Oto kolejna część cyklu, w ramach którego publikuję obszerne fragmenty mojej pierwszej książki „zAfganistanu.pl. Alfabet polskiej misji”. Reportażu, który ukazał się 12 lat temu. Zapraszam do lektury!
15 września 2009 roku centrum Ghazni przypominało oblężoną twierdzę. Gdzie nie spojrzeć, tam widać było żołnierzy – polskich, amerykańskich i afgańskich. Całe to zbrojne towarzystwo skupiło się wokół pałacu gubernatora prowincji. Oczywiście, nie on był beneficjentem tak silnej ochrony – oddziały ISAF zjechały w to miejsce z uwagi na swojego ówczesnego dowódcę, generała Stanleya McChrystala, który wizytował afgańskiego zarządcę i jego świtę.
Generał zjawił się w Ghazni po to, by opowiedzieć lokalnym politykom o nowej strategii sił sojuszniczych w Afganistanie. Od tej pory – wynikało ze słów McChrystala – miał się liczyć przede wszystkim Afgańczyk i jego potrzeby. ISAF będzie bardziej koncyliacyjny i większą troskę położy na to, aby w akcjach militarnych nie ginęli cywile – zapewniał. Obecni na spotkaniu Afgańczycy kiwali tylko głowami; byłem pewien, że nie wierzą w ani jedno słowo żylastego generała, traktując je jako część dyplomatycznego ceremoniału. Zresztą, mieli powody do nieufności. Kilkanaście dni wcześniej – już podczas obowiązywania nowej strategii – w Kunduzie zginęło ponad 140 osób, w większości cywilów, ostrzelanych przez amerykański samolot. Lotnicze wsparcie wezwał niemiecki oficer, domagając się, by zniszczyło dwie uprowadzone przez talibów cysterny z paliwem. Atak przeprowadzono, nie zważając na obecność cywilów…
Życie pokazało, że ISAF istotnie ograniczył użycie najbardziej niebezpiecznego dla cywilów wsparcia z powietrza, ale wówczas nie było klimatu, by wierzyć w takie obietnice. Zwłaszcza że za chwilę McChrystal dał kolejne powody ku temu, by zebrani odnieśli wrażenie, że biorą udział w spektaklu. Gdy skończyła się oficjalna część spotkania, wyszedł z pałacu wprost na okoliczne stragany. Oglądał towar, ściskał dłonie handlarzom, z niektórymi zamieniając kilka grzecznościowych zdań. Bez hełmu i kamizelki, wyprostowany, uśmiechnięty. Śledzony przez aparaty i kamery afgańskich mediów.
Ten, kto zobaczył go w telewizji, docenił zapewne osobistą odwagę generała. Mnie, stojącemu z boku, przyszło podziwiać jego efekciarstwo – bo w ciasnym kadrze widać było tylko McChrystala, gubernatora i od czasu do czasu towarzyszących im dziennikarzy. Imponująca obstawa stała w głębi, z dala od obiektywów…
Nie miałem zamiaru brać udział w tej szopce – biegać z aparatem za McChrystalem. Obróciłem się na pięcie i poszedłem w przeciwnym kierunku, wzdłuż tego, pożal się boże, pasażu handlowego. W „butikach” dominowała tania elektronika, sprzęt gospodarstwa domowego, dywany, ciuchy oraz mnóstwo nieprzydatnych bibelotów, do których Afgańczycy najwyraźniej żywią wielką słabość. Chodząc pośród tych wystawek miałem nieodparte poczucie déjà vu. I nic w tym dziwnego, bo stoiska z podobnym asortymentem widywałem wielokrotnie w Iraku. I tam, i tu dominowała tandeta rodem z Chin.
