WIDEOESEJ: To straszne słowo na R | Gdy twój ulubiony autor jest problematyczny

Obrazek posta

Link do wideoeseju na YouTube.

Robert Ervin Howard, urodzony dwudziestego drugiego stycznia tysiąc dziewięćset szóstego roku w Teksasie pisarz, eseista oraz bokser-amator, autor kilkuset opowiadań, kilkudziesięciu wierszy i kilku powieści, twórca tak ikonicznych postaci jak Conan Barbarzyńca, Kull Zdobywca i Solomon Kane, bliski przyjaciel kultowego autora horroru, Howarda Phillipsa, Lovecrafta, jeden z najważniejszych twórców w historii gatunku fantasy i jeden z moich ulubionych pi… nie, wiecie co? Chrzanić to – mój ulubiony pisarz fantasy, kropka… był rasistą.

Bo był. Jako fan tego autora, przeczytałem chyba wszystkie teksty jego autorstwa, do których byłem w stanie znaleźć dostęp, czytałem jego korespondencję z innymi pisarzami i z redakcją czasopism, w których publikował, jego biografię, wypowiedzi badaczy jego twórczości i osób, które znały go osobiście. Poważnie, w czasach mojej młodości miałem absolutną obsesję na punkcie twórczości Howarda – głównie, ale nie tylko jego cyklu o Conanie Barbarzyńcy i prawdopodobnie mógłbym bez zażenowania nazwać samego siebie badaczem twórczości Howarda. I dlatego czuję się pewnie, nazywając go rasistą.

Nie ma i nie powinno być co do tego najmniejszych wątpliwości. Ale niemal za każdym razem, gdy o tym wspominam – czyli niezbyt często, bo nie jest to temat, na który, jako fan prozy Howarda, mam ochotę rozmawiać – pojawia się ktoś, kto odruchowo zaprzecza. Umyślnie użyłem tu słowa „odruchowo”, ponieważ to zaprzeczanie zwykle nie jest poparte żadnymi argumentami. Albo jest poparte, ale bardzo słabymi argumentami, które rozpadają się gdy tylko pojawia się prośba o ich uzasadnienie. Jestem stuprocentowo przekonany, że nawet teraz jakaś osoba, która nie dosłuchała choćby do tego momentu wideoeseju pisze właśnie gniewny komentarz o tym, że Robert E. Howard wcale nie był rasistą – i ona również nie będzie w stanie poprzeć tego żadnymi poważnymi argumentami.

Wiem też, że część osób po prostu odklikała się z tego materiału, gdy tylko wypowiedziałem to straszne słowo na R. Do nich już niestety nie jestem w stanie dotrzeć. Wiem jednak, że jakaś część z Was nadal się waha. Tym osobom chcę podać gałązkę oliwną i zachęcić je, by jednak ze mną zostały – gdy ten wideoesej się skończy, nadal będę nazywał Roberta E. Howarda moim ulubionym pisarzem. Co więcej, w ramach tego wideoeseju będę nawiązywał do wielu tekstów Howarda i nie tylko jego – i linki do wszystkich dostępnych w Internecie materiałów źródłowych znajdziecie w opisie. Nawet do tych bardzo problematycznych, co do których szczerze wolałbym, żeby przepadły w mrokach niepamięci.

To druga gałązka oliwna, tym razem dla osób, które będą chciały mi zarzucić, że próbuję cenzurować kulturę. Tego typu zarzuty pojawiają się często w sytuacji, gdy rozmawia się o kłopotliwych aspektach sztuki, więc podejrzewam, że i w tym przypadku komuś coś takiego przyjdzie do głowy. Dlatego mówię o tym już teraz. Uważam bowiem, że jeśli chcemy mieć dyskusję o sztuce, musimy mieć do tej sztuki dostęp. To jest moja twarda opinia w tym temacie, pod sam koniec tego materiału rozwinę nieco ten wątek.

Porozmawiamy też o samym Robercie Howardzie, o tym kim właściwie był, jakie jest jego miejsce we historii kultury masowej i we współczesnej kulturze, czemu mówienie o nim jako o rasiście jest uzasadnione, czemu w ogóle jest sens poruszać ten temat w roku pańskim obecnym roku, o tym jak właściwie odnosić się do tego typu sytuacji oraz wielu innych rzeczach. Gotowi? Gotowe? Do dzieła zatem.

Aha, i jeszcze jedno – z uwagi na tematykę tego wideoeseju YouTube może go zdemonetyzować, więc pozwolę sobie tylko wspomnieć o tym, że mam konto na Patronite, na którym możecie mnie wesprzeć finansowo, w zamian za wcześniejszy dostęp do materiałów, bonusowe wideoeseje oraz pojawienie się w napisach końcowych.

 

Rozdział 1: Two-Gun Bob

Robert Ervin Howard urodził się dwudziestego drugiego stycznia, tysiąc dziewięćset szóstego roku w Peaster, niewielkiej miejscowości w stanie Teksas. Jego ojciec, Isaac Mordecai Howard  był wędrownym lekarzem, co sprawiło, że rodzina przyszłego pisarza nigdzie nie zagrzała miejsca na zbyt długo. Jakby tego było mało, małżeństwo rodziców Howarda nie było najbardziej ułożonym związkiem. Isaac miał przykry nawyk pakowania rodzinnych oszczędności w ryzykowne inwestycje, które w teorii miały przynieść duży zysk i szybko się zwrócić, w praktyce jednak jakoś nigdy do tego nie dochodziło i rodzina Howardów właściwie zawsze balansowała na granicy ubóstwa. Matka Roberta, Hester Jane Ervin Howard zaczęła więc pracować jako pomoc domowa i opiekunka – wtedy nabawiła się gruźlicy, z którą zmagała się aż do końca swoich dni.

Jak wiele dzieci w podobnej sytuacji, mały Robert, który nie mógł znaleźć tożsamości ani w stałym miejscu zamieszkania ani w stabilnej, kochającej się rodzinie, szukał jej gdzie indziej. W jego przypadku tym „gdzie indziej” była literatura. Hester, sfrustrowana sytuacją życiową i niezaspokojonymi ambicjami wyższej klasy, której jej mąż nie potrafił jej zapewnić, dbała o to, by wyrobić w swoim synu sentyment do poezji i literatury.

Chłopiec dorastał więc zaczytując się w książkach Jacka Londona i Rudyarda Kiplinga. Największą fascynację budziły u niego historie o starożytnych cywilizacjach. Można by pomyśleć, że wrażliwy, oczytany chłopiec będzie sumiennym uczniem, jednak ścieżka edukacji Howarda okazałą się bardzo wyboista. Ponieważ jego rodzina nie zagrzała nigdzie miejsca na zbyt długo, chłopiec nie umiał odnaleźć się w rówieśniczym gronie. Często spotykał się też z przemocą rówieśniczą. I przemocą w ogóle – jako syn medyka, naoglądał się wielu makabrycznych wypadków i nasłuchał wielu równie makabrycznych opowieści o linczach, strzelaninach, bójkach i starciach z rdzennymi mieszkańcami Ameryki.

Istotne jest, by pamiętać o tym, że USA – a szczególnie Teksas – za czasów wczesnej młodości Roberta Howarda wciąż było jeszcze tym, o czym myślimy, gdy słyszymy termin „Dziki Zachód”. Wszystko to, w połączeniu z jego własnymi problemami rodzinnymi, sprawiło że przyszły twórca Conana już w młodości wyrobił sobie bardzo cyniczny pogląd na świat, jako miejsce pełne podłych, podstępnych szumowin, w którym honor i szlachetność od dawna nie istnieją, zastąpione chciwością i oportunizmem. Wiele takich szumowin był w stanie zresztą obserwować z dość bliska, bo jego rodzinie zdarzało się zatrzymywać na dłużej w miejscowościach ogarniętych gorączką czarnego złota, czyli ropy. Zwykle gdy gdzieś w USA wytrysnęła ropa, momentalnie zjeżdżali się tam wszelkiej maści cwaniacy, starający się skorzystać z tej okazji, często obsiadając okoliczne miasteczka jak muchy i przy tym rujnując lokalne społeczności. Taki los spotkał również i Cross Plains, miasteczko, w którym ostatecznie osiadła rodzina Howarda w 1919 roku, gdy chłopiec miał trzynaście lat.

W tym samym roku Robert odkrył fascynację boksem – popularnym wówczas w Stanach sportem i sposobem na spędzanie wolnego czasu, który mocno przemówił do młodego Howarda. Chłopiec postrzegał bokserów niczym współczesnych gladiatorów, ucieleśnienie siły i wytrwałości koniecznej do przetrwania w trudnym świecie. Howard, choć generalnie stronił od prawdziwej przemocy, aktywnie trenował boks właściwie przez całe swoje życie.

Jego największą pasją okazało się jednak pisanie. Już w wieku wczesnonastoletnim wysyłał do czasopism próbki swojej twórczości, zawsze jednak spotykając się z odmową. Nie zraziło go to, a jedynie zmotywowało do nauki i samodoskonalenia, nieustannego eksperymentowania z nowymi pomysłami, uważnego śledzenia tego, co i jak piszą inni. Bezskutecznie. Wiele osób nie zdaje sobie sprawy, jak szeroko Howard zarzucał sieci swoją twórczością. W ciągu swojego krótkiego życia tworzył niezliczoną ilość opowiadań w takich gatunkach jak proza historyczna, western, historie przygodowe, opowieści bokserskie, opowiadania podróżnicze, historie pirackie, horrory… z dużą częścią tych rzeczy możecie zapoznać się dzięki legalnie i za darmo dzięki takim portalom jak Wikiźródła oraz Project Gutenberg.

Tu drobna uwaga. Ponieważ koncern Walta Disneya niemal doszczętnie zrujnował domenę publiczną w USA, australijska wersja projektu Gutenberg ma znacznie bardziej kompletną bibliotekę dzieł Howarda. Link, oczywiście, w opisie.

W wieku szesnastu lat chłopiec na pewien czas przeprowadził się do znajdującej się w większym mieście szkoły z internatem. Tam po raz pierwszy w życiu nawiązał przyjaźnie z rówieśnikami podzielającymi jego literackie zainteresowania. Jednym z nich był Tevis Clyde Smith Jr., również przyszły pisarz fantasy. Młodzieńcy od razu przypadli sobie do gustu, a ich relacja trwała aż do śmierci Howarda. Byli praktycznie nierozłączni, prowadzili ze sobą długie dysputy na filozoficzne i egzystencjalne tematy, pisali do siebie długie listy, czytali sobie nawzajem wiersze… wiecie – prawdziwa męska przyjaźń. Obaj zachęcali się również wzajemnie do kontynuowania swojej kariery literackiej.

Po ukończeniu szkoły Robert powrócił do rodzinnego domu, gdzie przez rok chwytał się różnych doraźnych zajęć i poświęcał wolny czas na zdyscyplinowany trening fizyczny. W końcu miał już dość takiego niestabilnego zawodowo życia i wrócił do szkoły, by odbyć podyplomowy kurs stenografii, metody szybkiego notowania, który miał mu zapewnić nieco lepsze perspektywy zawodowe. Choć sam wolałby dalej studiować literaturę, jego ojciec nie zgodził się na taką ścieżkę kariery syna. To właśnie w tym czasie, w wieku osiemnastu lat Howardowi udało się sprzedać swoje pierwsze opowiadanie. Była to „Spear and Fang”, krótka opowieść historyczno-przygodowa o jaskiniowcach opublikowana w pulpowym magazynie Weird Tales. Howard zarobił na niej sumę szesnastu dolarów, co w latach dwudziestych brzmiało znacznie lepiej niż dzisiaj.

