Polaków – o ile mi wiadomo, zakładam, że nie – ale dlatego, bo często nie opłaca się im tego robić. Czasami prowadzi to zresztą do naprawdę dołujących sytuacji. Podam Wam zresztą pewien przykład. Jedna z moich znajomych, polska pisarka fantastyki Karolina Fedyk stworzyła – swoja drogą świetne – opowiadanie pod tytułem „Twój spadek, co będzie mieć smak soli”. Tekst powstał w języku angielskim. Gdy zapytałem o to Karolinę, powiedziała mi, że choć chciała napisać go po polsku, bo to opowieść odwołująca się do unikalnych dla naszego kraju sentymentów, to ostatecznie uznała, że o wiele łatwiej będzie jej go sprzedać któremuś z anglojęzycznych czasopism. I miała rację. Ironią losu jest jednak fakt, że tekst po jakimś czasie ukazał się też w Nowej Fantastyce, w dziale prozy zagranicznej, w tłumaczeniu samej Karoliny.

Co jest dołującym, ale bardzo dobrym podsumowaniem tego, jak wygląda sytuacja polskich twórców literatury fantastycznej młodszego pokolenia. Z jednej strony brakuje sensownej infrastruktury wydawniczej i promocyjnej, która dawałaby szansę znaczącej części obiecujących debiutantów na wybicie się i zaistnienie w świadomości czytelników. Z drugiej strony coraz trudniejsza sytuacja na rynku wydawniczym sprawia, że nawet najbardziej wydajne wydawnictwa są w stanie co najwyżej zewrzeć szyki i stawiać na sprawdzone nazwiska – tych autorów i te książki, o których wiadomo, że się sprzedadzą.

Z trzeciej strony współczesny polski literat fantasta, któremu nawet uda się wybić ze swoją twórczością i opublikować coś na tradycyjnym rynku wydawniczym, musi konkurować zarówno ze swoimi starszymi kolegami, jak i z zagranicznymi autorami. I przeważnie nie ma szans na wyjście obronną ręką z takiego starcia.

Dla tego na ogół nie ma sensu kopać się z koniem. Często najlepszą taktyką jest po prostu znaleźć sobie specyficzną niszę i publikować właśnie w niej, najlepiej na rynku globalnym i w języku angielskim, by dotrzeć do jak największej liczby pasjonatów oraz finansować całe to przedsięwzięcie oddolnie, poprzez serwisy crowdfundingowe pokroju Kickstartera czy Patronite. I każdego miesiąca mieć nadzieję, że budżet się zepnie. Co ma oczywiście swoje zalety, ale jest bardzo niepewnym modelem dystrybucji, który w dodatku przerzuca na autorów lwią część logistyki i marketingu – a nie każdy utalentowany pisarz jest jednocześnie wprawnym księgowym i specem od reklamy. Z tego powodu istnieją wydawnictwa – by twórcy mogli się skupić na tworzeniu, pozostawiając resztę ludziom, którzy się na tym znają.

Niestety tworzenie sztuki – i próba utrzymania się z tworzenia sztuki – w późnym kapitalizmie wygląda zupełnie inaczej. Będę się upierał, że znacznie gorzej. A polski rynek literatury fantastycznej w żadnym wypadku nie jest tu wyjątkiem. Wyjątkowe jest w nim jednak to, że jeszcze nie tak dawno temu sytuacja była drastycznie inna – znacznie lepsza.

 

Rozdział 4: Andrzej

Nowa generacja polskich fantastów – zarówno twórców jak i odbiorców – dorastała w zupełnie innym świecie niż Andrzej Pilipiuk (rocznik 1974), Rafał Ziemkiewicz (rocznik 1964) czy urodzony w 1965 roku Jacek Piekara, by wymienić tylko tych najpopularniejszych. W abstrakcyjnych kategoriach czystej matematyki ta różnica może nie wydawać się jakoś specjalnie duża, ale warto pamiętać o tym, że po drodze zmienił się w Polsce ustrój ekonomiczno-społeczny, nastąpiła gigantyczna transformacja dotychczasowego stylu życia, a szybki rozwój mediów społecznościowych bardzo szybko i w gigantycznym stopniu przepisał wiele norm obyczajowych i społecznych. To też jest powód, dla którego trudno jest nam się porozumieć – ale to również powód, dla którego brodacze fantastyki piszą tak, a nie inaczej.