Pamiętam, że robiąc zdjęcia afgańskim handlarzom, nie mogłem oprzeć się myśli, jak bardzo bezsensowna jest cała ta wojna. Bo oto narażamy życie własnych żołnierzy, by przez otwarte afgańskie granice mogła płynąć rzeka towarów z napisem „made in China”. Wiem, to uproszczenie. Ale nikt mi nie powie, że nie na rzeczy…
Nie ja jedyny miałem wówczas gorzkie refleksje, związane z udziałem Wojska Polskiego w afgańskiej misji. „Mamy znów obstawiać tę farsę!?” – taka była reakcja żołnierzy na wieść o tym, że być może jeszcze w październiku 2009 roku odbędzie się druga tura wyborów prezydenckich w Afganistanie. I w związku z tym opóźni się rotacja kontyngentu – by głosowanie ochraniali ludzie, którzy znali teren od kilku miesięcy. Rozeźlonych wojaków zapewniano wtedy, że wrócą do domów w terminie, a druga tura – jeśli w ogóle dojdzie do skutku – przeprowadzona zostanie wiosną.
Po pierwszej w polskich bazach pozostał niesmak i zawstydzenie.
– Nasze wojsko brało udział w jednym z największych oszustw XXI wieku – mówił mi wprost jeden z oficerów. Bo Afgańczycy, głównie zwolennicy prezydenta Hamida Karzaja, fałszowali głosy na potęgę. On sam w wywiadzie dla jednej z francuskich agencji przyznał bezczelnie, że w młodej demokracji oszustw uniknąć się nie da. Nie ma się więc czemu dziwić, że w wielu miejscowościach, także w „polskiej” prowincji, frekwencja wyniosła niemal sto procent. Ba, niejednokrotnie była wyższa niż liczba uprawnionych do głosowania. W punktach wyborczych mężczyźni nagminnie oddawali głosy za kobiety, a do komisji trafiały nawet niezłożone karty do głosowania. Pytanie, jak przedostawały się przez otwory w urnach, byłoby oczywiście nie na miejscu…
Próżno jednak było jesienią 2009 roku szukać w Polsce oficjalnych krytycznych komentarzy na temat afgańskich wyborów. I na temat systemu sprawowania władzy w ogóle. Naszych polityków nie oburzał – zresztą, nadal nie dają temu wyrazu – fakt gigantycznej korupcji, za którą wielu Afgańczyków nienawidzi Hamida Karzaja. A na wyborcze łajdactwa zwyczajnie przymknęli oczy. Dalej obowiązywała interpretacja: dajemy regionowi demokrację, dzięki której uda się wyeliminować zagrożenie terrorystyczne. Wojsko pukało się w czoło, a społeczeństwo w miażdżącej większości domagało się jego powrotu do Polski.
Mnie zaś przyszedł do głowy taki postulat – aktualny do dziś, także jako wykładnia tłumacząca sens tej wojny. Amerykański sekretarz stanu w czasach prezydenta Richarda Nixona, Henry Kissinger, podzielił kiedyś watażków stojących na czele niezbyt stabilnych państw wedle klucza: „nasz” i „nie nasz” sukinsyn. Warto powiedzieć wprost, że i my kierowaliśmy się taką logiką. Że w gruncie rzeczy nie obchodzi nas, kto i jak Afganistanem rządzi – byle pozwolił nam prowadzić wojnę z dala od Europy i Ameryki. No i byle sam się w nią zaangażował. Gęby pełne frazesów tylko ludzi irytują. I co gorsza, podważają wiarę w zasadność poniesionych strat. Bo przecież kilkudziesięciu polskich żołnierzy nie zginęło po to, by w Afganistanie – pod płaszczykiem demokracji – mogły się odbywać sfałszowane wybory. Albo by mogli tam handlować chińscy biznesmeni.
Nie-najweselsze rozważania z rodzimymi politykami i ich stosunkiem do Afganistanu w tle dopadły mnie znów w połowie 2010 roku. 5 czerwca talibski pocisk zniszczył budynek przy helipadzie w Ghazni, dzień później Afgańczykom znów udało się wstrzelić w bazę, raniąc przy tej okazji cztery osoby. Nie najlepsze wieści dochodziły również z Warriora – w ciągu poprzednich kilku dni doszło tam do czterech poważnych ataków na konwoje. W trakcie walk rebelianci zniszczyli i uszkodzili kilka pojazdów. Wszystkie te wydarzenia – wcale nie jedyne – świadczyły o niespokojnej sytuacji w „polskiej” strefie. Tymczasem w kraju mimo trwania kampanii prezydenckiej niemal w ogóle się o Afganistanie nie mówiło.