Przekonany, że teraz będzie już z górki, Howard porzucił naukę i wrócił do rodzinnej miejscowości, gdzie ponownie odbijał się od jednej przygodnej pracy do drugiej, ponieważ na ogół nie potrafił podporządkować się przełożonym, aż w końcu wylądował jako stenograf pracujący dla przemysłowców zajmujących się wydobyciem ropy. Robił zatem to, czego nie chciał robić, dla ludzi, których nie znosił. Tę pracę też zresztą w końcu stracił, ponownie wpadając w korowód dorywczych zajęć. Mniej więcej w tym samym czasie zaprzyjaźnił się z pracownikiem fizycznym lokalnej firmy naftowej, który na dobre wciągnął Howarda w świat amatorskiego boksu.

Być może zastanawiacie się, czemu w ogóle potrzebował tych doraźnych prac, skoro udało mu się skutecznie zapoczątkować swoją karierę pisarską? Cóż, warto pamiętać, że niezależnie od czasu i miejsca, utrzymywanie się wyłącznie z pisania zawsze jest przywilejem dostępnym bardzo niewielu osobom, wymagającym wiele szczęścia, mnóstwa ciężkiej pracy i olbrzymiej determinacji. Weird Tales, Amazing Stories oraz inne pulpowe magazyny publikujące fikcję dziś mają status legendarnych czasopism, przez co łatwo jest zapomnieć, że na ogół utrzymywały się na samej granicy rentowności, a autorzy – nawet regularnie publikowani na łamach wielu czasopism i ukochani przez fanów – rzadko kiedy mogli pozwolić sobie na luksus utrzymywania się wyłącznie ze swojej pracy twórczej.

Howard doświadczył tego dość boleśnie na własnej skórze, był bowiem aspirującym poetą. Jednakże, jak się okazało, poezja była wówczas – tak samo jak teraz – znacznie mniej dochodowa niż proza, musiał więc odłożyć swoje aspiracje i skupić się na tym, co przynosiło zysk. Paradoksalnie to między innymi właśnie dzięki temu twórczość Howarda ma taki ponadprzeciętnie wyrazisty styl. Autor, nie mogąc realizować się artystycznie w taki sposób, w jaki tego pragnął, przemycał te aspiracje w  swojej pracy przy pisanych na potrzeby magazynów literackich opowiadaniach i nowelach, przesycając je fantasmagorycznymi scenami i bardzo poetyckimi opisami.

To właśnie między innymi z tej niespełnionej ambicji Roberta Howarda, z chęci uczynienia rozrywkowych historyjek czymś nieco więcej niż tylko niezobowiązującą lekturą, narodził się gatunek heroicznej fantasy. Zanim jednak do tego doszło, Howard sukcesywnie umacniał swoją pozycję na literackim rynku, publikując właściwie bez przerwy. W wieku dwudziestu lat jeden z jego tekstów został opowiadaniem z okładki w kwietniowym numerze Weird Tales. W tym samym roku Howard, po kolejnym odejściu z niesatysfakcjonującej pracy postanowił wrócić do szkoły, tym razem by zdobyć wykształcenie umożliwiające mu podjęcie pracy księgowego.  

Równolegle zaczął też pracować nad swoim kolejnym opowiadaniem, „The Shadow Kingdom.” Było to coś nowego. Coś przełomowego. Była to opowieść rozgrywająca się w przedpotopowej erze. Erze magii, potężnych królestw i epickich bitew. Historia ta opowiadała o barbarzyńcy, któremu udało się podbić cywilizowane królestwo i stać się jego władcą. Imię tego barbarzyńcy brzmiało… Kull.

Howard pracował nad tym tekstem bardzo długo, wielokrotnie przerabiał go i przepisywał, chcąc uczynić „The Shadow Kingdom” całkowicie unikalną opowieścią. Opowiadanie łączyło wszystkie jego fascynacje. Z opowieści historycznych Howard zaczerpnął świat przedstawiony wypełniony kulturowo zróżnicowanymi cywilizacjami. Z zamiłowania do poezji – plastyczny język opisujący cudowne, niemal surrealistyczne sceny i obrazy. Z westernów i gawęd – wartkie tempo akcji. Z horrorów i opowieści grozy – element nadprzyrodzonej trwogi. Z własnego etosu życiowego – logikę świata przedstawionego, zimnego i bezlitosnego, świata w którym przetrwają wyłącznie najsilniejsi i najbardziej zdeterminowani.

Z tych składników narodził się gatunek heroic fantasy, który istnieje do dzisiaj i do dzisiaj rozwijany jest przez autorów i autorki z całego świata. Howard sprzedał „The Shadow Kingdom” magazynowi Weird Tales, które opublikowało je w 1929 roku, przyznając autorowi honorarium wysokości stu dolarów, najwyższe w jego dotychczasowej karierze. Kolejne opowiadanie z tej serii, The Mirrors of Tuzun Thune, ukazało się na łamach Weird Tales jeszcze tego samego roku. Przekonany, że tym razem to już na pewno będzie z górki, Howard poświęcił się pisaniu kolejnych opowiadań o Kullu, barbarzyńcy z czasów zanim Atlantyda zatonęła.

Kolejne opowiadanie o Kullu zostało jednak odrzucone. I następne również. I kolejne także. Żadne z kilkunastu napisanych później tekstów z tego cyklu nie doczekało się publikacji za życia pisarza. Kull był krokiem w dobrą stronę, ale najwyraźniej krokiem zbyt drobnym. Czegoś jeszcze brakowało. Howard wstrzymał zatem próby przebicia się z tym bohaterem i spróbował czegoś innego. Tym „czymś innym” był Solomon Kane, szesnastowieczny purytański wędrowiec podróżujący po Europie i Afryce bez wyraźnego celu i zwalczający zło wszędzie tam, gdzie je napotkał. Bohater okazał się niezwykle popularny wśród czytelników, a opowiadania z Kane’em w roli głównej stały się pierwszym regularnym cyklem wydawniczym w karierze Howarda i zapewniły mu popularność, jakiej dotąd jeszcze nie zaznał. Howardowi otworzyło to drzwi do wielu bardziej prestiżowych i lepiej płacących magazynów literackich, gdzie pisywał głównie opowiadania o boksie, całkiem wówczas popularne.

Po raz kolejny zatem Howard porzucił studia, mając nadzieję, że tym razem udało mu się ustabilizować i umocnić swoją pozycję na rynku literackim na tyle, by móc utrzymywać się z pisania i tylko z pisania. Jego kariera rozkwitała, w pewnym momencie zaproponowano mu nawet przeniesienie jednego z jego cykli bokserskich do nowego miesięcznika. Ten sukces sprawił również, że Robert poprawił swoje relacje z ojcem, dotychczas patrzącym krzywym okiem na literackie aspiracje syna, który jednak zmienił zdanie, gdy oczywistym stało się, że te aspiracje mogą być całkiem dochodowe.

W tysiąc dziewięćset trzydziestym roku Robert Howard nawiązał przyjaźń z Howardem Philipsem Lovecraftem, innym wówczas popularnym, a dziś legendarnym autorem publikującym w pulpowych magazynach. Obaj wiedzieli o sobie nawzajem już od jakiegoś czasu, ponieważ ich przyjaźń nawiązała się w momencie, gdy zarówno Howard, jak i Lovecraft byli już weteranami literatury, którą dziś nazywamy fantastyką. Zaczęło się – adekwatnie, biorąc pod uwagę naturę ich znajomości – od listu, wysłanego przez Howarda do redakcji Weird Tales, w którym skomplementował on opublikowane przez miesięcznik opowiadanie Lovecrafta, Szczury w ścianach. Redaktor działu literackiego przekazał ten list Loveraftowi, co zaowocowało żywą korespondencją między obiema gwiazdami literatury pulp fiction. W ten sposób Robert Howard wciągnięty został do tak zwanego kręgu Lovecrafta – grupki korespondujących ze sobą pisarzy, którzy konstruowali wspólną mitologię świata przedstawionego, wymieniali się pomysłami, elementami narracyjnymi i postaciami, tworząc prototyp tego, co dziś nazywamy czasami rozszerzonym uniwersum. Howard napisał kilka opowiadań wykorzystujących mitologię Cthulhu, czyli opowieść o przedpotopowej rasie Wielkich Przedwiecznych, cyklopowych monstrów drzemiących w najmroczniejszych zakątkach naszego świata i wpływających na działania śmiertelników w dziwny, niezrozumiały i budzący grozę sposób. Co więcej, jego najsłynniejszy cykl literacki, seria opowiadań o Conanie z Cymmerii zawiera w sobie kilka nawiązań do mitologii Cthulhu, bezpośrednio włączając go do tego kanonu.

Lovecraft i Howard kontynuowali swoją znajomość listownie, prowadząc długie dysputy na przeróżne tematy. To właśnie pod wpływem Lovecrafta Robert Howard wykrystalizował swój światopogląd i swoje poglądy na cywilizację, ludzką naturę oraz jej wadliwą, wiodącą ku destrukcji dynamikę.

Tymczasem literacka kariera Howarda natrafiła na kolejną przeszkodę – epoka Wielkiego Kryzysu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej mocno przetrzebiła i tak chwiejny rynek magazynów literackich, zmuszając wiele redakcji do zakończenia działalności i ograniczając Howardowi możliwość zarobkowania. Co więcej, kreatywne paliwo Howarda zaczęło ulegać wyczerpaniu – autor tracił zainteresowanie kontynuowaniem serii o Solomonie Kane, który nadal pozostawał wówczas bohaterem jego najbardziej dochodowego cyklu. Co gorsza, z powodu upadku banku, w którym przechowywane były jego oszczędności, Howard niespodziewanie znalazł się w bardzo trudnej sytuacji finansowej.

I wtedy, jak dobrze pomyślanej opowieści, w najmroczniejszym momencie pojawiło się światełko w tunelu.

Tym światełkiem był poemat, który Howard napisał w 1932 roku, podróżując po Teksasie w ramach jednej ze swoich włóczęg, na które lubił się od czasu do czasu zapuszczać. Poemat ten nosił tytuł „Cymeria” i opowiadał o wyśnionej, mitycznej krainie mroku i głębokiej nocy. Coś w tej idei poruszyło autora do głębi i przez długie miesiące nie dawało mu spokoju. Wraz z Cymerią przyszedł do niego również mieszkaniec tej krainy. Conan. Idea z czasem rozrastała się w głowie Howarda coraz bardziej i bardziej, aż w końcu przybrała rozmiary całego świata, który później opisany został przez autora w eseju pod tytułem Era Hyboryjska – kronice nieistniejącej ery historycznej, rozpoczynającej się gdzieś po zatonięciu Atlantydy, a kończącej się gdzieś przed wzniesieniem pierwszych starożytnych miast.

Za tą ideą – stworzeniem de facto całego fikcyjnego świata – częściowo stał pragmatyzm. O ile bowiem Howard bardzo lubił pisać fikcję historyczną, o tyle zmuszała go ona do badań i samoedukacji, by jak najwierniej oddać realia opisywanych okresów historycznych. A to zajmuje czas i wystawia go na ryzyko błędów, anachronizmów i przeinaczeń. Stworzenie fikcyjnej ery historycznej eliminowało ten problem. Korzystając z filozofii, która przyświecała kręgowi Lovecrafta i tworzonej przez niego mitologii Cthulhu oraz własnych historycznych fascynacji, Howard stworzył jeden z pierwszych w pełni wyrażonych światów fantasy.