Zdradzę Wam zresztą pewien sekret – w pewnym sensie lubię czytać ten rodzaj polskiej literatury fantastycznej. Z dokładnie tego samego powodu, dla którego Icek z dowcipu zacytowanego na wstępie lubił czytać Der Sturmera. Odkąd tylko pamiętam, życie lewicowca w Polsce jest, w najlepszym razie, ciągiem porażek i rozczarowań. Dlatego czytanie polskich fantastów z ery fabryki łupanej rozpisujących się o tym, jak to lewica i liberałowie rządzą światem i twardą ręką obalają kolejne bastiony cywilizacji białego heteroseksualnego przedsiębiorcy… nie wiem, budzi to we mnie pewien rodzaj zdrożnej satysfakcji.

Oczywiście, warto w tym miejscu podkreślić, że takie wizje świata nie mają niczego wspólnego z rzeczywistością. Lewica ani liberałowie nie chcą doprowadzić do eksterminacji białych, heteroseksualnych mężczyzn, ani innych tradycyjnie uprzywilejowanych grup, nawet jeśli lewicowi i liberalni działacze czasami wyrażają frustrację zachowaniem osób należących do tych grup. I mamy na to twarde dowody. W krajach pokroju Nowej Zelandii, Kanady czy Szwecji – innymi słowy, krajach uznawanych za najbardziej liberalno-lewicowe – nie ma obozów koncentracyjnych, w których feministki trzymają mężczyzn, heteroseksualnych ludzi nie zmusza się do terapii konwersyjnej by zrobić z nich gejów, a rządy są wybierane demokratycznie, a nie przy pomocy prawa szariatu.

Jeszcze dekadę albo dwie dekady temu łatwiej było straszyć tego typu rzeczami, rozdmuchiwać pojedyncze incydenty do rozmiarów normy, fabrykować nieistniejące pojęcia typu „ideologia gender” albo „wychowanie bezstresowe”, ponieważ istniała wówczas komunikacyjna bariera między Polską, a resztą świata, która na dobre zniknęła pod koniec dwa tysiące siódmego roku, gdy nasz kraj został włączony do strefy Schengen, dzięki czemu podróżowanie po Europie stało się znacznie łatwiejsze. To sprawiło, że w niedługim czasie masowo emigrujący Polacy byli w stanie skonfrontować snute przez polskich prawicowych fantastów ponure wizje sterroryzowanej polityczną poprawnością Europy z rzeczywistością.

I nie jest to moja analiza tej sytuacji, tylko Jacka Dukaja, który opisał ten proces w swoim fantastycznym, trzyczęściowym eseju pod tytułem „Wyobraźnia po prawej stronie” opublikowanym w dwa tysiące dziesiątym roku na łamach portalu Wirtualna Polska.

 

Masowo rozjechawszy się po Europie, Polacy znają jej realia z doświadczenia, to już szara codzienność, a nie medialny mit. Dialektycznie patrząc, mieliśmy tezę i antytezę - historia postąpiła naprzód, rozgrywka toczy się poziom wyżej.

 

Linki, jak zwykle, w opisie. Bardzo polecam cały ten esej.

Czemu kreślone przez polskich pisarzy fantastyki wizje często są aż tak hardkorowe? Cóż, gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że skrajni prawicowcy biorą swoje poglądy jako punkt odniesienia dla rzeczy, w które wierzą inni, więc zakładają, iż lewicowcy są tacy sami jak oni, tylko po prostu wierzą w przeciwne rzeczy. Innymi słowy – boją się, że chcemy zrobić im to, co oni chcą zrobić nam.

Jeśli ktoś chciałby spróbować własnych sił w lekturze którejś z tego typu pozycji, to chciałbym tylko ostrzec, że są one pisane w dość specyficzny sposób. Najczęściej najlepsze kawałki są na kilkunastu, kilkudziesięciu pierwszych stronach, bo autorzy już na samym początku dają upust wszystkim swoim frustracjom. Potem, gdy opuści ich… no cóż, nazwijmy weną… orientują się, że mają zbyt mało materiału i zostało im jeszcze dwie trzecie książki do napisania. Wtedy zaczyna się robić nudno, dopiero w finale czasami dzieje się coś interesującego.

