Green Velo. Część 1. Do Końskich.

Obrazek posta

Wyjechaliśmy z Brzegu o 7.31 pociągiem InterCity. W Piotrkowie Trybunalskim mieliśmy być o 11.49. Pasowało nam to połączenie, gdyż planowaliśmy dojechać na spokojnie do miejsca startu, tam nabrać sił, wyspać się i z samego rana ruszyć na szlak. Jeśli kogoś interesuje ile daliśmy za bilet, to śpieszę z pomocą: za około 311 km zapłaciliśmy 111,60 zł na dwie osoby, plus dwa razy po 9,10 zł za rowery. Może gdybyśmy kupowali bilety z większym wyprzedzeniem, zapłacilibyśmy mniej. Tym razem jednak zaopatrzyliśmy się w nie na trzy dni przed odjazdem.

W stronę Końskich

Podróż minęła bez komplikacji. Mniej więcej o czasie byliśmy na miejscu. Po przyjeździe do Piotrkowa Trybunalskiego pozostało nam jeszcze przebrać się nim ostatecznie wsiądziemy na rowery i odnaleźć właściwą drogę do Końskich, by optymalnie wykorzystać pozostały do wieczora czas. Postanowiliśmy jeszcze zahaczyć o informację turystyczną, gdzie chcieliśmy zaopatrzyć się w mapy Green Velo. Warto w tym miejscu zaznaczyć, iż dla decydujących się pokonać Wschodni Szlak Rowerowy przygotowane zostały atlasy rowerowe (łącznie 5 – po jednym na województwo), które stanowią doskonałe uzupełnienie map dostępnych na tzw. MOR-ach (czym są MOR-y napiszę w dalszej części relacji). Niejednokrotnie ratowały nam skórę, choć nie obyło się bez przykrych niespodzianek, których przy użytkowaniu atlasów doświadczyliśmy. Warto mieć je przy sobie, ale trzeba pamiętać o błędach, których w nich nie brakuje.

Niestety, okazało się, że nawet pozorna bliskość Piotrkowa do miejsca startu Green Velo nie jest gwarantem otrzymania egzemplarza atlasu dla województwa świętokrzyskiego. Tak jak w kolejnych odcinkach szlaku, tak i tutaj dowiedzieliśmy się, że: po pierwsze atlasów tych nie uświadczy się w województwach sąsiadujących z tymi, w których Green Velo przebiega (bądź co bądź Piotrków to województwo łódzkie), a po drugie liczba wydrukowanych egzemplarzy stanowi niemal ilość kolekcjonerską, co skutecznie ogranicza pole manewru dla wszystkich punktów informacji turystycznej chcących włączyć się w pomoc rowerzystom.
Pozostało nam wspomóc się mapą turystyczną województwa łódzkiego i nawigacją. Całe szczęście trasa nie okazała się zbyt trudna. Gdyby nie fakt, że jechaliśmy ruchliwą krajówką nr 74, cała podróż do Końskich nie byłaby zła.

Wyjeżdżając z Piotrkowa Trybunalskiego minęliśmy najpierw Jezioro Bugaj, a następnie część Zalewu Sulejowskiego znajdującego się pod miasteczkiem od którego pochodzi nazwa zbiornika – Sulejowem. Ten drugi znajdował się dosyć spory kawałek od drogi, którą jechaliśmy, a że byliśmy dostatecznie zniesmaczeni brakiem przyzwoitej trasy rowerowej, postanowiliśmy powstrzymać zachwyt ogromną ilością wody i jechać dalej.