Pierwszym opowiadaniem o Conanie był „Feniks na Mieczu”. Historia tego tekstu jest dość interesująca – Howard nie napisał nowego tekstu, a jedynie przerobił wcześniejszy tekst o Kullu, „By this Axe I Rule”, kilka lat wcześniej odrzucony przez redakcję Weird Tales z powodu braku zainteresowania czytelników postacią Kulla. Jest to o tyle ciekawe, że cykl o Kullu nominalnie rozgrywa się w tym samym uniwersum, co seria opowiadań o Conanie, chronologicznie wiele lat wcześniej, za czasów istnienia Atlantydy, która w Erze Hyboryjskiej jest już zaledwie legendą. To z kolei kwestionuje kanoniczność tego przerobionego opowiadania, które posłużyło jako pierwowzór Feniksa na Mieczu. Co prawda różnic jest na tyle dużo, by usprawiedliwionym było myślenie o tym tych opowiadaniach jako dwóch oddzielnych tekstach, ale nie na tyle dużo, by dało się zignorować ich podobieństwa.

Dlatego warto w tym miejscu pamiętać, że kanon – spójność wszystkich tekstów rozgrywających się w tym samym uniwersum – w czasach Howarda był sprawą mocno drugorzędną. Autor nie miał najmniejszego problemu z powielaniem swoich pomysłów, nawet na przestrzeni jednego cyklu. Co więcej, po jego śmierci spadkobiercy Howarda często przerabiali napisane przez niego westerny, opowieści historyczne, a nawet niektóre opowiadania bokserskie w taki sposób, by uczynić je kolejnymi odcinkami sagi o Conanie barbarzyńcy.

Ale wróćmy do „Feniksa na mieczu”. Howard wiedział, że tym razem udało mu się wymyślić coś unikalnego, więc rzutem na taśmę stworzył dwa kolejne opowiadania o Conanie. Były nim „Córka lodowego olbrzyma” oraz „Bóg w pucharze”. Przekonany, że tym razem to już na pewno pójdzie z górki Howard wysłał te teksty do redakcji Weird Tales… i zostały odrzucone. Okej, „odrzucone” to w tym wypadku trochę zbyt brutalne ujęcie sprawy. Nie było aż tak źle. Redakcja uznała, że „Feniks na mieczu” ma sporo naprawdę mocnych punktów, więc po wprowadzeniu poprawek i przepisaniu niektórych partii tekstu może mieć szansę na publikację.

To właśnie wtedy Howard napisał wyżej wspomniany esej o Erze Hyboryjskiej i naszkicował mapę tej części świata, po której wędrował Conan. Swoją drogą to niesamowicie interesujące, jak dwa pierwsze ikoniczne uniwersa fantasy – Śródziemie i Era Hyboryjska – powstały w zupełnie różny sposób, w zupełnie różnym celu. Tolkien stworzył dzieło swojego życia w ramach wieloletniej zdyscyplinowanej pracy akademickiej, mającej na celu wykreowanie fikcyjnego mitu, który rozmachem, symboliką i bogactwem co najmniej dorównywał będzie tym rzeczywistym.

Howard stworzył Erę Hyboryjską jako narzędzie ułatwiające mu pracę zarobkową – świat przedstawiony, w którym nie będzie musiał zawracać sobie głowy faktami historycznymi i anachronizmami. Era Hyboryjska w dużej mierze budowana była w locie, autor na bieżąco dokładał do niej kolejne elementy, niespecjalnie przejmując się tym, na ile stworzą one spójną całość. Liczyła się wartka fabuła, nieprzewidywalne zwroty akcji i spektakularne sceny walk, bitew oraz rzucania zaklęć.

Mając zatem to narzędzie, autor przerobił „Feniksa na mieczu” i stworzył kolejne opowiadanie „Wieża Słonia”, silnie zresztą inspirowane mitologią Cthulhu. Oba zostały opublikowane. Oba spotkały się z bardzo entuzjastycznym przyjęciem. Od tego momentu, przez trzy kolejne lata Howard publikował opowiadania o Conanie z Cymerii właściwie bez przerwy. Między tysiąc dziewięćset trzydziestym trzecim, a tysiąc dziewięćset trzydziestym szóstym rokiem ukazało się ich siedemnaście. Era Hyboryjska jako idea fascynowała Howarda na tyle, że autor wykorzystywał elementy jej mitologii w niektórych innych opowiadaniach, niepowiązanych z postacią Conana.

W tym okresie zaczęła rozkwitać międzynarodowa kariera Howarda. Z autorem skontaktował się brytyjski wydawca, który zaproponował Howardowi publikację książki po drugiej stronie Oceanu Atlantyckiego. Wydawca odrzucił ideę zbioru napisanych do tej pory opowiadań, twierdząc, że ta forma nie jest atrakcyjna dla ówczesnych brytyjskich czytelników. To doprowadziło z kolei do powstania pierwszej i jedynej napisanej przez Howarda powieści o Conanie zatytułowanej „Conan: Godzina Smoka”, której fabuła bazowała na wątkach z kilku wcześniejszych opowiadań o Conanie, ale była na tyle od nich różna, że ich nie negowała. Niestety wydawnictwo, które zamówiło tekst splajtowało zanim doszło do publikacji. Gotowa powieść została zatem opublikowana w odcinkach, na łamach Weird Tales.

Dziś Conan jest bezsprzecznie najsłynniejszą postacią wymyślona przez Roberta Howarda, ale za życia autora był on po prostu kolejnym etapem rozwoju jego kariery, niekoniecznie zresztą najpopularniejszym czy nawet najbardziej znaczącym. Z czasem autor zaczął tracić zainteresowanie tą postacią i konwencją fantasy na rzecz westernu. Te fascynacje przesączały się zresztą do późniejszych conanowskich opowiadań, jak choćby do fantastycznego i odważnego narracyjnie „Za Czarną Rzeką”, jednego z niewielu ówczesnych pulpowych tekstów, w których główny bohater ponosi… może nie porażkę, ale bardzo gorzkie i tragiczne zwycięstwo, okupione krwią i stratą. Z czasem te eksperymenty zachodziły tak daleko, że Weird Tales zaczął odrzucać niektóre conanowskie opowiadania, w obawie przed tym, że czytelnicy zniechęcą się lekturą rzeczy aż tak mocno odchodzących od korzeni serii.

Howard przerzucił się zatem na westerny. Głównym źródłem inspiracji były gawędy snute przez weteranów wojennych, strażników i starszych mieszkańców Teksasu, z którymi Howard uwielbiał rozmawiać, godzinami wysłuchując ich opowieści z dawnych lat. Ponieważ Ameryka powoli zaczęła podnosić się z Wielkiego Kryzysu i kilka magazynów literackich wróciło na rynek, Howard skwapliwie skorzystał z tej okazji i wstrzelił się w jeden z największych, Action Stories, z nową serią humorystyczno-przygodowych westernów o bohaterze noszącym wdzięczne nazwisko Breckinridge Elkins – masywnym, ale wyjątkowo nierozgarniętym i niecierpliwym mieszkańcu małej miejscowości w stanie Nevada, który z powodu swojego temperamentu i niezbyt imponującej inteligencji nieustannie pakował się w różne tarapaty. Był to najdłuższy i najpopularniejszy – przynajmniej za życia autora – cykl opowiadań Howarda. Howard dał się w nim poznać jako gawędziarz niepozbawiony poczucia humoru i sprawnie operujący językiem stylizowanym na małomiasteczkową gwarę amerykańskiego południa.

Równolegle Howard pisywał również – z oczywistych względów pod pseudonimem – erotyki na samej granicy pornografii publikowane w magazynie Spicy-Adventure Stories. Nie ekscypujcie się jednak za bardzo, były to erotyki na granicy pornografii wedle standardów panujących prawie sto lat temu. Dziś są to zatem… eee, powiedziałbym dość miękkie romanse.

Skoro już jednak o romansie mowa, mniej więcej w tym samym czasie Robert wszedł w swój pierwszy i, o ile wiadomo, jedyny związek z kobietą. Wybranką jego serca była nauczycielka i aspirująca pisarka, Novalyne Price. Price była wcześniej partnerką jednego z najbliższych i najserdeczniejszych przyjaciół Howarda, Tevisa Clyde’a Smitha, tego od czytania sobie wierszy na głos, pisania długich listów i innych aktywności związanych z prawdziwą męską przyjaźnią. Obaj zdążyli w międzyczasie napisać zresztą i wydać wspólnie zbiór opowiadań. Price związała  się Howardem po tym, gdy przeprowadziła się do Cross Plains, by podjąć pracę zarobkową w tamtejszej szkole.

W pokoju nauczycielskim jej nowi koledzy z pracy plotkowali o tym miejscowym dziwaku piszącym opowiadania. Price, która pośrednio znała Howarda wcześniej, wtrąciła się do tej rozmowy i wzięła go w obronę. Ten incydent był dla niej impulsem do skontaktowania się z Howardem i nawiązania znajomości, która szybko przerodziła się w romans. Oboje umawiali się ze sobą przez kilkanaście miesięcy, rozważali nawet małżeństwo, ale Novalyne musiała przeprowadzić się ze względu na swój stan zdrowia wywołany przepracowaniem. Wtedy też zakończyła związek z Howardem, choć nieformalnie nadal utrzymywali ze sobą intymne kontakty, trwając w tym nieokreślonym stanie, w którym oficjalnie nie byli parą, ale nadal zachowywali się jak para, choć mieszkająca oddzielnie.

Wszystko zmieniło się w momencie, w którym Howard odkrył, iż Price zaczęła umawiać się z jednym z jego przyjaciół, Truettem Vinsonem. Odkrył to, gdy wraz z Visonem przebywali na tygodniowej wycieczce do Nowego Meksyku, jednej z tych włóczęg, na które Howard uwielbiał się wyprawiać i które dostarczały mu inspiracji. Na marginesie, ta konkretne wyprawa zainspirowała go do powrotu do postaci Conana i napisania jeszcze jednego, ostatniego tekstu o barbarzyńcy z Cymerii. Były to „Czerwone ćwieki”, w których debiutowała postać Valerii. Inne rezultaty tej wycieczki były jednak mniej pozytywne. Romantyczna relacja Howarda i Novalyne zakończyła się na dobre i choć przez pewien czas nadal utrzymywali ze sobą kontakt, to po wyprowadzce Novalyne z Teksasu kilka miesięcy później, już nigdy nie zamienili ze sobą ani jednego słowa.

W tym momencie życie Roberta Howarda stało się dziwnym miszmaszem bardzo dobrych i bardzo złych wieści. Z jednej strony, wreszcie udało mu się nie tylko ustabilizować swoją literacką karierę, ale wejść na zupełnie nowy poziom, do książkowego rynku wydawniczego. Jego zbiór opowiadań o przygodach Breckinridge’a Elkinsa doczekał się publikacji na rynku brytyjskim, otwierając mu drogę do dalszej działalności pisarskiej. Nie przestawały tez napływać zamówienia na jego kolejne opowiadania. Z drugiej jednak strony jego matka powoli zaczynała przegrywać walkę z gruźlicą. Robert był w stanie zapewnić jej wyspecjalizowaną opiekę medyczną, ale działo się to kosztem czasu, którego potrzebował na pracę. Której miał dużo i którą musiał wykonywać, by nadal móc zapewniać matce opiekę medyczną. To błędne koło bardzo mocno wpłynęło na psychikę Howarda, już wcześniej nadwyrężoną rozstaniem z partnerką. Weird Tales w międzyczasie wpadł w finansowe problemy i miał coraz większe opóźnienia w dostarczaniu honorariów, i to w momencie, w którym autorowi naprawdę potrzebne były te pieniądze.