Na potrzeby researchu tego wideoeseju wróciłem do kilku najbardziej wyrazistych przykładów brodatej fantastyki. Uderzyło mnie to, jak mocno przebija się w nich bezradność. Praktycznie żaden z tekstów, które przeczytałem  nie ma szczęśliwego zakończenia – mówiąc „szczęśliwego” mam na myśli „szczęśliwego według autorów” i dominuje w nich poczucie beznadziei. Główny bohater Weekendu w Spestreku jest w czasie akcji opowiadania całkowicie bezradny w starciu z mieszkańcami Specjalnej Strefy Ekonomicznej. Epoka Antychrysta Lisickiego kończy się dosłownym Armagedonem, biblijnym końcem świata. O ile bohaterowie na ten albo inny sposób walczą z mrocznymi, przerażającymi siłami lewicy, które oplatają świat swoimi mackami jak Cthulhu, o tyle niemal zawsze są oni skazani na porażkę. Częściowo jest to rezultatem faktu, że większość bohaterów tego typu książek to wielcy indywidualiści, więc siłą rzeczy są w swoich zmaganiach bardzo osamotnieni. Żeby coś zmienić, trzeba budować społeczność osób, które wsbierają się wzajemnie, a tego nie można pokazać, bo to komunizm. Częściowo jednak przez to wszystko przebija się strach autorów przed tym nowym światem, który jest tak różny od tego, w którym się wychowali i którego nie rozumieją. Wiedzą tylko, że im się nie podoba.

Ideologicznie zwykle jest to straszliwy bałagan. Weekend w Spestreku miesza ze sobą absurdy peerelu z nowoczesnym feminizmem i równouprawnieniem osób LGBT, co jest dość absurdalne, biorąc pod uwagę fakt, że mniejszości seksualne w Rzeczpospolitej Polsce Ludowej były dyskryminowane i brutalnie prześladowane przez aparat państwowy. W Requiem dla Europy nakładały się na to wszystko importowane z Zachodu fobie odnośnie islamizacji i lęku przed Wielką Wymianą, rasistowską teorią spiskową wywodzącą się ze środowisk francuskiej skrajnej prawicy, która to teoria w ostatnich dekadach zyskała popularność w faszyzujących środowiskach na całym świecie, szczególnie w USA. W dodatku autorzy brodatej literatury właściwie nigdy nie zawracali sobie głowy rozróżnieniem między liberałami, a lewicowcami i zlewają wszystkie progresywne nurty oraz idee w jedną, niekształtną masę. Nie ma w tym wiele sensu, ani próby koherentnej analizy współczesności i trapiących jej problemów. Jest tylko… cóż, simpsonowski stary człowiek krzyczący na chmurę.

Interesujące oblicze tego problemu mogliśmy zaobserwować w momencie, gdy Kasia Babis nieco ponad rok temu stworzyła film nabijający się z prozy Andrzeja Pilipiuka i wytykający znajdujące się w niej problemy. W odpowiedzi na ten materiał Andrzej opublikował oświadczenie, w którym – obok standardowych narzekań na współczesną młodzież – mimochodem wspomniał o przemocy i alienacji społecznej, której doświadczał jako nastolatek. I wiecie co? Jestem w stanie z tym sympatyzować. Fantastyka i to, co obecnie nazywamy kulturą nerdowską – komiksy, seriale, gry komputerowe, anime – od zawsze przyciągała outsiderów, osoby z różnych powodów mające problemy z odnalezieniem się w kręgach towarzyskich.

To dość naturalny proces. Gdy ma się mały albo wręcz nieistniejący krąg znajomych, z niewieloma okazjami do obcowania z innymi ludźmi, szuka się innych sposobów na spędzanie wolnego czasu. Wielu samotników z przymusu wybiera czytanie, granie w gry komputerowe, oglądanie seriali albo jakąś kombinację tych hobby. To z kolei daje pewną płaszczyznę porozumienia i temat do rozmów z innymi outsiderami, z którymi współdzieli się zainteresowania. W fandomie zawsze było wiele takich osób i sam widziałem – oraz nawiązałem – na tej płaszczyźnie wiele znajomości i przyjaźni, które trwają do dziś. I które bardzo sobie cenię.

