Pożegnaliśmy Sandomierz i ruszyliśmy na szlak Green Velo. Trasa na południe jest bardzo malownicza i co najważniejsze przebiega spokojnymi drogami, po wytyczonych ścieżkach dla rowerów lub osobnych drogach. Przejrzeliśmy paszporty Green Velo i zobaczyliśmy, że w Radomyślu nad Sanem znajduje się ładny, drewniany kościółek. Duże, murowane świątynie rzadko robią na nas wrażenie. Inaczej sprawa się ma z tymi malutkimi, wiejskimi kościółkami – mają swój urok. Tutaj warto zaznaczyć, że zdjęcie z paszportu nijak ma się do rzeczywistości. Długo główkowaliśmy, kiedy dojechaliśmy do Radomyśla i szukaliśmy świątyni z dołączonej fotografii. Niestety, ktoś zwyczajnie zapomniał sprawdzić czy obiekt na zdjęciu jest rzeczywiście tym, który stoi we wsi. Dla równie zagubionych i zdezorientowanych jak my, dołączamy zdjęcie faktycznego radomyślańskiego kościółka oraz tego z paszportu. Przyznacie, że się różnią…
Postanowiliśmy zboczyć ze szlaku i zahaczyć o Stalową Wolę. Nie wiedzieć dlaczego, ubzduraliśmy sobie, że jest to miasteczko Fryderyka Chopina. Dopiero gdy przekroczyliśmy jego granice, zorientowaliśmy się, że popełniliśmy błąd. Słynny kompozytor faktycznie urodził się w Woli, ale nie Stalowej, a Żelazowej. Czuliśmy lekki zawód, który nasilał się kiedy przypominaliśmy sobie, że walczyliśmy z pojawiającym się raz po raz gęstym deszczem tylko po to, by odwiedzić to – jak nam się wtedy wydawało – sławne miejsce. Niemniej, obróciliśmy porażkę w sukces, ponieważ nie tylko odwiedziliśmy kolejny, ładny kościółek – św. Floriana, ale również zdobyliśmy w Muzeum Regionalnym potrzebne na dalszą trasę atlasy rowerowe i paszporty. Poza tym znaleźliśmy w miasteczku szkolne schronisko młodzieżowe, w którym zdecydowaliśmy się zatrzymać na noc i przeczekać ulewy, które nasilały się z każdą godziną. Poza tym, ze względu na popołudniowy wyjazd z Sandomierza, robiło się zbyt późno na jazdę.
I niech wybaczą nam jego mieszkańcy za tą może krzywdzącą opinię, ale samo miasteczko niestety nie jest jakoś szczególnie zachwycające – ot, jedna główna ulica, garść kościołów i pomników.
Wyjeżdżając ze Stalowej Woli, zaczęliśmy rozmyślać nad wyborem trasy. Przed Ulanowem znajduje się rozwidlenie szlaków. Można pojechać główną trasą Green Velo przez Rzeszów i Przemyśl lub skrócić sobie drogę przez województwo podkarpackie i wyjechać pod Zwierzyńcem w lubelskim. Poczuliśmy, że wybór alternatywnej, krótszej trasy będzie zbyt dużym oszustwem i odbiega od planu przejazdu całego Green Velo. Zdecydowaliśmy się jechać dalej, w kierunku stolicy województwa.
Po drodze Aga znalazła w Internecie informację, że gdzieś niedaleko Ulanowa znajdują się ładne, zrekonstruowane, tradycyjne domki w których za stosunkowo niewielką opłatę można wynająć pokój. Chcieliśmy poczuć się trochę jak ludzie mieszkający jeszcze kilkadziesiąt lat temu w takich właśnie gospodarstwach. Pokręciliśmy wiec czym prędzej w tamtym kierunku.