Część przyjaciół Roberta, do tej pory utrzymujących z nim stałe i częste kontakty, zaczęła znikać z niego życia, zajęta zakładaniem rodzin i własną karierą. Burzliwa młodość dobiegła końca, a wiele wskazywało na to, że Howard jeszcze nie do końca był na to gotowy. Osamotniony, wyalienowany, zmuszony do zapewniania opieki matce, do której był bardzo przywiązany, a o której wiedział, że straci ją raczej prędzej niż później, Howard zaczął planować własną śmierć.

Na kilka tygodni wcześniej spisał swój testament i ostatnią wolę, zadzwonił do swojego agenta i poinstruował go, co ma zrobić z twórczością Howarda w przypadku jego ewentualnej śmierci, wykupił na cmentarzu miejsce pochówku dla całej swojej rodziny oraz pożyczył broń palną od jednego ze swoich znajomych. Gdy jego matka zapadła w śpiączkę, a pielęgniarka poinformowała go, że już się z tej śpiączki nie wybudzi, Howard postanowił, że poczeka na nią po drugiej stronie. Wsiadł w stojący na szpitalnym parkingu samochód, wyciągnął broń i odebrał sobie życie strzałem w głowę.

Jego list pożegnalny – dwie linijki wiersza napisane na maszynie, kartka wciąż była wkręcona w jej wałek – był cytatem z poematu „Ród Cezara” autorstwa Violi Garvin.

„Wszystko już poczynione, nieście mnie na stos,

Uczta zakończona, lampa zgasła, zapadł zmrok”

Nie zmarł od razu. Jego ojciec oraz lokalny lekarz próbowali go odratować, jednak rana, którą zadał sobie Robert była zbyt poważna i po ośmiu godzinach agonii, jedenastego czerwca tysiąc dziewięćset trzydziestego szóstego roku, o godzinie szesnastej Robert Ervin Howard opuścił ten świat. Jego matka zmarła dzień później. We śnie.

 

Interludium (pierwsze)

Zastanawiacie się pewnie, czemu poświęciłem biografii Howarda aż tyle czasu i miejsca, zamiast od razu przejść do sedna. Zrobiłem to z kilku powodów. Po pierwsze, ale nie najważniejsze, prawdopodobnie część osób – mała, ale istniejąca część osób – będzie chciała obejrzeć ten wideoesej wyłącznie po to, by się na mnie wściec za to, że nazywam Howarda rasistą. Z reguły takie osoby nie odznaczają się zbyt wielką cierpliwością, więc to sposób na to, by znudziły się i sobie poszły zanim zaczniemy rozmawiać o tym, co jest głównym tematem tego materiału.

Po drugie, i też nie najważniejsze, chciałem udowodnić, że nie mam zamiaru spłaszczać i karykaturalizować Howarda, wrzucając go do przegródki z napisem „rasizm” i na tym poprzestając. Nie – Robert Ervin Howard był człowiekiem, dokładnie takim samym jak my wszyscy i nie jest moim celem demonizowanie go, tylko potraktowanie go jako punkt wyjścia do rozmowy o czymś, według mnie, bardzo ważnym Po trzecie… i to jest chyba najważniejsze… historia życia Howarda jest całkiem fascynująca sama w sobie.

Fantastycznie rozbija całe mnóstwo odruchowych założeń, które wiele osób – w tym również i ja – miało albo nadal ma w swoich głowach odnośnie tego, jak powstawała i jak nadal powstaje kultura popularna, którą konsumujemy na co dzień. Nie, artyści, nawet ci wybitni, z reguły nie są bogaczami mającymi lekką i przyjemną pracę wykonywaną na własnych warunkach i za duże zarobki – najczęściej, jak Howard, chwytają się absolutnie wszystkiego, co tylko potencjalnie może przynieść jakieś pieniądze. Do dnia dzisiejszego wygląda to zresztą bardzo podobnie. A droga do stabilnej kariery jest długa, wyboista, pełna ślepych zaułków, falstartów i rozczarowań. Przyznam, że w trakcie zgłębiania życiorysu Howarda nie byłem w stanie powstrzymać się przed przypominaniem sobie moich własnych doświadczeń na tym polu. Niby minęło już prawie sto lat, a zmieniło się zaskakująco niewiele. I to niekoniecznie na lepsze.

Sam Howard jawi nam się zresztą jako bardzo złożona postać targana wieloma sprzecznościami – wrażliwy humanista czytujący klasykę poezji i literatury, który wykształcił bardzo przyziemny, cyniczny światopogląd, trenował boks i uwielbiał aktywność fizyczną. Obywatel Teksasu, mocno zanurzony w lokalny folklor i kulturę ludową, jednocześnie walcząc o uznanie na rynku literackim. Badacz odległych kultur, zafascynowany egzotycznymi krainami, który jednocześnie był… 

Okej. Otwórzmy wreszcie tę puszkę Pandory.

 

Rozdział 2: Ta Rzecz Na Literę R

Rasizm to termin-parasol opisujący bardzo wiele powiązanych ze sobą procesów społecznych, od systemowych nierówności poprzez kulturowe stereotypy, aż po indywidualne akty przemocy fizycznej i słownej skierowane przeciwko osobom uznawanym za przedstawicieli oddzielnej grupy na podstawie określonych cech wyglądu, najczęściej koloru skóry, za gorsze. Na wypadek, gdyby nie było to oczywiste, rasizm jest postawą antynaukową i niemającą umocowania w rzeczywistości, opierającą się na przestarzałym i błędnym rozumieniu biologii. Tak, ludzie wyglądają różnie w zależności od grup etnicznych, z których się wywodzą, ale nie wpływa w żaden mierzalny sposób na możliwości fizyczne i intelektualne którejkolwiek z nich. Ludzie w obrębie jednej grupy etnicznej czy też, otworzyć cudzysłów, rasy, zamknąć cudzysłów, różnią się między sobą znacznie bardziej niż statystycznie średnie między tymi grupami.

Robert Ervin Howard był rasistą i w tym konkretnym przypadku oznaczało to, że uważał osoby o innym niż białe kolorze skóry za prymitywne, niewarte równych praw i mniej warte życia. Posiadamy bardzo bogatą kolekcję wspomnień jego bliskich oraz jego własnych listów, w których autor wyrażał się o osobach o innym niż biały kolorze skóry, w sposób który właściwie nie pozostawia co do tego żadnych wątpliwości. Novalyne Price wspomniała w swoich pamiętnikach sytuację, gdy Howard z jej obecności krytykował policyjne śledztwo mające na celu rozwikłanie zagadki morderstwa pewnego Meksykanina, uznając, że z zasady jego życie nie było na tyle warte, by zawracać sobie głowę ściganiem mordercy. Howard popierał również lincze i w jednym z listów do Lovecrafta twierdził, że zna zapach palonej skóry czarnego człowieka, sugerując tym samym, że brał udział w linczu… choć to ostatnie najprawdopodobniej było popisywaniem się, ponieważ Howard znany był z tego, że unikał przemocy fizycznej i nie angażował się w ryzykowne utarczki ani bójki. Tym niemniej, całkowicie popierał przemoc wobec niebiałych ludzi. Był też przeciwnikiem tego, co rasiści określają mianem krzyżowania się ras, czyli związków osób przynależących do różnych grup etnicznych. Gdy opisywał swoją wizytę w Nowym Orleanie, gdzie widział mężczyznę mającego korzenie chińskie i afrykańskie, wyrażał się o nim sformułowaniem „to coś”.

Mógłbym tak jeszcze długo, ale – szczerze mówiąc – mam już dość. W opisie tego wideoeseju znajdziecie źródła do artykułów z cytatami oraz bezpośrednie teksty, do których udało mi się dotrzeć, gdyby komuś było jeszcze mało, odsyłam właśnie tam. Wydaje mi się jednak, że to wystarczy, by bez większych wątpliwości określić Howarda mianem rasisty. Z doświadczenia wiem jednak, że wiele osób nadal ma wątpliwości. Gdy czasami rozmawiam o tym z ludźmi – czego, jak już mówiłem, nie czynię jakoś specjalnie często, bo nie jest to temat, na który lubię rozmawiać – zazwyczaj rzucają oni odruchowe usprawiedliwienia i kontrargumenty. Te usprawiedliwienia i kontrargumenty powtarzają się na tyle często, że myślę, iż mogę je z uprzedzeniem omówić, nie czekając na to, aż padną w komentarzach pod tym filmem.

 

„Takie były wtedy czasy”

To najczęściej przewijający się argument w momencie, gdy wyciąga się na wierzch problematyczne przekonania postaci historycznych, a czasami nawet i żyjących. Robert Ervin Howard był rasistą, ponieważ na początku XX wieku w USA rasizm był całkowicie uniwersalnym poglądem, więc nie możemy wymagać od Howarda, by miał współczesne poglądy na te sprawy.

Odpakujmy to. Tak, z pewnością Howard był w pewnej mierze produktem swojej epoki i tak, wtedy konsensus odnośnie równości grup etnicznych był gorszy niż teraz. W żadnym wypadku nie można jednak powiedzieć, że wszyscy wtedy podzielali poglądy Howarda. Lata dwudzieste i trzydzieste w USA – a zatem te przypadające na życie Howarda – były bowiem okresem rozkwitu antyrasistowskiego dyskursu w Ameryce Północnej i w Europie. Wielu ówczesnych antropologów, jak Franz Boas czy Ashley Montagu podważało albo odrzucało idee rasistowskie. Organizacje, takie Industrial Workers of The World statutowo odrzucały rasizm. Tak, tego typu poglądy były w mniejszości, ale toczył się na ten temat żywy dyskurs społeczny i idee rasistowskie były podważane, kwestionowane a nawet odrzucane. Twierdzenie, że za czasów Howarda wszyscy Amerykanie byli bezrefleksyjnymi rasistami ma równie wiele sensu, co twierdzenie, że dziś wszyscy Polacy są bezrefleksyjnymi transfobami.

Właśnie wyobraziłem sobie jak w dwa tysiące sto trzydziestym siódmym roku odbędzie się konwent, na którym będzie prelekcja o historii polskiej fantastyki i prowadzący opowiadając o Ziemiańskim, Piekarze i Pilipiuku będzie zapewniał zgromadzonych, że w tamtych czasach wszyscy bez wyjątku mieli takie poglądy. A potem rozlegnie się potężny huk – to będę ja, przewracający się w grobie.

Więc nie. Nie były wtedy takie czasy. Tak samo jak dzisiaj, czasy były skomplikowane.

 

„Howard całe życie mieszkał w Teksasie, więc nie miał kontaktu z ludźmi o innych poglądach”

To kontrargument podobny do poprzedniego, ale pomyślałem, że omówię go oddzielnie. Jego założenia na pierwszy rzut oka wydają się sensowne – Teksas nie był wówczas, tak samo jak zresztą i teraz, pępkiem USA, więc prowincjusz, który swoją prowincję opuszczał bardzo rzadko, zwyczajnie nie miał szans wyzbyć się swoich uprzedzeń, ponieważ nie miał kontaktu z ludźmi spoza swojego bardzo wąskiego kręgu kulturowego.

Problem polega na tym, że ten argument całkowicie traci sens, gdy tylko przypomnimy sobie, kim był i w jakich kręgach obracał się Howard. A był oczytanym erudytą, cały czas pozostającym na bieżąco z aktualnymi trendami w kulturze, mającym wykształcenie, publikującym w ogólnokrajowych magazynach literackich oraz prowadzącym korespondencję z wieloma osobami z całego kraju i spoza jego granic. W jego osobistym otoczeniu też zresztą znajdowały się osoby, które kwestionowały jego poglądy. Ta przywoływana przez Novalyne Price anegdota o zamordowanym Meksykaninie  ma swój dalszy ciąg. Price, o której można powiedzieć, że była jak na swoje czasy bardzo progresywna pod tym względem, zwróciła Howardowi uwagę, jak niewłaściwy jest to sposób myślenia o innych ludziach, co wywołało między nimi drobną kłótnię.