Więc tak – bardzo współczuję Andrzejowi trudów dorastania w czasach schyłkowego peerelu i szczerze cieszy mnie, że znalazł społeczność, która pozwoliła mu przetrwać. Rozumiem też, czemu mógł odebrać film Kasi jak atak, który obudził w nim nieprzyjemne wspomnienia. Problem polega jednak na tym, że Andrzej Pilipiuk nie jest dwunastolatkiem upokarzanym na forum klasy przez nauczycielkę albo popularniejszą koleżankę. Jest dorosłym mężczyzną i jednym z najsłynniejszych autorów polskiej fantastyki posiadającym dużą i stabilną grupę odbiorców oraz trwałe, dobre relacje ze swoim wydawcą. I dlatego, o ile sympatyzuję z jego trudnym dzieciństwem i problemami w znalezieniu sobie kręgu znajomych, to gdy wyraża opinie pokroju:

 

przeczytaj książkę "różowa swastyka". W NSDAP było sporo [homoseksualistów]. Noc długich noży wyeliminowała tylko jedną frakcję. Goering pod koniec wojny robił sobie makijaż i nosił zatrważającą ilość pierścionków.

 

albo:

 

co do uczestników marszów i ogólnie naszego ruchu narodowego - patrzę na nich z pewną śladową sympatią ale z tej mąki nie będzie polskiego chleba.

 

albo.

 

tak na co dzień odczuwam raczej smutek że [policjanci] cackają się z lewakami jak ze śmierdzącym jajkiem.

 

…bardzo trudno jest mi utrzymać tę sympatię. Na marginesie, nie wydaje mi się też, by można było wyrażać publicznie takie poglądy i jednocześnie narzekać na niewychowanie młodzieży. Jest tu pewna niekonsystencja, nad którą ciężko jest mi przejść do porządku dziennego.

Uważam natomiast, że jest to jedna z tych niesamowicie przykrych sytuacji, gdy osoba, która w przeszłości doświadczyła przemocy i upokorzeń, po latach sama robi słabszym to, co robiono jej. Bo nie tylko introwertyczni chłopcy zaczytani w książkach historycznych byli i są prześladowani w środowisku rówieśniczym i szkolnym – ale również nastolatki nieheteronormatywne, dzieciaki na spektrum autyzmu, transpłciowe, żyjące z zaburzeniami, mające inny niż biały kolor skóry albo niepełnosprawność albo jakąś kombinację tych cech. I takie osoby – o których Andrzej często wypowiada się w bardzo niedyplomatyczny i skrajnie nieżyczliwy sposób – również trafiają do fandomów, również polskiego fandomu fantastyki. Szukając tam dokładnie tego samego, co w fandomie znalazł tam Andrzej.

Bo polski fandom fantastyki zmienia się tak, jak zmienia się również i polskie społeczeństwo. Dobrym przykładem jest tegoroczny Konline – stosunkowo niszowy polski konwent fantastyki w całości rozgrywający się online, który w bardzo ostentacyjny sposób reklamował się jako miejsce przyjazne i otwarte dla osób z nieuprzywilejowanych grup mniejszościowych. W trakcie przygotowywania konwentu doszło jednak do pewnej kontrowersji – organizatorzy omyłkowo zaprosili na niego kilku pisarzy, których nie planowali zapraszać. Po zorientowaniu się w tej pomyłce cofnęli zaproszenia. Dla ścisłości – nie oznaczało to dla tych autorów zakazu wstępu na konwent czy zabronienia im uczestnictwa w konwencie na zasadach równych z innymi uczestnikami. Po prostu organizatorzy Konline poinformowali ich o pomyłce i że zaproszenia trafiły pod ich adres wskutek nieporozumienia. Organizatorzy wytłumaczyli to – zarówno w specjalnym oświadczeniu opublikowanym na ich mediach społecznościowych jak i w wiadomościach wysłanych do autorów – że nie chcą na swoim konwencie osób znanych z publicznego wyrażania poglądów całkowicie przeciwnych wartościom Konline’u.