Zbliżając się do Ulanowa spotkaliśmy Marcina. Jechał akurat do swoich znajomych – Sylwii i Marcina (drugiego), którzy – jak się później okazało – w MSW Garaż wyprawiają z samochodami naprawdę super rzeczy. Po chwili namawiania na odwiedzenie ich, zboczyliśmy odrobinę z Green Velo, by wjechać do niewielkiej Wólki Tanewskiej. Tam stanęliśmy pod bramami wychwalanego garażu. I rzeczywiście, oglądając projekty tej pary trudno się nie zachwycić. Postanowiliśmy, że w przyszłości powierzymy im przygotowanie naszego domu na czterech kółkach.
Rozmawiając o naszych planach, wszyscy zastanawiali się, gdzie znajdują się wyszukane przez Agę domki. Kiedy nie udało się tego ustalić, stanęło na tym, że noc spędzimy w ogródku Sylwii i Marcina. Pozostało jeszcze ulżyć naszym zmęczonym ciałom. Do tego idealnie nadały się chłodne wody Sanu, który przepływał całkiem niedaleko.
Nazajutrz odwiedziliśmy piękny flisacki kościół św. Barbary. Zbudowana w 1643 roku modrzewiowa świątynia zaskakuje w środku polichromiami, które dają złudzenie, że świątynia jest murowana. Warto tam zajrzeć przy okazji przejazdu przez Ulanów.
Ponadto, całkiem niedaleko kościółka znajduje się przystań flisacka, z nowo wybudowanym portem rzecznym, bosmanką i bulwarem oraz – co istotne – ławeczka Green Velo tuż za murem okalającym świątynię.
Ciut zmęczeni po nocnej posiadówce, czuliśmy, że koła kręcą się jakby wolniej. Rozważaliśmy, czy nie zrobimy sobie postoju do końca dnia w Leżajsku.
Wjeżdżając do tego miasteczka minęliśmy klasztor Bernardynów z monumentalną bazyliką. Wnętrze robi ogromne wrażenie. Szczególnie zapamiętamy organy, które bogato zdobione i potężne zapierają dech w piersi. W obrębie klasztoru znajduje się również Muzeum Prowincji z odzyskanymi po wojnie zbiorami obrazów, rzeźb i innymi cennymi przedmiotami.
Bardzo chcieliśmy odwiedzić również Muzeum Ziemi Leżajskiej. Mieści się ono w murach Dworu Starościńskiego i ukazuje historię browarnictwa, zbiory kufli, etykiet czy nagród przyznanych leżajskiej wytwórni, ale także opowiada o dziejach regionu i miasta. Niestety, ze względu na słabą kondycję tego dnia, postanowiliśmy do Leżajska wrócić kiedy indziej. Obawialiśmy się, że gorsze samopoczucie może wpłynąć na odbiór wystawy, a tego nie chcieliśmy.
Zorientowaliśmy się, że w miasteczku nie ma żadnego sensownego noclegu, a tego potrzebowaliśmy najbardziej. Dlatego postanowiliśmy pojechać dalej, w kierunku Rzeszowa i po drodze szukać noclegu.
Na szlaku Green Velo, za Leżajskiem znajduje się niewielka osada Julin. W pobliskim lesie, tuż przy drodze stoi pałac myśliwski Potockich. Stwierdziliśmy, że warto tam chwilę odsapnąć i pospacerować po posiadłości. Pałacyk zbudowano w 1880 roku na zlecenie ordynata łańcuckiego Alfreda Potockiego. Zbudowano go w stylu tyrolsko-szwajcarskim z drzewa modrzewiowego.
W czasie przerwy w Julinie udało się nam zarezerwować nocleg w schronisku młodzieżowym „Rakowisko” niedaleko Łańcuta.
Kolejnego dnia nie musieliśmy się śpieszyć. Wiedzieliśmy, że do przejechania mamy krótką trasę, więc nie trzeba było wyjeżdżać wcześnie rano. Na spokojnie dojechaliśmy do Łańcuta. Nie planowaliśmy zbyt długo tam zabawić. Zwiedziliśmy tamtejsze zabytki podczas innego wyjazdu o którym możecie przeczytać tutaj, dlatego nie było sensu ponownie oglądać tego samego. Zrobiliśmy sobie jedynie krótką pauzę pod zamkiem, by po jakimś czasie ruszyć w kierunku Rzeszowa. Tam postanowiliśmy zatrzymać się na dłużej i zregenerować nadwyrężone ciała.