Więc nie. Nie da się Howarda bronić argumentem, że był przykładem niewinnego rasisty, który miał takie poglądy, ponieważ nikt nigdy nie pokazał mu innego sposobu myślenia, więc nie miał szans się ich wyzbyć. Bo miał. Jego własna dziewczyna mówiła mu, że powinien się ogarnąć.

 

Howard był osobą z zaburzeniami, więc jego rasizm był wynikiem niestabilności psychicznej autora

Ten argument słyszałem tylko raz i prawdopodobnie nic w tym dziwnego, ponieważ nie jest on specjalnie… cóż, mądry. Po pierwsze – nie wiemy, czy Howard zmagał się z jakimikolwiek długotrwałymi zaburzeniami. Nigdy nie postawiono mu oficjalnej diagnozy, a jego biografowie jedynie spekulują na ten temat. Tak, odebrał sobie życie, ale wiele osób bez zaburzeń również decyduje się na taki krok z powodu doraźnej traumy, załamania nerwowego albo innych podobnych rzeczy. Po drugie – rasizm nie jest rezultatem zaburzeń psychicznych. Owszem, niektóre zaburzenia czasami są w stanie rozwinąć istniejące już uprzedzenia, ale nie są ich przyczyną samą w sobie. To stereotyp, że osoby, które wykazują aspołeczne poglądy i postawy są nienormalne. Zło nie jest chorobą psychiczną i myślenie o nim w taki sposób jedynie stygmatyzuje osoby zmagające się z zaburzeniami. Są ludzie z zaburzeniami, którzy nie są rasistami i są rasiści, którzy żadnych zaburzeń nie mają.

 

Rasizm Howarda z wiekiem stawał się coraz słabszy i gdyby nie jego wczesna śmierć, w końcu przestałby być rasistą.

To jest o tyle interesujący argument, że jego pierwsza część jest prawdą. Jeśli wierzyć biografii Roberta Howarda, „Blood and Thunder: The Life and Art of Robert E. Howard” napisanej przez Marka Finna, pod koniec życia Howarda, jego opinie na tematy rasowe stały się nieco bardziej wywożone. Ironią losu jest fakt, że w dużej mierze odpowiadał za to nie kto inny, jak Lovecraft. Który był pod tym względem tak hardkorowy, że nawet Robert Howard wyglądał przy nim jak najbardziej tolerancyjny aktywista na świecie. Howard zobaczył więc przesadzoną, karykaturalną wersję własnego rasizmu w rasizmie Lovecrafta i to trochę podziałało na niego jak kubeł zimnej wody. Trochę. Z drugiej strony Novalyne nieustannie kwestionowała jego poglądy, gdy jeszcze byli parą, co niewątpliwie też wpłynęło na zmianę nastawienia Howarda.

Problem polega jednak na tym, że twierdzenie, iż gdyby nie odebrał sobie życia, Howard wyzbyłby się swoich poglądów, jest całkowicie nieuzasadnione. Nie wiemy tego. Ja osobiście bardzo chcę wierzyć, że tak by właśnie było, ale niewykluczone, że był to dla Howarda jedynie okres eksperymentowania z własnymi poglądami. Możliwe jest, że przestałby być rasistą, ale również możliwe też, że stałby się jeszcze większym rasistą. Nie wiemy i niestety nigdy się nie dowiemy.

Co ważne, nawet gdyby do tego doszło, nie przekreśliłoby jego wcześniejszego dorobku literackiego, który Howard stworzył przed swoim nawróceniem. Co z kolei prowadzi nas do kolejnego argumentu, czyli…

 

Należy oddzielić twórczość od autora

O idei śmierci autora – czyli pewnym rodzaju interpretacji dzieła, polegającym na tym, że ignorujemy autora, jego wypowiedzi i poglądy, a skupiamy się wyłącznie na tym, co jest w tekście, nawet jeśli jest tam wskutek pomyłki, nieporozumienia albo przeoczenia i to na tej i jedynie na tej podstawie dokonujemy jego analizy – mam oddzielny wideoesej, więc tu nie będę się zbyt mocno produkował. Moja opinia o Śmierci Autora jest dość neutralna. Zawsze staram się pamiętać o tym, że nie jest to jakaś prawda objawiona czy Święty Graal interpretacji kultury, ale jedno z wielu narzędzi analitycznych, ani lepsze ani gorsze od innych, które czasami może powiedzieć nam coś interesującego o tekście.

W tym jednak przypadku nie jest ono dla nas specjalnie pomocne. O ile bowiem istnieją autorzy, którzy potrafią zadbać o to, by ich poglądy nie wpływały za bardzo na ich twórczość… to Howard do nich nie należał. Nawet nie próbował. Sposób, w jaki autor używał na przestrzeni swoich opowiadań rasistowskich stereotypów jest w tych tekstach, nawet jeśli nie mamy pojęcia, kim był i jakie poglądy miał Robert Howard. A jest tego dużo, momentami w takim stężeniu, że trudno się to czyta. Paradoksalnie rasizm Lovecrafta, choć znacznie mocniejszy, sprowadzający mniejszości etnicznie do roli porównywalnej z egzystencjalnym, kosmicznym zagrożeniem, jest o wiele łatwiejszy do przeoczenia, bo w jego twórczości robi się tak abstrakcyjny, że kompletnie oderwany od rzeczywistości. Rasizm Howarda był jednak nieco bardziej dosłowny, skupiony na prezentowaniu niebiałych grup etnicznych niemal wyłącznie poprzez pryzmat negatywnych stereotypów. Co jest znacznie trudniejsze do zignorowania albo przegapienia.

I nie mówię tu nawet o jednostkowych ekstremalnych przypadkach jak opowiadanie „Czarne Kanaan” czy „Ostatni biały człowiek” (tak, Howard napisał opowiadanie pod tytułem „Ostatni biały człowiek” i jest ono dokładnie takie, jak myślicie), ale też wielu innych tekstach. Także tych conanowskich. Lata temu Przemysław Witkowski opublikował na łamach Ha!Artu bardzo dobrze opracowany felieton wymieniający, cytujący i punktujący rasistowskie stereotypy i opisy na przestrzeni całej sagi. Zachęcam do lektury.

Tymczasem przejdźmy do ostatniej kwestii. Ostatniej, ale nie najmniej ważnej. Wręcz przeciwnie – ten argument zostawiłem sobie na sam koniec, ponieważ jest on na tyle kluczowy, by poświęcić mu cały rozdział. Brzmi on…

 

Rozdział 3: Co z tego?

No właśnie. Robert Ervin Howard był rasistą. Pytanie tylko… co z tego? Typ nie żyje, i to nie żyje od tak dawna, że cała jego twórczość (z wyjątkiem tych tekstów, które opublikowano dopiero po jego śmierci) znajduje się w domenie publicznej. Nie jest to więc jeden z tych przypadków, w których wspieranie twórczości autora sprawia, że ten autor dostaje więcej pieniędzy i popularności, które wykorzystuje w celu szkodzenia innym. Jego twórczość jest oficjalnie własnością całej ludzkości. Co z kolei oznacza, że jeśli chcę, mogę, bez pytania kogokolwiek o pozwolenie, wziąć najlepsze opowiadania Howarda, przetłumaczyć je na język polski, wydać i cały dochód ze sprzedaży przeznaczyć na dofinansowanie którejś z organizacji antyrasistowskich działających w Polsce lub na świecie – i nikt nie będzie w stanie mi tego zabronić.

Po co więc rozdrapywać tę konkretną sprawę, skoro najwyraźniej wszyscy chcą o niej zapomnieć i samo podniesienie tego tematu zwykle kończy się toksycznymi kłótniami w Internecie i niczym poza tym? Jaki w tym cel? Czemu po prostu nie pozwolić Howardowi zmienić się w legendę, od której odkrojone zostaną wszystkie problematyczne kawałki?

Szczerze, chciałbym, żeby to było takie proste. Ale nie jest.

Robert Ervin Howard niemalże w pojedynkę stworzył gatunek literacki, który potem stał się ogólną konwencją kulturową, którą dziś znamy jako heroic fantasy. Bez Howarda i jego sagi o Conanie z Cymerii nie mielibyśmy takich rzeczy jak Saga o Elricu, jak Dungeons and Dragons, jak Pieśń Lodu i Ognia, a nawet jak Berserk, seria Final Fantasy, seria gier The Elder Scrolls, seria gier Wiedźmin i książki autorstwa Andrzeja Sapkowskiego napisane na podstawie tych gier. A jeśli nawet by zaistniały, to nie w takiej formie, w jakiej mamy je teraz. Wszystkie te wymienione przeze mnie teksty kultury – oraz niezliczona ilość innych – mają w sobie wypracowane prawie sto lat temu przez Howarda kulturowe DNA.

I tak, zdaję sobie sprawę, że to Tolkien jest w dużej mierze odpowiedzialny za eksplozję popularności klasycznego gatunku fantasy, ale warto pamiętać, że za popularność pierwszego amerykańskiego wydania Władcy Pierścieni w latach sześćdziesiątych odpowiadała ówczesna moda na pulpowe fantasy Howarda i jego naśladowców, którzy teraz podbijali serca kolejnego pokolenia, a wydawcy desperacko szukali nowych rzeczy w tych klimatach. Bez tych szczególnych warunków kulturowo-społecznych niewykluczone, że proza Tolkiena pozostałaby lokalną, niszową rozrywką dla brytyjskich koneserów.

Howard, projektując Erę Hyboryjską i konwencję, którą potem jego następcy i naśladowcy zaczęli określać mianem heroicznej fantasy, nie robił tego z ambicją stworzenia zupełnie nowego gatunku. To nigdy nie wygląda zresztą w taki sposób. Howard wziął te rzeczy, które go pasjonowały, połączył je ze sobą w sposób, który ułatwił mu szybkie pisanie intensywnych opowiadań bez konieczności sprawdzania faktów historycznych (bo całość i tak działa się w fikcyjnej erze) oraz z ułatwieniem w postaci magii, dzięki której można było szybko wplątać albo wyplątać głównego bohatera z rozmaitych problemów, w sposób, który w realistycznej prozie byłby bardzo trudny. Do tego dodał swoje poetyckie ambicje, przedstawiając w swoich opowiadaniach fantastyczne, nierealistyczne rzeczy, postacie i idee, które mógłby opisywać w kwiecisty sposób. Do tej konwencji włączył też swoje poglądy na rzeczywistość, w tym swój rasizm. I to też jest, czy nam się to podoba, czy nie, elementem heroic fantasy.

Cykl opowiadań o Conanie rozgrywa się w czasach Ery Hyboryjskiej – fikcyjnym okresie historycznym, gdy kontynenty miały inny kształt, istniała magia, a ówczesne cywilizacje były zaczątkami współczesnych narodów i kultur, wymazanymi z kart historii przez ostatnie wielkie zlodowacenie. I tak Turanie są odpowiednikami cywilizacji Bliskiego Wschodu, Khitajowie cywilizacji Dalekiego Wschodu, Koryntczycy byli przodkami cywilizacji antycznych Greków i Rzymian, Szemici byli praojcami Żydów, Kuszyci ludami pierwotnymi Czarnej Afryki, a Asgardowie… cóż, pozostawię to Waszej domyślności. Cymeryjczycy, lud Conana, byli barbarzyńskim plemieniem północy, zamieszkującym tę część świata, która potem stała się Irlandią i Szkocją. Sam Howard miał zresztą irlandzkie korzenie, co dość mocno wpływało na jego tożsamość etniczną.