Nie mówię, że musicie się z tym zgadzać. Czy nawet, że powinniście się z tym zgadzać. Nie da się jednak ukryć, że ten incydent – oraz kilka innych z paru ostatnich lat, jak choćby kontrowersje związane z publikacją homofobicznego opowiadania Jacka Komudy na łamach Nowej Fantastyki – wyraźnie pokazują nam, że coś się zmieniło. Że pewne aspołeczne zachowania nie są już akceptowane, przynajmniej nie wszędzie i nie przez wszystkich.

Istnieje pewna percepcja fandomu fantastyki w Polsce jako środowiska, które do niedawna było apolityczne i dopiero toczone przez lewicę wojny kulturowe ostatnich kilku, kilkunastu lat wprowadziły do fandomowej przestrzeni polityczne tarcia i konflikty. Co jest dość… interesującą interpretacją. Staszek Krawczyk, socjolog i badacz polskiego fandomu podważył to założenie na swoim blogu:

 

Pracując nad swoim doktoratem, przeczytałem i przeanalizowałem około 900 artykułów wstępnych, felietonów i recenzji z czasopisma „Fantastyka” z lat 1982–2012. W tym materiale bardzo mało jest wypowiedzi nieprzychylnych poglądom prawicowym i konserwatywnym. Od połowy lat 90. przez ponad dekadę pojawiają się za to liczne wyrazy niechęci wobec idei kojarzonych z lewicą: „poprawności politycznej”, „relatywizmu”, feminizmu. Przełom wieków to również okres negatywnego przedstawiania aborcji, eutanazji, zapłodnienia in vitro. Czego jak czego, ale apolityczności nie można tym tekstom zarzucić.

 

To dość częste zjawisko w społecznościach zdominowanych przez jedną, najczęściej konserwatywną ideologię. Członkowie takich społeczności na ogół zakładają, że ich poglądy są nie tyle poglądami, co domyślnym, obiektywnym stanem rzeczywistości, a jakiekolwiek próby kwestionowania czy wchodzenia w polemikę z tymi poglądami są traktowane jako „upolitycznianie” albo „ideologizowanie”. Nie jest to w żadnym wypadku fenomen ograniczający się do polskiego fandomu. Na pewno zdarzyło się Wam spotkać z komentarzami w Internecie o tym, że jakaś filmowa saga albo serial stał się „polityczny” tylko i wyłącznie z tego powodu, że zapowiedziano, iż pojawi się w nim postać transpłciowa albo niebiała. Po pewnym czasie wykrystalizowało się zresztą popularne internetowe powiedzenie, że dla konserwatystów istnieją tylko dwie płcie – męska i polityczna; tylko dwa kolory skóry – biała i polityczna; tylko dwie orientacje seksualne – heteroseksualna i polityczna. I tak dalej.

Taki stan rzeczy – ślepą wiarę we własną apolityczność - da się utrzymać wyłącznie w sytuacji, gdy w danym środowisku dominuje tylko jedna ideologia, a inne głosy są na tyle nieliczne, że można je traktować jako egzotyczną ciekawostkę albo wyjątek potwierdzający regułę. Przykład Konline’u, przykład Komudagate, przykład inicjatywy wydawniczej Alpaka, która opublikowała zbiór querowych opowiadań „Tęczowe i Fantastyczne”, przykład Nowej Fantastyki, która opublikowała tematyczny numer poświęcony tematyce LGBT i wiele innych zjawisk jasno pokazują, że fandom fantastyki w Polsce nie jest już domyślnie prawicowy. I fandomowi konserwatyści prędzej czy później będą musieli to przepracować i pogodzić się z myślą, że ich poglądy są jedną z wielu opcji, a nie jedyną możliwą.

 

Rozdział 5: Czemu mi zależy?