Rzeszowski rynek przywitał nas dosyć głośno. Dobiegał końca jeden z najbardziej znanych rzeszowskich rajdów samochodowych – Rally Rzeszów. Trudno było się przecisnąć przez tłumy gapiów i turystów do schroniska młodzieżowego „Alko”, gdzie planowaliśmy odpocząć nieco dłużej.
Odstawiliśmy rowery i postanowiliśmy, że nie będziemy ich dosiadać przez cały pobyt w Rzeszowie. Musieliśmy zrobić sobie swego rodzaju detoks od siodełek, wymuszonych pozycji i kręcenia pedałami. Szczęście, że wszystko co planowaliśmy zobaczyć w dużej mierze mieściło się w obrębie centrum miasta.
Rano wybraliśmy się na podziemną trasę turystyczną, przebiegającą pod Starówką. Trasa ma 370 metrów i prowadzi przez 25 piwnic datowanych na XIV-XVIII wiek. Okazuje się, że pod ziemią można się dowiedzieć o mieście równie dużo co na powierzchni. Szczególnie, jeśli ma się zaangażowanego przewodnika, a my właśnie na takiego trafiliśmy. W ciekawy sposób opowiadał o wielu, nawet niewyobrażalnych dla nas rzeczach. Stanowczo polecamy zwiedzanie podziemi przy okazji pobytów w różnych miastach.
Po wyjściu na powierzchnię odwiedziliśmy Muzeum Dobranocek. Jest to niezwykłe miejsce, a my odkąd byliśmy w Łodzi i SE-MA-FOR-ze, wręcz nie możemy się powstrzymać by nie dowiedzieć się czegoś więcej o bohaterach naszych ulubionych bajek. Wbrew pozorom to nie jest miejsce tylko dla dzieci. Również dorośli znajdą tu coś dla siebie – wystawa przypomni o Reksiu, Misiu Uszatku czy Plastusiu. Na ekspozycji nie zabrakło szkiców, dekoracji czy emisyjnych pacynek.
Pod wieczór udaliśmy się na pokaz Fontanny Multimedialnej zlokalizowanej niedaleko pałacu Lubomirskich. Choć pomysł na pokazy „tańczącej wody” pojawia się w coraz większej ilości miast, każdy jest inny i z tego powodu warto je oglądać, jeśli się ma taką okazję. Po kilkunastominutowym pokazie przespacerowaliśmy się jeszcze wokół obwarowań wspomnianego pałacu. Dziś mieści się w nim siedziba sądu okręgowego.
Następnego dnia, kiedy mieliśmy wyjeżdżać na szlak Green Velo, pogoda zrobiła nam psikusa. Lało tak mocno, że obawialiśmy się o nasze sakwy i rzeczy w nich schowane. Postanowiliśmy odwiedzić malutkie kino. Rzadko zdarza się nam rezerwować seans na godzinę 13.00 w środku tygodnia. Być może z tego powodu jeszcze nigdy nie mieliśmy prywatnego seansu. Tak stało się podczas projekcji filmu „Valerian”, kiedy na sali – bądź co bądź niewielkiej – byliśmy tylko my. Nie spodziewaliśmy się, że obsługa zdecyduje się jednak włączyć specjalnie dla nas film. Wydaje się to ciut nieopłacalne. Niemniej, bardzo miło z ich strony.
Tutaj kończymy czwartą część relacji. Zapraszam do czytania poprzednich oraz w ogóle artykułów pojawiających się na EkstraMisji. Pamiętajcie o zostawieniu lajka, komentarza i udostępnieniu artykułu znajomym. Być może informacje tutaj się pojawiające przydadzą się im w czasie planowania wycieczki po Green Velo.
Możecie wesprzeć EkstraMisję kupując gadżety na sklepie lub zostając Patronem na platformie Patronite.
Trwa ładowanie...