Nie wszystkie kultury były jednak tak oczywistymi i jednoznacznymi odpowiednikami kultur historycznych. Piktowie na przykład nie mieli zbyt wiele wspólnego z historycznymi Piktami, byli natomiast odpowiednikiem rdzennych amerykanów. Ciekawi was pewnie, gdzie w tym wszystkim są przodkowie Polaków, o ile gdziekolwiek. Otóż, tu mamy do czynienia z kolejnym miksem – przodkami pierwotnych ludów słowiańskich byli Brytuńczycy, będący miksem ludów słowiańskich z anglo-saksońskimi.

Każda z tych cywilizacji esencjalizowana jest w twórczości Howarda przez pryzmat stereotypów, które wówczas kojarzone były z poszczególnymi grupami etnicznymi. Jeśli byli biali, były to stereotypy pozytywne. Jeśli nie byli biali… cóż. I tak Kuszyci (czyli czarni) opisywani byli jako niemądrzy, leniwi, niemoralni i brutalni, Szemici (czyli Żydzi) byli opisywani jako niegodni zaufania i mający haczykowate nosy i… eee… pazerni… Turanie (czyli Arabowie) jako właściciele niewolników i haremów, a Khitajowie (czyli Chińczycy i Japończycy) jako podstępni i fałszywi.

Tymczasem białe cywilizacje, jak Aquilończycy, Nemedyjczycy czy Hyperborejczycy ukazani byli w znacznie bardziej sympatycznym świetle. Ich wadą było jednak to, że dali się rozmiękczyć cywilizacji – że założyli imperia, królestwa, zorganizowali infrastruktury, które czynią ich życia mniej kłopotliwymi i bezpieczniejszymi, przez co nie są już wzmacniani trudnymi warunkami. Conan, jako przedstawiciel grupy białych barbarzyńców, wyrasta tu zatem na ideał człowieczeństwa, w pełni odzwierciedlający ideały wyznawane przez Roberta Howarda.

Po śmierci Howarda jego naśladowcy starali się kopiować wszystkie wymienione wyżej elementy. Najczęściej bez złych intencji często traktując to po prostu jako element konwencji. Kopiując również wiele rasistowskich założeń, które były w te elementy wmontowane. W ten sposób rasizm Howarda bardzo długo pozostawał integralną częścią nie tylko heroicznej fantasy, ale fantasy w ogóle.

Jeden szczególnie przydatny dla nas przykład wywodzi się zresztą z naszego kraju. Polski system RPG Wolsung z dwa tysiące dziewiątego roku opierał się na stworzeniu steampunkowo-czarodziejskiego świata fantasy, w którym rasy – ludzkie oraz nieludzkie – inspirowane były określonymi kulturami z naszej rzeczywistości. Co samo w sobie niekoniecznie jest złym pomysłem, nie z definicji, ale twórcy Wolsunga ewidentnie nie mieli rozeznania, które stereotypy historycznie były wykorzystywane do odczłowieczania wielu grup etnicznych, szczególnie niebiałych i po jak grząskim gruncie się poruszają. Szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że Wolsung ma estetykę steampunkową, inspirowaną wiktoriańską Anglią, więc dochodzą jeszcze kwestie kolonializmu i klasowości.

To niestety eksplodowało twórcom Wolsunga w twarz, gdy postanowili przetłumaczyć swojego erpega na język angielski i wyjść z nim do zachodnich graczy. Dla których niefortunne implikacje związane z – na przykład – prezentowaniem orków jako ludów orientalnych z całym bagażem stereotypów, których nie powstydziłby się Howard albo gnomów opisywanych jako „pełniące taką rolę jak Żydzi w XIX-wiecznej Europie” były znacznie bardziej oczywiste niż dla grupki polskich projektantów gier.

Rozmawiałem rok temu ze współtwórcą Wolsunga, który wyjaśnił mi, że świat przedstawiony gry wygląda tak jak wygląda właśnie dlatego, bo w momencie tworzenia gry był bardzo młody, nie znał nawet angielskiego, zdecydowanie nie był na bieżąco z kulturowymi kontekstami, w których się poruszał, a wszelką krytykę uznawał za czepialstwo. Obecnie twórcy oryginalnego systemu pracują nad nową wersją gry, w której mają zamiar wyeliminować orientalistyczne i rasistowskie motywy z mitologii świata przedstawionego. Współczuję im tej sytuacji i osobiście trzymam kciuki za to, by drugie podejście okazało się o wiele bardziej udane.

Twórców Wolsunga trudno jednak winić o tę wpadkę, ponieważ jest ona po prostu kolejnym ogniwem w długim łańcuchu. Widzicie, po śmierci Howarda jego spadkobiercy zadbali o dziedzictwo pisarza. Głównym koordynatorem tego przedsięwzięcia przez długi czas był Lyon Sprague De Camp, który w latach sześćdziesiątych odnowił w USA zainteresowanie Conanem, redagując zbiory opowiadań o tym bohaterze oraz współpracując z kilkoma innymi pisarzami w celu ukończenia niektórych tekstów autorstwa Howarda, których pisarz ukończyć nie zdążył. Czasami było to po prostu przeredagowanie i dopisanie kilku brakujących akapitów albo rozdziału, czasami napisanie tekstu od początku, bazując na notatkach albo planie wydarzeń. Z czasem notatki się skończyły i kontynuatorzy zaczęli pisać całkowicie oryginalne historie o Conanie, wypełniając białe plamy w życiorysie Cymeryjczyka.

Nieco bardziej kontrowersyjne było przerabianie innych opowiadań Howarda na historie o Conanie Barbarzyńcy, podmieniając świat przedstawiony i imiona postaci oraz dialogi z jego westernów czy gawęd bokserskich. Ale tylko nieco bardziej kontrowersyjne, sam Howard bowiem często przerabiał swoje mniej popularne teksty. Od tego zresztą zaczął się Conan.

De Camp ma dziś dość… złożoną reputację w fandomie twórczości Howarda. O ile wszyscy zgadzają się, że odwalił on kawał naprawdę dobrej roboty w kwestii rewitalizacji cyklu, o tyle wielu fanów – w tym ja – zarzuca mu trochę zbyt daleko idące zmiany redakcyjne, które tonowały kwiecisty język Howarda, niepotrzebnie zmieniały imiona postaciom albo elementy fabuły. Z tego też powodu najnowsze edycje opowiadań o Conanie znacznie mocniej bazują na pierwotnych wersjach tekstów.

Z de Campem był jeszcze jeden problem – tonował on i relatywizował rasizm Howarda, używając tej samej retoryki, którą starałem się obalić w poprzednim rozdziale. Zwrócił na to uwagę współczesny de Campowi afroamerykański pisarz, Charles Saunders, który w eseju „Die, Black Dog!” wytknął jemu i innemu kontynuatorowi twórczości Howarda, Linowi Carterowi, że żaden z nich nie zadbał o poważne zakwestionowanie rasistowskich motywów, na których zbudowano cykl. Sam esej jest niesamowicie ciekawy. Pierwotnie opublikowano go w połowie lat siedemdziesiątych, co pokazuje, że dyskusje na tematy rasowe w popkulturze nie są żadnym nowomodnym wynalazkiem, a czymś, co trwa od dawna. Saunders przywołuje też innych, współczesnych Howardowi pisarzy pulpowych, którzy przedstawiali niebiałe postacie w znacznie bardziej zniuansowany i ludzki, choć z dzisiejszego punktu widzenia nadal śliski sposób, podważając tym argument, że Howard był po prostu nieodrodnym dzieckiem swojej epoki.

Esej Saundersa był jednak tylko kroplą w morzu. Problem istniał i rasistowskie konotacje pozostały niezakwestionowane i zintegrowane z twórczością Howarda oraz jego następców i naśladowców. Najczęściej – jak w przypadku twórców Wolsunga – działo się to mimochodem i bez złych intencji. Twórcy sag fantasy, by ubogacić świat przedstawiony, wymyślali nowe rasy, zarówno ludzkie, jak i nieludzkie. Tym rasom przypisywali stereotypowe, utrwalone w naszej kulturze cechy kojarzone z poszczególnymi realnie istniejącymi grupami etnicznymi, niespecjalnie zastanawiając się nad tym, jakie są tego implikacje. To sięgająca czasów Howarda tradycja, która dopiero w ostatnich kilkunastu latach jest na poważnie kwestionowana.

Wiem, że intuicyjnie nadal niektórym z Was może się to wydawać trochę niezrozumiałe – co jest złego w przekładaniu kulturowych stereotypów na język świata fantasy? No cóż, wyobraźmy sobie, że jakiś rosyjski autor fantasy pisze cykl powieści, w którym poboczną rolę odgrywa rasa polechów. Polechowie są opisywani jako świnioludzie mieszkający w lepiankach skonstruowanych z błota i własnych odchodów, posługują się prymitywnym językiem, którego nikt nie potrafi zrozumieć i mają niemożliwe do wypowiedzenia imiona. Jako głupie i nierozwinięte istoty Polechowie nie są w stanie utrzymać własnego królestwa, ponieważ nieustannie prowadzą bratobójcze walki i wzajemnie plądrują oraz okradają własne wioski oraz cały czas chodzą pijani przez co bez przerwy są podbijani przez sąsiednie cywilizacje. Nie na długo, bo Polechowie mają w pełni zasłużoną reputację złodziei i zdrajców, co jest ich cechą rasową i sprawia, zawsze koniec końców odzyskują niepodległość. Nie z powodu własnej odwagi, ale przez to, że sprawiają swoim nowym władcom zbyt wiele problemów, by opłacało się ich zintegrować z innymi rasami. Główny bohater tego cyklu, jako szlachetny człowiek próbuje oswoić jednego Polecha, przez co prawie ginie, ponieważ polechów nie da się oswoić i zreformować, bo ta rasa jest zła z natury i nie wolno ufać jej członkom. W finałowym tomie Polechowie zostają zmieceni z powierzchni świata i inne rasy mogą osiedlić się na ich ziemiach.

Tak, wiem – większość z was bezlitośnie przerobiłaby na memy każdą linijkę tej hipotetycznej książki. Wyobraźcie sobie jednak, że brytyjscy i amerykańscy autorzy, którym uciekłby kontekst kulturowy takiego motywu, zaczęli go bezmyślnie powielać w swoich dziełach, aż w końcu Polechowie dołączyliby do panteonu złych ras fantasy, obok orków, goblinów i mrocznych elfów? Ja osobiście miałbym z tym pewien problem, a ja nie jestem nawet jakimś wielkim patriotą. Problem z tego typu zabiegami – przypisywaniem esencjalnych cech moralnych i kulturowych jakimś grupom etnicznym, choćby nawet i fikcyjnym – polega na tym, że jest to przenoszeniem rasistowskiego myślenia do samej konstrukcji fikcyjnych opowieści, które zwykle traktujemy jako eskapizm.

I jeśli myślicie, że to tylko ból dupy lewaka, który lubi się czepiać rzeczy niemających najmniejszego znaczenia, to miło mi was poinformować, że Tolkien miał identyczny dylemat, wymyślając rasę orków. Jako katolik bardzo poważnie traktujący swoją wiarę, Tolkien czuł się niekomfortowo z ideą rasy rozumnych istot, które są złe i niegodziwe z definicji. Ostatecznie wedle filozofii chrześcijańskiej, każda istota rozumna ma szansę na zbawienie i nikt nie rodzi się zły sam z siebie. To jest zresztą jeden z powodów, dla których tolkienowscy orkowie nie mają ustalonego źródła pochodzenia i na dobrą sprawę nie wiemy, czy są jakimś podgatunkiem ludzi, przeklętymi elfami, upadłymi Majarami, całkowicie sztucznymi istotami czy czymś jeszcze innym.