Dojeżdżając do Paradyża zastanawialiśmy się, czy nie dałoby się jakoś zjechać z 74-ki i bocznymi drogami dojechać do Końskich. Jadąc w stronę miejscowości Białaczów z pewnością byłoby spokojniej. Dodatkowo za wybraniem tamtego kierunku przemawiał pałac Małachowskich z lat 1797 – 1800. Niemniej, później mielibyśmy kłopot z dojechaniem do miejsca spoczynku. Nie chcieliśmy się również zbytnio nadwyrężać w pierwszym dniu.
Trzeba zaznaczyć, że prócz codziennych dojazdów do pracy czy weekendowych wypadów po okolicy Krakowa, z rowerem przez większość roku nie mieliśmy zbytnio kontaktu. Kondycyjnie nie byliśmy więc specjalnie przygotowani (podobnie jak rok wcześniej decydując się na przejazd wybrzeżem) na Green Velo.
Zdecydowaliśmy, że z 74-ki zjedziemy dopiero w Żarnowie i korzystając z wojewódzkiej 746-ki dojedziemy bezpośrednio do końskich. Od tamtego momentu mogliśmy się nieco rozluźnić i przynajmniej w minimalnym stopniu oddać się przyjemności jazdy.

Końskie – po co? na co?

Dojechawszy do miejscowości Końskie nie mogliśmy się nadziwić, że stała się ona miejscem tak ważnym na Wschodnim Szlaku. W końcu to tutaj rozpoczyna się lub kończy swą przygodę z Green Velo. Kto zdecydował, że to właśnie w tej malutkiej miejscowości Końskie ma znajdować się wydawałoby się najważniejszy punkt na mapie całego przedsięwzięcia? Dlaczego nie Kielce, do których dojazd byłby niewątpliwie prostszy?
Owszem, Końskie posiada w miarę ładny park miejski z Oranżerią Egipską, Świątynią Grecką, Domkiem Wnuczętów, czy gloriettą. Ma nawet późnogotycki kościół św. Mikołaja z przełomu XV i XVI wieku. Ale, kurczę, czy w porównaniu do pozostałych miejscowości w województwie świętokrzyskim, naprawdę wypada nieprzeciętnie? Nas miasteczko nie zachwyciło. Gdyby tego było mało, twórcom szlaku zapomniało się, że to właśnie tutaj swój początek lub koniec ma Green Velo. Próżno szukać informacji o tym fakcie, nawet zwykłej tablicy z powitaniem lub pożegnaniem. Boli fakt, że osoby rozpoczynające w tej miejscowości swą przygodę ze Wschodnim Szlakiem nie mogą liczyć na odrobinę choćby podziękowania, że zdecydowali się na jego wybór, a nie na przykład Szlaku Nadwiślańskiego. Brakuje nawet podsumowania, słynnej ławeczki na której zaznaczone byłoby, że dojechało się do mety. Nic. Pustka.

Mając już to doświadczenie – bo przejechaliśmy całe Green Velo – trudno oprzeć się wrażeniu, że Końskie nijak przygotowało się do tego ogromnego przedsięwzięcia. Nie poczuwa się w najmniejszym stopniu do swej roli. Widnieje tylko w atlasie i w tzw. Paszporcie Turystycznym, ale równie dobrze mogłoby go tam nie być. Władze miasta mogłyby zakończyć swój wkład w Green Velo stawiając jedynie MOR i pozwalając rowerzystom odpocząć na trasie np. do Skarżysko-Kamiennej.

Czara goryczy przelewa się również, kiedy weźmie się pod uwagę, że w miasteczku brakuje porządnej bazy noclegowej. Na dobrą sprawę w Końskich nie ma żadnego godnego uwagi hotelu, schroniska młodzieżowego czy choćby pola namiotowego. Tych niegodnych uwagi również próżno szukać.