Zmiana nastąpiła dopiero wtedy, gdy eskalacja talibskich działań przyniosła to, co nieuchronne. 12 czerwca 2010 roku IED zabił Miłosza Górkę, trzy dni później w wyniku ataku rakietowego na Warrior poległ Grzegorz Bukowski. Gdy 26 czerwca ajdik odebrał życie Pawłowi Stypule, Afganistan był już jednym z ważniejszych tematów kampanii wyborczej. Panująca wcześniej zmowa milczenia przypomniała mi historię pewnego Hummera, który we wrześniu 2009 roku wyleciał na ajdiku. Zginął wówczas afgański policjant, a kilku innych zostało rannych. Otóż gdy bazę w Giro wizytowała rządowa delegacja z Polski, wrak stał na placu manewrowym, szczelnie przykryty plandeką.
– Po co psuć ministrowi dobry humor – komentował jeden z żołnierzy. – Czego oczy nie widzą, tego nie ma… – przekonywał. I tak właśnie było z naszą debatą polityczną – póki „oczy nie widziały i uszy nie słyszały”, tematu nie było. A wracając do Hummera – gdy bardzo ważni goście wyjechali, nikomu nie chciało się już walczyć z wiatrem, który odrzucił nakrycie, odsłaniając żałosne szczątki potężnego, zdawałoby się, auta…
Wizyta, o której wspominam, przynosi mi jeszcze jedną ilustrację obłudy cechującej polityków w odniesieniu do Afganistanu. Kilka lat temu jeden z nich – litościwie nie wspomnę nazwiska – poczuł się zawstydzony, gdy zwrócono mu uwagę, że przyleciał do żołnierzy nie w polskiej kamizelce. Od tego czasu wizytatorzy zwykle nie popełniają takiego faux pas. Jest jednak w ich działaniach pewna niekonsekwencja.
– Lecą! – krzyknął jeden z żołnierzy zgromadzonych na placu manewrowym w Giro. Zrobiłem sobie daszek z dłoni i rzeczywiście dostrzegłem dwa czarne punkty w oddali. W jednym ze śmigłowców siedział ówczesny szef resortu obrony Bogdan Klich ze sztabem współpracowników. To ich oczekiwała załoga bazy. Kilkadziesiąt sekund później potężne maszyny przysiadły na helipadzie. Mimo tumanów kurzu trudno było nie dostrzec, że śmigłowce to amerykańskie Black Hawki, a nie używane przez naszych żołnierzy Mi-17. „Czyżby politycy – albo przygotowujący ich wizyty wyżsi rangą wojskowi – nie ufali jakości sprzętu, w którym posyłają żołnierzy na wojnę?” – taka myśl przyszła mi wówczas do głowy.
A wracając jeszcze do „niewidzących oczu i niesłyszących uszu” – pod koniec lutego 2011 roku stacjonujący w prowincji Ghazni Amerykanie w eksplozji miny-pułapki stracili jednego żołnierza, a czterech zostało rannych. Do ataku na kolumnę MRAP-ów doszło w osławionym dystrykcie Andar. Byli to kolejni Jankesi zabici od początku roku w polskiej strefie odpowiedzialności. Takich informacji próżno jednak szukać pośród komunikatów służb prasowych PKW. O stratach Amerykanów po prostu się nie mówi. A szkoda, bo bez tych danych trudno mieć pełen obraz sytuacji w prowincji Ghazni.