Problem polega na tym, że o ile duża część kontynuatorów dziedzictwa Tolkiena chętnie zapożyczała od niego zróżnicowane rasy zaludniające światy fantasy, o tyle równolegle esencjalizowała je tak, jak Howard robił to u siebie. Powstały w latach siedemdziesiątych system gier fabularnych Dungeons and Dragons – który dzięki serialowi Stranger Things oraz podcastom i streamom internetowym przeżywa właśnie swoja trzecią młodość – mimowolnie skodyfikował wiele tych rasistowskich motywów. I tak to trwało, dopóki osoby krytykujące tę tendencję – które istniały od zawsze, po prostu rzadko kiedy były słuchane – nie zaczęły być w końcu brane na poważnie.

Obecnie gatunek klasycznego fantasy znajduje się w interesującym momencie, w którym coraz większą popularność zyskują twórcy z dotąd zmarginalizowanych grup mniejszościowych, którzy albo kompletnie odrzucają dziedzictwo Tolkiena, Howarda i ich kontynuatorów albo wchodzą z nimi w twórczą polemikę, dekonstruując wiele utartych motywów, które do tej pory były uznawane za przejrzyste jak powietrze. Nawet najnowsza edycja Dungeons and Dragons odrzuciła ideę moralności na stałe przypisanej do rasy oraz zastępując wiele innych niefortunnych motywów nieco bardziej przemyślanymi.

Gatunki literackie zawsze rozwijają się jednak w odniesieniu do rzeczy, które działy się w nich wcześniej – albo kontynuując jakieś tradycje, albo całkowicie odrzucając je, albo zmieniając je lub dekonstruując. Nawet jeśli ktoś chciałby stworzyć zupełnie od początku, nowy gatunek fantasy, niemający absolutnie nic wspólnego z tym, co było wcześniej, by umyślnie uniknąć tych błędów i pułapek… to i tak tworzyłby w odniesieniu do tego, co było wcześniej, bo musiałby wiedzieć, czego unikać.

To z kolei oznacza, że esencjalizm rasowy w jakimś sensie zawsze będzie częścią DNA gatunku fantasy. I właśnie dlatego powinniśmy o tym mówić, nawet po tylu latach. Nie po to, by zrobić na złość komukolwiek albo psuć humor fanom prozy Howarda, ale żeby rozumieć to szczególne dziedzictwo.

 

Interludium drugie

„Za Czarną Rzeką” to jednocześnie jedno z najlepszych i najbardziej rasistowskich opowiadań z cyklu o Conanie. Powstało ono w 1935 roku, na rok przed śmiercią autora, w momencie, gdy Howard był już nieco zmęczony postacią barbarzyńcy z Cymerii i chciał przerzucić się na pisanie westernów, dlatego coraz odważniej eksperymentował z formą. „Za Czarną Rzeką” jest de facto westernem z klasycznym motywem przygranicznego fortu i strzeżenia granicy przed czającymi się w leśnych gęstwinach rdzennymi amerykanami. Zamiast rdzennych amerykanów mamy w tym przypadku Piktów, a zamiast samotnego rewolwerowca, Conana, który pomaga w bronieniu granicy przez dzikimi hordami, które chcą odzyskać skradzione im przez Aquilońskie imperium ziemie.

Opowiadanie jest niesamowicie intensywne, pełne akcji, emocjonujących scen i aż do epilogu utrzymuje po prostu nieziemskie napięcie. Jest też niestety, jak już zostało powiedziane, niemal absurdalnie rasistowskie. Piktowie są w nim przedstawieni jak zwierzęta, bezlitośnie i brutalnie mordujące niewinnych i nieuzbrojonych osadników, dające się kontrolować przez półdemonicznego szamana i… Howard wykorzystuje cały swój talent, by naprawdę mocno odczłowieczyć Piktów, co budzi dość mocny dyskomfort w trakcie lektury. Polecam to opowiadanie. Jest wybitne.

W 2019 roku, gdy wydawnictwo Marvel na kilka lat odzyskało licencję na publikację komiksów o Conanie, zaczęła ukazywać się seria pod tytułem Conan The Barbarian. Była to antologia prezentująca różne pojedyncze przygody Conana w porządku niechronologicznym, dokładnie tak jak robił to sam Howard. Seria została wydana w naszym kraju przez Egmont w dwutomowym zbiorze i naprawdę mocno ją polecam, W drugim numerze tej serii, jej scenarzysta, Jason Aaron, postanowił stworzyć bezpośredni sequel do „Za Czarną Rzeką” pod tytułem „Dzika Granica”. Na początku tej historii Conan buszuje na terytoriach Piktów, mszcząc się za masakry, które Piktowie urządzali Aquilońskim osadnikom, dokładnie tak jak obiecał w epilogu opowiadania.

W trakcie rzezi, którą sprawiał tubylcom został jednak zaatakowany i niemal zabity przez olbrzymie jadowite węże. Przeżył jedynie dzięki szamanowi jednego z piktyjskich plemion, który przekonał wojowników, by nie dobijali Conana, opatrzył jego rany i sprowadził do swojej wioski. Znał bowiem reputację Cymeryjczyka i wiedział, że z jego pomocą piktyjskim myśliwym uda się powstrzymać inwazję węży, które od jakiegoś czasu gromadzą się na okolicznych terytoriach. Conan nie jest zachwycony tym obrotem spraw, ale szaman przekonuje go, że bez pomocy piktów nie będzie w stanie opuścić dżungli i wrócić w cywilizowane rejony – a nie uzyska tej pomocy, jeśli najpierw nie pomoże rozwiązać problemu z wężami. Conan z oporami godzi się, bo nie widzi innego wyjścia – wyraźnie jednak demonstruje, że uważa Piktów za zwierzęta i nienawidzi ich z całego serca, nie bez wzajemności zresztą.

Z czasem jednak coś zaczyna się zmieniać. Mijały bowiem dni, tygodnie, miesiące spędzone na polowaniach i metodycznym, śmiertelnie niebezpiecznym oczyszczaniu dżungli z demonicznych węży. Conan, najpierw z przymusu, potem coraz bardziej z własnej woli przebywał w towarzystwie piktów. Obserwował ich życie, zwyczaje, codzienne zmagania. I nie był w stanie powstrzymać się od refleksji, że Piktowie wcale nie różnią się tak bardzo od jego własnego ludu, Cymeryjczyków. Coraz trudniej było mu myśleć o nich jak o bezrozumnych potworach i coraz łatwiej jak o ludziach, takich samych jak on sam. Wymuszona współpraca powoli zmieniała się we wrogi, pełen dystansu szacunek, potem w zrozumienie i w końcu prawdziwą przyjaźń. Gdy Conan opuścił w końcu wioskę Piktów, rozstawał się z przyjaciółmi, których szanował i traktował jak równych sobie. A gdy wrócił w końcu do cywilizacji, poszedł do karczmy i słyszał przypadkowych biesiadników nazywając Piktów zawszonymi bestiami, nie był w stanie dołączyć do nich. Ani nawet ich słuchać.

„Dzika granica” jest fantastycznym przykładem tej ewolucji, o której mówiłem wcześniej, nawet na poziomie symbolicznym. Tak, pionier gatunku fantasy widział osoby o innym niż biały kolorze skóry jako mniej ludzkie i mniej warte życia, co miało przełożenie na jego twórczość, a to z kolei miało przełożenie na twórczość jego kontynuatorów. Nie znaczy to jednak, że tak musi pozostać i że jesteśmy uwiązani do tej perspektywy na stałe. Zmiana jest możliwa, potrzeba tylko odrobiny dobrej woli i zrozumienia. I, co ważne, niczego przy tym nie tracimy. Zyskujemy natomiast ciekawsze opowieści.

 

Rozdział 4: Z drugiej strony

Jednym z najczęściej powtarzanych argumentów przeciwko krytykowaniu Howarda za jego rasizm jest ten, że takie były wtedy czasy, że Howard był po prostu produktem swojej epoki, więc nie można go za to krytykować. Wcześniej starałem się obalić ten argument, mam nadzieję, że skutecznie. Nie, czasy były wtedy – tak samo jak teraz – skomplikowane. Niektórzy ludzie mieli wtedy światopogląd, o którym nawet wtedy wiadomo było, że jest niewłaściwy. A niektórzy mieli postępowe poglądy, które pod wieloma względami nawet dzisiaj brzmią jak coś progresywnego.

Istnieje zresztą idealny przykład na poparcie tej tezy. W latach dwudziestych dwudziestego wieku w USA dwóch przyjaciół popularnego wówczas pisarza postanowiło go podpuścić. Jeden z nich napisał do niego list, w którym wyraził swoją – mocno podkolorowaną – opinię o kobietach jako płci, która z natury jest gorsza od mężczyzn, ponieważ na kartach książek historycznych właściwie nie ma kobiet, które miałyby znaczący wpływ na rozwój cywilizacji, sztuki i nauki.

Adresat tego listu w odpowiedzi napisał długi i dość spektakularny esej, w którym najpierw dostarczył olbrzymią listę kobiet – filozofek, poetek, myślicielek, dowódczyń, polityczek - które odcisnęły znaczące piętno na historii ludzkiej cywilizacji, a potem wskazał, że owszem, mamy znacząco mniej kobiecych postaci na kartach historii, jednak nie dlatego, że kobiety są głupsze, słabsze czy cokolwiek w tym rodzaju, ale dlatego, bo kobiety rzadko kiedy dostawały porównywalne szanse na rozwinięcie swoich talentów, zdobycie wykształcenia lub pozycji społecznej – bo historia zawsze grała przeciwko nim, odmawiała im prawa do edukacji, do zabierania głosu, do rozwijania się.

A zatem ten pisarz nie tylko odrzucał dość powszechne w tamtych czasach rozumienie kobiet jako z natury słabszej i głupszej płci, ale też umiał trafnie zdiagnozować przyczyny, dla których tak to wygląda oraz uznawał to za niesprawiedliwość, którą należy krytykować.

Kim był ten radykalny feminista? Mogliście o nim słyszeć. Nazywał się… Robert Ervin Howard.

Dokładnie. Howard był… cóż, trzeba go nazwać feministą albo przynajmniej protofeministą. Ten list nie jest jakimś jednostkowym przypadkiem. W listach do Weird Tales Howardowi zdarzało się komplementować prace Margaret Brundage artystki odpowiadającej za tworzenie okładek do czasopisma – i nie robił tego w protekcjonalny sposób, ale jak jeden artysta doceniający pracę drugiego.

Feministyczny sposób myślenia miał też znaczący wpływ na prozę Howarda. To znaczy, jasne, nie oszukujmy się - z dzisiejszego punktu widzenia wiele motywów, które pojawiają się w twórczości Howarda bardzo trudno nazwać feministycznymi. Ale nawet dziś można zauważyć, że bohaterkami jego opowiadań często były kobiety starające się uciec przed ograniczeniami, jakie nakłada na nie patriarchalne społeczeństwo. Taka była Mroczna Agnes, bohaterka serii historycznych opowiadań z cyklu zatytułowanego później Sword Woman. Główna bohaterka tego cyklu, żyjąca w szesnastowiecznej Francji Agnes zabiła mężczyznę, którego jej przemocowy ojciec kazał jej poślubić, po czym uciekła z domu, podejmując karierę poszukiwaczki przygód. Albo główna bohaterka opowiadania „The Shadow of the Vulture”, ukraińska szesnastowieczna wojowniczka o przydomku Czerwona Sonia, która okazała się na tyle charyzmatyczną postacią, że gdy wydawnictwo Marvel po raz pierwszy zyskało licencję na tworzenie historii o Conanie, postanowiło stworzyć nową wersję tej postaci w uniwersum Conana, która do dnia dzisiejszego pozostaje bardzo popularną postacią. Nawet mimo tego, że dano jej absurdalny kostium. I bardzo zły życiorys, który nie ma niczego wspólnego z literackim pierwowzorem. Ale zostawmy to, bo ten wideoesej i tak jest już za długi.