Pierwszy nocleg pod chmurką

Kiedy dojechaliśmy już do Końskich długo zastanawialiśmy się nad miejscem, gdzie moglibyśmy się zatrzymać. Już w czasie jazdy w kierunku tej miejscowości wiedzieliśmy, że będzie z tym kłopot. Planowaliśmy nawet od razu wyruszyć w kierunku Sielpi Małej nad Jeziorem Sielpińskim, gdzie znajdowało się pole namiotowe i camping. Robiło się już jednak późno i nie chcieliśmy po nocy szukać noclegu. Czując, że morale spadają nam coraz mocniej, postanowiliśmy zatrzymać się w Końskich. Problemem w tym, że nie mieliśmy pomysłu gdzie moglibyśmy rozbić swój namiot. Na szukanie właścicieli domków z ogródkiem było już niewiele czasu, nie wspominając już o plebaniach, gdzie możliwe byłoby pewnie przenocowanie. Wybór padł na MOR, położony na końcu trasy, w pobliżu Parku Miejskiego i Urzędu Miasta. Traf chciał, że tuż przy nim odbywały się prace budowlane placu zabaw. Zapytaliśmy się budowniczych, czy nie wiedzą gdzie można rozbić namiot na jedną noc. Okazało się, że oni sami tego nie wiedzą i nocują tam gdzie pracują – na przyszłym placu zabaw. Nie opłaca im się bowiem jeździć w tą i z powrotem do Kielc codziennie. Za łóżka robią im materace, a za dach nad głową paka samochodu dostawczego. Rozumiejąc nasze położenie zaproponowali, byśmy rozbili swój namiot w pobliżu. Teren budowy jest na noc zamykany, więc niezapowiedzianych gości nie ma co się obawiać. Musieliśmy jedynie na tyle sprawnie rozbić obozowisko, by przychodzący do sąsiadującego z placem zabaw przedszkola pracownicy w dniu kolejnym nie zdołali nas zobaczyć. To mogłoby ściągnąć na budowlańców kłopoty. No i musieliśmy zwinąć obóz w miarę wcześnie, by ewentualna kontrola z Urzędu Miasta nie zorientowała się że tam nocowaliśmy. Problemu z tym nie mieliśmy, bo i tak planowaliśmy w miarę wcześnie wyjechać. Zresztą gdyby jakakolwiek kontrola z Urzędu Miasta zdołała nas złapać na tym dzikim noclegu – pomijając kłopot dla firmy budowlanej – nie szczędzilibyśmy słów na wyrażenie swojej opinii na temat przygotowania się na rowerowych turystów. 

Noc przebiegła nam w miarę spokojnie, a rano szef ekipy budowlanej przywitał nas świeżo zaparzoną kawą. Jak stwierdził, byliśmy gośćmi na jego terenie, więc czuje się w obowiązku nas ugościć możliwie jak najlepiej. Tak pozytywnie nastawieni z rana zebraliśmy się w miarę sprawnie. I co najważniejsze, ostatnie rzeczy przenosiliśmy w momencie, kiedy na teren budowy wkroczyła delegacja z Urzędu Miasta. Namiotu jednak już nie było, a rowery grzecznie czekały na MOR-ze. Nie było się więc czemu przyczepić. Podziękowaliśmy ekipie za gościnę i ruszyliśmy w kierunku informacji turystycznej, gdzie chcieliśmy zaopatrzyć się w atlas dla województwa świętokrzyskiego oraz inne materiały związane z tym regionem. Tam też doprowadziliśmy się do pozornego ładu. Całe szczęście panie obsługujące turystów nie miały problemu by udostępnić nam swoją łazienkę. Po porannej toalecie, wymianie kilku informacji dotyczących szlaku pożegnaliśmy się z obsługą punktu i wyjechaliśmy na szlak Green Velo.

Tutaj kończy się pierwsza część relacji z wyprawy Green Velo EKSTRA Tour. Mam nadzieję, że tekst się Wam spodobał. Śledźcie EkstraMisję, by być na bieżąco z kolejnymi odsłonami. Udostępniajcie artykuły swoim znajomym. Być może ktoś skusi się na przejazd Wschodnim Szlakiem Green Velo. Zapraszam do lajkowania, komentowania i co tam jeszcze chcecie. To bardzo mi pomaga i motywuje do pracy.

Pamiętajcie, że w tym roku zbliża się kolejna wyprawa, o której napiszę nieco więcej wkrótce. A już dziś możecie wspierać ją dzięki platformie Patronite lub kupując gadżety EkstraMisji w sklepie. Pamiętajcie, że każda wydana złotówka to pomoc w realizacji wypraw, a co za tym idzie również korzyści dla Patronów. Polecam gorąco!

Zobacz również

Green Velo. Cześć 2. Końskie – Kielce.
Green Velo. Część 3. Ciekoty – Sandomierz.
Green Velo. Część 4. Sandomierz – Rzeszów

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...