No dobrze, ale… po co to wszystko? Czemu spędziłem ostatnie cztery tygodnie mojego życia na tworzeniu tego wideoeseju? O co tu chodzi? Żeby wam to wytłumaczyć, muszę najpierw opowiedzieć wam pewną historię. Otóż dawno temu opublikowałem na stronie internetowej czasopisma Nowa Fantastyka opowiadanie. Zrobiłem to, ponieważ strona została wówczas odświeżona i wzbogacona o możliwość publikacji tekstów użytkowników i, by zachęcić społeczność fanów czasopisma do korzystania z tej opcji, redakcja ogłosiła konkurs na najlepsze opowiadanie. Nagrodą była książka, nie pamiętam już tytułu, którą bardzo chciałem wygrać, bo działo się to w czasach gdy byłem biednym studentem i niespecjalnie stać mnie było na przypadkowe wydatki. Fantastykę pisałem od czasów nastoletnich, głównie do szuflady. Wrzuciłem wówczas jedno moje opowiadanie, z którego byłem wówczas bardzo dumny – dziś uważam, że było słabe – z nadzieją, że może uda mi się dorwać tę książkę. Nagrody nie zdobyłem, moje opowiadanie zauważył jednak Maciej Parowski, ówczesny redaktor dział literackiego w Nowej Fantastyce.

Jeśli nie wiecie kim był Maciej Parowski, to… no cóż, potrzebowałbym kolejnego godzinnego wideoeseju, by naprawdę oddać sprawiedliwość tej postaci. Ujmę to w ten sposób – gdybym powiedział, że Maciej Parowski był najważniejszą osobą w historii polskiego fandomu fantastyki, wątpię, by ktokolwiek chciałby się ze mną o to sprzeczać. Wspomniany już Wojciech Orliński na swoim blogu napisał o Parowskim, że maczał palce we wszystkim, co do dnia dzisiejszego dzieje się w polskiej popkulturze. Jako redaktor najważniejszego czasopisma o fantastyce w Polsce to on wyłuskał i przedstawił światu takich autorów jak Andrzej Sapkowski, Jacek Dukaj, Ewa Białołęcka czy Wit Szostak. A to tylko ułamek jego niesamowicie bogatej różnorodnej aktywności w fandomie i ogólnie popkulturę w naszym kraju.

Zmierzam do tego, że jakiś czas po tym jak opublikowałem to opowiadanie, Maciej Parowski zostawił pod nim komentarz, w którym je skomplementował i poprosił mnie o napisanie czegoś na łamy Nowej Fantastyki. Zrobiłem to i tak zaczęła się moja mikrokariera polskiego pisarza fantastyki, którą prowadzę do dnia dzisiejszego, publikując od czasu do czasu coś na łamach tego magazynu, albo w Alpace… Wiele lat później miałem okazję spotkać Macieja Parowskiego osobiście, na Warszawskich Targach Książki, gdzie mieliśmy wspólny panel dyskusyjny. Trochę się z panem redaktorem wtedy starłem – byłem wówczas dwudziestoparoletnim młodym gniewnym, który trochę nie umiał trzymać języka za zębami.

Po panelu podszedłem do niego i porozmawialiśmy. Parowski okazał się niesamowicie ciepłą i sympatyczną osobą, w ogóle nie miał mi za złe, że dyskutowaliśmy trochę na ostro. Powiedziałem mu wtedy, że to dzięki niemu osobiście jestem autorem polskiej fantastyki. Nie pamiętał mnie, w czym oczywiście nie było niczego dziwnego. Wręczyłem mu też wtedy egzemplarz mojego debiutu powieściowego, który udało mi się wydać kilka lat wcześniej, chcąc podziękować Maciejowi Parowskiemu w ten sposób za to, że dał mi szansę na zaistnienie, nawet tak stosunkowo małe. Naprawdę cieszę się, że zdążyłem to zrobić, bo rok później Maciej Parowski zmarł.

Maciej Parowski był konserwatystą, który większość swoich poglądów społeczno-gospodarczych miał całkowicie przeciwne do moich i mógłbym wymienić wiele jego wypowiedzi, którym gorąco bym się sprzeciwiał. Był jednak osobą, z którą można było się bardzo nie zgadzać, a mimo to pozostawać z nią w przyjaznych stosunkach. Tak przynajmniej twierdzą osoby, które znały go znacznie lepiej ode mnie, w ja – po moich drobnych interakcjach z Maciejem Parowskim – nie mam powodu, by w to wątpić.