Co jednak istotne, nawet w twardym kanonie opowieści o Conanie – w opowiadaniach napisanych przez Howarda i opublikowanych za jego życia – nie brakowało inteligentnych, silnych, wyrazistych i charyzmatycznych postaci kobiecych, jak Belit, jak Valeria z Czerwonego Braterstwa, jak królowa Yasmela i kilka innych. Jasne, część z nich kończy w ramionach Conana, część ma sporo stereotypowych cech, ale Howard równoważy te rzeczy – szczególnie w postaci Valerii – motywem ucieczki przed ograniczeniami nakładanymi na kobiety przez tradycję i patriarchalne normy społeczne, inteligencją i sprawczością tych bohaterek oraz, cóż, traktowaniem ich jak istoty ludzkie, ze swoimi opiniami, aspiracjami i charakterem, co nawet wiele dekad później było raczej wyjątkiem niż regułą.

Wisienką na torcie jest natomiast fakt, że o ile Conan odziedziczył siłę fizyczną po ojcu, który był kowalem, to zamiłowanie do walki najprawdopodobniej ma po matce, która była wojowniczką i w dodatku urodziła Conana na polu bitwy, w której uczestniczyła w trakcie ciąży. Co więcej, w opowiadaniu „Czarny Kolos” Conan traktuje jako coś oczywistego, że kobiety walczą na wojnie tak samo jak mężczyźni, ponieważ w jego ojczystej Cymerii to norma i dziwi go, że w cywilizowanej Aquilonii jest inaczej.

Więc tak, biorąc poprawkę na czas i miejsce życia Howarda, zdecydowanie był on feministą. Posunąłbym się nawet to twierdzenia, że nawet sto lat temu miał bardziej feministyczne poglądy niż wielu jego fanów dzisiaj. To też jest częścią DNA gatunku literackiego, za którego stworzenie w dużej części był odpowiedzialny. I to dziedzictwo nadal jest dostrzegalne w takich postaciach jak Xena, jak Arya Stark, jak Ciri. Zaszedł tu bowiem dokładnie ten sam proces, przez który rasistowski sposób myślenia o rasach fantasy stał się jednym z powracających elementów – naśladowcy Howarda, a potem ich naśladowcy, kopiowali również i to, czasami bez zrozumienia, czasami umyślnie, robiąc z motywem wojowniczki uciekającej przed ograniczeniami nakładanymi na nią przez patriarchat coś interesującego.

Czyli co, wybaczamy Howardowi rasizm, bo był feministą? …to trochę bardziej skomplikowane. Przede wszystkim moim celem nie jest ani rozliczanie ani wybaczanie. Ja po prostu staram się zrozumieć, jakim człowiekiem był Howard i jakie to miało przełożenie na jego twórczość, a co za tym idzie – na cały gatunek, pod który położył fundament. Poza tym, nawet gdybyśmy chcieli dokonywać moralnych osądów, obawiam się, że to tak nie działa. Jeśli oddam komuś nerkę, ratując tej osobie życie, a potem zamorduję kogoś innego, nie oznacza to, że te dwie rzeczy się wyrównują. Wiem jednak, że rozpatrując znaczenie twórczości Howarda dla rozwoju gatunku fantasy pomijanie którejkolwiek z tych rzeczy byłoby zakłamywaniem sytuacji.

Wiem też że tak, nawet mimo tego wszystkiego, nawet mimo analitycznego podejścia do twórczości Howarda, w którym przynajmniej w jakimś stopniu rozumiem jego poglądy i potrafię na nie spojrzeć bez emocji… to gdy wracam do jego twórczości – a wracam często – rasizm w niej zawarty budzi mój dyskomfort. I może zdarzyć się tak, że pewnego dnia dojdę do wniosku, że ten dyskomfort jest tak wielki, iż nie jestem w stanie dalej cieszyć się twórczością Howarda. Kto wie?

Wiem jednak jedno – wiem, czego nie wolno mi zrobić. Nie wolno mi pomyśleć „Okej, być może mam wątpliwości co do tego elementu twórczości którą uwielbiam, ale myślenie o tym sprawia, że czuję się nieswojo więc po prostu nie będę o tym myślał, bo być może moje myślenie doprowadzi mnie do wniosków, które sprawią, że nie będę w stanie dłużej cieszyć się moją ulubioną rzeczą”. To byłoby intelektualne tchórzostwo – czyli coś, wobec czego mam bardzo niewiele szacunku.

Poza tym, można cieszyć się twórczością i uznawać ją za ważną dla siebie, jednocześnie rozumiejąc, że jest ona problematyczna. Co więcej, tego typu skomplikowany emocjonalnie stosunek do sztuki jest oznaką dojrzałości. Rozumiem ludzi, którzy odruchowo wypierają albo negują problemy z ich ulubionymi artystami albo dziełami sztuki – nasze gusta są częścią naszej tożsamości, dla wielu osób istotną częścią, więc krytyka dzieła, które uznajemy za emocjonalnie dla nas samych czasami może brzmieć jak krytyka nas samych. Lubisz rasistowskie opowiadania Howarda. Czy to nie znaczy, że sam jesteś trochę rasistą?

Dlatego mimo wszystko staram się sympatyzować z ludźmi, którzy czują się niepewnie i nie chcą przebijać tej bańki w swojej głowie i szczerze, intelektualnie uczciwie poddawać krytyce rzeczy, które są dla nich ważne. Tym niemniej, zawsze będę ich zachęcał do przełamania się. Przyjmując na klatę to, że twoje ulubione rzeczy mają problematyczne elementy nie zawsze musi oznaczać ich całkowitego odrzucenia. Ale zawsze oznacza odrobinę lepsze ich zrozumienie. A to jest wartością samą w sobie.

 

Napisy końcowe

Dziękuję wszystkim osobom, które dotarły do tego momentu. Wiem, że teraz powinienem powiedzieć coś w stylu „obiecuję, że już więcej nie będę robił tak długich materiałów”, ale nie oszukujmy się. Biorąc pod uwagę, jak często podobne deklaracje okazywały się przestrzelone, to gdybym tak powiedział, mój następny wideoesej miałby trzy i pół godziny… Tym niemniej, tworzenie takich kobył zajmuje mnóstwo czasu i energii, więc jeśli macie ochotę i możecie sobie komfortowo pozwolić na coś takiego, zachęcam do wspierania mnie za pośrednictwem platformy PATRONITE. Subskrybenci wyższych progów mają wcześniejszy dostęp do nowych wideoesejów oraz bonusowych materiałów. A wszyscy wspierający trafiają na listę w napisach końcowych.

Obiecałem, że wspomnę jeszcze o moim stosunku do dostępności problematycznych dzieł kultury. Według mnie, jeśli nie mówimy o bardzo rzadkich, jednostkowych przypadkach, generalnie wszystkie dzieła powinny być archiwizowane i przechowywane oraz dostępne, niezależnie od tego, jak problematyczne. Przy czym – i tu wydaje mi się kluczowa różnica – dostępne, ale niekoniecznie promowane. Oznacza to, że osoby, które z jakiegokolwiek powodu szukają do nich dostępu, powinny mieć umożliwiony ten dostęp, o tyle najprawdopodobniej powinniśmy w możliwie największym stopniu ograniczać ryzyko, że wpadną komuś w ręce przypadkowo. Co to oznacza w praktyce? Powiedzmy, że Netflix wrzuci na swoją platformę jakąś starszą kreskówkę, w której kilka odcinków zestarzało się bardzo źle to według mnie te odcinki powinny być tam dostępne, ale w dziale „materiały dodatkowe”, razem ze, zwiastunami, materiałami zza kulis i tego typu podobnymi rzeczami. Disney Plus oznacza podobne odcinki i filmy planszami informacyjnymi, co też wydaje mi się sensownym rozwiązaniem.

I tak, to już chyba tyle. Jeśli chcecie zacząć swoją przygodę z Conanem, na początek polecam oryginalne zbiory opowiadań Howarda. Tekstów nie trzeba czytać w żadnej narzuconej kolejności. Sam autor stwierdził kiedyś w jednym z listów, że tworzy je tak, jakby słuchał Conana opowiadającego mu historie przy ognisku, nie w liniowy sposób, od pierwszej do ostatniej przygody, ale w wyrywkowy, czasami opowie coś ze swojej młodości, czasami z późniejszego okresu. I wydaje mi się, że tak najlepiej czytać te opowiadania. Powieść warto zostawić sobie na sam koniec, choć „Godzina Smoka” została napisana stosunkowo wcześnie, to naprawdę czuć, że jest finałem całej sagi o Conanie i kulminacją wszystkich życiowych osiągnięć tej postaci.

 

Muzyka:

Jeremy Solue – Ancient Stones

https://youtu.be/mmZGrvAvPZM

Jeremy Soule – Far Horizons

https://youtu.be/pPWVfCtnGyg

Daniel Ran – Last of the Guard

https://youtu.be/KO9FGnTwhRw

Swørn - Sorry

https://chll.to/da2fc4bd

Daniel Ran – Lost Glory

https://youtu.be/zV6S2COhoLg

Jeremy Soule – Beneath the Ice

https://youtu.be/FOQc_WyDejg

 

 

Bibliografia:

Robert E. Howard na portalu Gutenberg:

https://www.gutenberg.org/ebooks/author/36031

Robert E. Howard na portalu Gutenberg Australia:

https://gutenberg.net.au/plusfifty-a-m.html#letterH

Robert E. Howard w Wikisource:

https://en.wikisource.org/wiki/Author:Robert_Ervin_Howard

Jason Stanford, Robert E. Howard was a racist, deal with it,

https://www.jasonsanford.com/jason/2010/09/20/robert-howard-racist

Southern Discomfort:  Was Howard A Racist?

https://web.archive.org/web/20090827135105/http://www.rehupa.com/romeo_southern.htm

Blood and Thunder: The Life and Art of Robert E. Howard

https://www.goodreads.com/en/book/show/109488.Blood_and_Thunder

Robert E. Howard, Black Canaan

https://en.wikisource.org/wiki/Black_Canaan

Robert E. Howard, The Last White Man

https://reh.world/stories/the-last-white-man/

Przemysław Witkowski, Conan Orientalista

http://archiwum.ha.art.pl/projekty/felietony/4072-conan-orientalista.html

Charles R. Saunders, Die, Black Dog!

http://www.reindeermotel.com/CHARLES/charles_blog42_dieblackdog.html

Conan Barbarzyńca. Życie i śmierć Conana. Tom 1.

https://egmont.pl/Conan-Barbarzynca.-Zycie-i-smierc-Conana.-Tom-1,23886857,p.html

Robert E. Howard, Shadow of The Vulture,

https://en.wikisource.org/wiki/The_Shadow_of_the_Vulture

 

 

WIDEOESEJ

Zobacz również

Libertarianin wchodzi w niedźwiedzia | Bioshock, Ayn Rand i historia pewnego miasteczka
WIDEOESEJ: Eskapizm | Final Fantasy
WIDEOESEJ: Komunizm idei | Fundacja SCP, Control i twórczość w kapitalizmie

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...