Ale chyba o to chodzi…
– Za pieniądze, które pochłania ta wojna, można by zazielenić pustynię – taką refleksją kilka lat temu podzielił się ze mną amerykański dziennikarz, relacjonujący konflikt w Afganistanie. Przypomniałem sobie te słowa, gdy latem 2009 roku, biegając po bazie Ghazni, natknąłem się na park maszyn saperskich. Wszystkie te Buffalo i Husky warte były dziesiątki milionów dolarów każdy. Zatem w jednej chwili ogarniałem wzrokiem majątek wartości setek milionów „zielonych”. I po co to wszystko? Ano po to, by zredukować zagrożenie, jakie stwarzał ładunek domowej produkcji, umieszczony w plastikowym wiadrze po dwa dolary za sztukę…
A bywało, że nawet te inżynieryjne cacka nie spełniały swojej roli. I na niewykrytej minie wylatywał w powietrze inny pojazd, też wart co najmniej kilka milionów dolarów. Albo złotych, tyle że kilkanaście, gdy pecha miała załoga polskiego Rosomaka. Misja w Afganistanie kosztowała do tej pory polski budżet – w zależności od okresu – od 300 milionów do miliarda złotych, Amerykanów – kilkadziesiąt miliardów dolarów rocznie. W tym samym czasie Polacy wydawali po 20 milionów złotych na rozmaite projekty pomocowe i humanitarne. Amerykanie przeznaczali na odbudowę Afganistanu 300 milionów dolarów rocznie. To zestawienie – kosztów operacji militarnych oraz działań, jak mówią wojskowi, „o charakterze niekinetycznym” – nie przeszkadzało politykom mówić o „misji stabilizacyjnej”.
Jak wyglądały skutki tej stabilizacji, dobrze widać było w stolicy prowincji Ghazni jesienią 2010 roku. Wiem, że w tym kręgu kulturowym i pod tą szerokością geograficzną pojęcia ładu, porządku i czystości są inaczej definiowane niż na Zachodzie. Lecz mimo wszystko takiego obrazu miasta się nie spodziewałem. Ghazni było nie tylko koszmarnie brudne, ale też po prostu zniszczone. Dziewięć lat po amerykańskiej inwazji i upadku rządów talibów to mogło dziwić…
Przyglądając się marnej infrastrukturze miasta, z trudem udawało mi się uwierzyć, że kilkaset lat temu konkurowało ono z Bagdadem. I że w 2013 roku stanie się kulturalną stolicą islamu. To tak, jakby mundial rozegrać w slumsach Rio de Janeiro.
– Uwaga, talib! – krzyknął jeden z pracowników biura gubernatora Ghazni, wskazując na wchodzącego do holu rezydencji brodatego mężczyznę. – Spokojnie, on tylko tak wygląda… – dodał po chwili, wyraźnie uradowany swoim żartem. Rzekomy talib – wybitnie niechętnie patrzący na mój obiektyw – był członkiem ochrony gubernatora. Raczej nie chciałbym go spotkać w ciemnym zaułku, zwłaszcza że jego nieodłącznym atrybutem był wiecznie odbezpieczony chiński kałach…
Żarty żartami, lecz sytuacja, w której po rezydencji szefa regionalnych władz spacerowali talibowie, była jak najbardziej realna. I nie chodzi wcale o zamachowców. Jesienią 2010 roku gubernator nie ukrywał, że spotyka się z przywódcami rebelii. Afgańczycy w swoim stylu – w trakcie wielogodzinnych, wypełnionych dygresjami rozmów – usiłowali dogadać się ze sobą. Co na to Polacy? Nie przeszkadzali. Czasami wręcz dyskretnie zabezpieczali przejazdy talibskich przywódców. Takie działania wynikały z dyrektyw dowództwa ISAF, które na przełomie 2009 i 2010 roku uznało, że tylko wchłonięcie w legalny system części ruchu oporu może zakończyć tę wojnę.
– Ale tym, którzy bezpośrednio odpowiadają za śmierć naszych żołnierzy, nie odpuścimy – usłyszałem w dowództwie polskiego kontyngentu. Te słowa wywołały we mnie skojarzenia z potrząsaniem szabelką. Bo choć brzmiały groźnie, w istocie były dowodem porażki. Nikt nie mówił już o nowym Afganistanie, równych prawach dla kobiet, demokracji. Po wielu latach podjazdowej wojny wielki sojusz skupił się wyłącznie na odłowieniu ewidentnych łajdaków. Czar prysł, odsłaniając skalę słabości. I zakłamania…
-----
„Czyżby politycy – albo przygotowujący ich wizyty wyżsi rangą wojskowi – nie ufali jakości sprzętu, w którym posyłają żołnierzy na wojnę?". Nz. Bronisław Komorowski, wówczas jeszcze jako p.o. prezydenta RP, na pokładzie – a jakże – amerykańskiego Black Hawka, czerwiec 2010 roku/fot. Adam Roik
Trwa ładowanie...