Parowski zrobił i dla fandomu w ogóle i dla polskiej literatury fantastycznej w szczególe naprawdę bardzo wiele. Zasiał mnóstwo ziaren, z których wykiełkowało mnóstwo różnorodnych rzeczy. Zależało mu na tym środowisku, naprawdę mu zależało. I miał w sobie tyle pokory oraz otwartości na ludzi o innych poglądach, że był w stanie z nimi współpracować i to w przyjazny sposób. I to owocowało, na tyle, na ile było w stanie.

Część z wam pewnie myśli, że zmierzam ku konkluzji, że brodacze polskiej fantastyki powinni być pod tym względem bardziej jak Parowski. I o ile byłoby to miłe, o tyle nie mam zamiaru nikogo z niczego rozliczać. Z wyjątkiem samego siebie. Stąd też moja próba zrozumienia, czemu pisarze epoki fabrycznej są tacy, a nie inni. Bo jasne, możemy wyzywać się wzajemnie od dziadów i komunistów, ale też potrzebujemy pomostów do wspólnego porozumienia, przynajmniej na jakimś podstawowym poziomie, żeby po prostu żyć ze sobą – bo musimy żyć ze sobą, czy nam się to podoba, czy nie. Pewna osoba, której opinie niesamowicie szanuję powiedziała kiedyś, że prawdziwa empatia zaczyna się od prawdziwego zrozumienia. I to jest moje próba uzyskania jeśli nie tego pierwszego, to przynajmniej tego drugiego.

Jak już mówiłem, Maciej Parowski zasiał wiele ziaren, z których wyrosło wiele rzeczy. Ja jestem jedną z nich. I jeśli chciałbym budować coś dalej, to chciałbym robić to z tym samym założenim.

 

Rozdział 6: Co dalej?

Nie wiem. Rozdział siódmy: Rola Antiy Jaworzno w rozwoju postfantastyki polskiej…. okej, okej. Żart. O ile mi wiadomo, Antifa Jaworzno nie miała żadnego znaczącego wpływu na polską fantastykę. A szkoda. Gdybyśmy jednak mieli zastanowić się nad tym, jak i czy w ogóle dałoby się odbudować infrastrukturę z tamtych lat albo zbudować inną infrastrukturę umożliwiającą polskim pisarzom i pisarkom fantastyki na jakąś realną karierę, jak mogłoby to wyglądać? I czy byłoby to w ogóle możliwe?

Ciężko powiedzieć. Z jednej strony spora część tej infrastruktury nadal istnieje, nawet jeśli nie formalnie, to na zasadach znajomości. W przypadku konwentów fantastyki można się nawet kłócić, że jest lepiej niż kiedykolwiek – a przynajmniej było przed pandemią, na dłuższą metę trudno jest bowiem przewidzieć, na ile dwuletnia przerwa w organizacji prawie wszystkich konwentów w naszym kraju wyhamuje ten segment. Ale duża część osób zajmujących się pisaniem, redagowaniem, ilustrowaniem i wydawaniem nadal jeszcze funkcjonuje, czy to w nielicznych wydawnictwach publikujących jeszcze fantastykę w ilościach niehomeopatycznych czy to hobbystycznie.

Z drugiej strony rosnące ceny papieru i druku oraz poprzerywane łańcuchy dostaw dość mocno utrudniają potencjalne eksperymenty i czynią je znacznie bardziej ryzykownymi. Poza tym zmieniła się czytelnicza wrażliwość i dostępność kultury popularnej w naszym kraju. To już nie jest taka pustynia jak kilkanaście lat temu, więc przyciągnięcie szerszego odbiorcy robi się o wiele trudniejsze.

Gdy rozmawiałem o tym z osobami z branży, przyszło mi do głowy, by sprawdzić jak radzą sobie z tym inne niszowe media, do których porównywałem już polską literaturę fantastyczną w tym wideoeseju. Szczególnie zainteresowały mnie mangi. Okazało się, że – przynajmniej w tym wypadku – strzałem w dziesiątkę okazało się stworzenie czegoś w rodzaju komiksowego Netflixa, na którym za darmo dostępnych jest kilka pierwszych i kilka najnowszych rozdziałów publikowanych regularnie mang, z płatnym dostępem do archiwów.

Zastanawiam się, czy podobna forma publikacji byłaby możliwa i ekonomicznie stabilna dla fantastyki w naszym kraju. Wyobraźcie sobie – regularnie publikowane serie literackie, trochę jak za czasów świetności Fabryki Słów, w formie opowiadań powiązanych bohaterami, ale nie jako zbiory opowiadań, tylko comiesięczne aktualizacje, możliwe do śledzenia albo za pośrednictwem strony internetowej albo aplikacji. Z jakąś darmową opcją czytania z reklamami albo z wykupioną subskrypcją dodającą wersję audio, wcześniejszy dostęp do premierowych rozdziałów, bonusowe teksty czy cokolwiek w tym stylu. A po zakończeniu danego cyklu mógłby on, jeśli byłoby to sensowne ekonomicznie, zostać wydany tradycyjnie. Taki zabieg byłby w stanie wyeliminować problemy z papierem i dystrybucją, zrekonstruować infrastrukturę i stworzyć środowisko, w którym nowe talenty miałyby szansę zaistnieć, a starsze mieć miejsce do sensownego zarabiania na swojej twórczości.

W świecie mangowym takie podejście nie tylko wypaliło, ale też ten sposób publikacji okazał się zaskakująco dochodowy i tworzone w ten sposób mangowe serie pod względem dochodów czasami wyprzedzały tradycyjnie publikowane tytuły. Wierzę, że i na naszym rynku taki model w jakimś stopniu by się sprawdził. Wiem, że ja z przyjemnością opłacałbym tego typu subskrypcję, gdybym w drodze pociągiem albo autobusem mógł przeczytać albo posłuchać sobie nowego rozdziału fantastycznej serii literackiej pisanej przez Anię Kańtoch albo Piotrka Borowca albo Karolinę Fedyk albo jeszcze lepiej – nowy literacki cykl jakiejś dwudziestoparoletniej autorki, która ma kosmiczne pomysły, ale odbija się od drzwi kolejnych wydawców, bo żaden z nich nie chce ryzykować wydawania debiutantki bez rozpoznawalnego nazwiska i z ryzykownym, eksperymentalnym materiałem.

Myślę, że wszyscy na to zasługujemy. I osoby, które chcą pisać fantastykę i osoby, które chcą ją czytać.

 

Muzyka:

Hanukkah – Jewish

https://youtu.be/CkChkWdMXKI

Toasted Tomatoes - ussr theme

https://youtu.be/okm840YSj2c

Aso, Middle School, Aviino - Canary Forest

https://chll.to/d5469961

I Am a Man Who Will Fight for Your Honor - Chris Zabriskie

https://www.youtube.com/watch?v=Eaj-V2KIxRk

noni – momentary

https://youtu.be/LIhDDFuFIXI

Rose Tint - The Rose Tape [Full BeatTape]

https://youtu.be/WVmsADZHunM

KDZKPW - Śnieżka

https://www.youtube.com/watch?v=XsYh8_wzziM

Bibliografia:

Wojciech Orliński, Brodacze w fantastyce

https://ekskursje.pl/2007/06/brodacze-w-fantastyce/

Jacek Dukaj, Wyobraźnia po prawej stronie

https://ksiazki.wp.pl/wyobraznia-po-prawej-stronie-czesc-pierwsza-6146197796046465a

Co naprawdę mówi Andrzej Pilipiuk i dlaczego jest to ważne

http://stanislawkrawczyk.blogspot.com/2022/02/co-naprawde-mowi-andrzej-pilipiuk-i.html

Bler. Lepsza Wersja Życia. Darmowa wersja komiksu Rafała Szłapy

http://bler.szlapa.com/wp-content/uploads/2016/07/BLER1_Lepsza-wersja-%C5%BCycia_PL.pdf

Andrzejowe cytyaty

https://weryfikatorium.pl/forum/viewtopic.php?t=22848

WIDEOESEJ

Zobacz również

Miniwideoesej dla Patronów: Citizen Sleeper
WIDEOESEJ: To straszne słowo na R | Gdy twój ulubiony autor jest problematyczny
WIDEOESEJ: Eskapizm | Final Fantasy

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...