8 kwietnia 2023 (sobota)
Tyle co pisałem o tym, że jak się człowiek budzi i nic go nie boli, znaczy, że nie żyje, a wrócił ból zatoki, której przewlekłe, nawracające zapalenia dręczą mnie od lat kilku.
Więc pryskam sobie do nosa sterydem i udaję, że mi to nie przeszkadza, kiedy bolą mnie zęby z lewej strony twarzy, bo to jest zatoka szczękowa i zdrowe uzębienie daje człowiekowi w kość - bo zasadniczo jeśli o zębach mowa o kość przecież chodzi.
Przedświąteczna sobota, to już w zasadzie święta i Polska zasiada do żuru z kiełbasą zaraz po tym jak poświęci jajka. Jajek nie święcę, kiełbasy nie jem, więc muszę na te święta znaleźć sobie inne zajęcie. Tym bardziej, że w zasadzie spędzam je sam, poza planowaną wizytą u rodziny. Ale gdzie by się nie było, kiedy wraca się potem do pustego domu, w efekcie trzeba sobie samemu ze sobą poradzić. A jak się ma ze sobą słabo, to jest jednak towarzystwo dość męczące.
Krzywy od czasu do czasu zadzwoni. Wymieniamy się wtedy ploteczkami i planujemy to i owo. Bo ostatecznie nawet jeśli człowiek niespecjalnie zagląda w przyszłość, planowanie przychodzi mu jakoś naturalnie. Świadczy to jednocześnie o niekonsekwencji oraz w gruncie rzeczy o jakimś procencie optymizmu, nad którym pastwiłem się tutaj przed chwilą, a teraz kompromituję się jego obecnością.
Mniej czytam więcej gapię się w ekran monitora śledząc losy bohaterów piątego sezonu “Upadku królestwa”. Serial świetnie zrobiony i będąc psychofanem serialu “Wikingowie” muszę przyznać, że “Upadek…” jest serialem lepszym. W dziwny sposób fascynuje mnie tamten brud i surowość klimatu, a przecież za oknem mimo kwietnia mrozik, wietrzyk i śnieżek na zmianę z deszczykiem. Na dodatek wieje. Aura taka, że tylko martwy Ali miałby na nią “wyjebane”. Nawet Krzywy narzeka, a jak Krzywy narzeka to coś musi być rzeczywiście nieznośne. Chociaż przyznać należy, że się Krzywy energetycznie na zimę i mrozy przygotował należycie. Ciepło u Krzywego jak w tropikach bo Krzywy idzie raźno w odnawialne źródła energii i grzeje się tym na co inni nie zwracają uwagi uczepiwszy się centralnego ogrzewania, ewentualnie ekogroszków.
A ja podgrzewam się żeberkami kaloryfera z nadzieją, że może skończy się niebawem ta “Syberia” i zacznie się klimat umiarkowany z jego kaprysami ale przynajmniej wyjdzie słońce i trochę witaminy D poprawi mi nastrój.
W marketach asortyment śmingus-dyngusowy. Jako dziecko lałem się na potęgę i biegałem przemoczony do cna. Pamiętam, że wodę wtedy gromadziliśmy w kondomach nie wiedząc o ich faktycznym przeznaczeniu. Taki kondom pomieścić tej wody potrafił znaczną ilość i można się było tryskać przez wydłubaną w nim dziurkę, co w przypadku tradycyjnego zastosowania kondoma miałoby skutek katastrofalny. Szczytem naszego rozpasania i anarchizmu było ciskanie tymi kondomami z dachów klatek schodowych w idących do kościoła. Nie mam zamiaru szukać dla nas usprawiedliwienia ale ile mieliśmy z tego uciechy - to nasze. Wolbi, Historyk, Pugacz, ja i wreszcie Ali (który jeszcze nie czuł na karku tchnienia tragicznej śmierci) tworzyliśmy bandę nieznośnych dzieciaków, a każdy miał w naszej drużynie przypisaną mu funkcję. Wolbi to był piłkarz pierwszej podwórkowej ligi. Nie było takiej bramki, której by Wolbi nie strzelił i nie było takiego bramkarza, który na widok Wolbiego nie wpadałby w panikę. Zdarzali się i tacy, który podczas dryblingu Wolbiego opuszczali po prostu bramkę i szli do domu na drugie śniadanie.
Historyk uczył się z encyklopedii wszystkich haseł na pamięć i wystarczyło rzucić do Historyka: “Ty, kurwa, historyk, a Kopernik, kiedy się urodził”, a Historyk recytował swoim szeleszczącym jak celofan głosem, kompletny biogram Kopernika. Pugacz głównie pluł na chodnik, ale plucie Pugacza to była sztuka i klasa sama w sobie. Gęsta ślina cięłą przestrzeń i z mlaskiem padała na chodnik nie zmieniając swoje zbitej struktury i szałwiowej barwy. Ali jak to Ali - dodawał nam otuchy swoim nihilizmem i założeniem, że i tak “wszystko chuj”. A ja - cóż ja? Przyglądałem im się uważnie, żeby teraz móc o nich (o nas) napisać. Opowiedzieć o nas stojących pod trzepakiem z niemal czystymi biografiami i łbami pustymi jak puchar Zagłoby.
Więc piszę o nas w wigilię pierwszego dnia Wielkiej Nocy i łza mi się w oku kręci, kiedy myślę o naszej naiwności i w gruncie rzeczy - niewinności, bo przecież wierzyliśmy mocno, że wszystko jest możliwe, że możemy być kim zechcemy, że stoi przed nami otworem życie, które mieliśmy wieść “po naszemu”.
Już wkrótce mieliśmy się dowiedzieć jaki to jest otwór.
Wolbi poszedł do zawodówki i został zdaje się piekarzem. Piekarz to jest zawód zacny, tyle że Wolbi chciał grać w Górniku Zabrze i ładować bramki Widzewowi. Ironia losu. Piłkarz i piekarz to słowa, które brzmią podobnie i bardzo możliwe, że los Wolbiego po prostu nie dosłyszał, kiedy Wolbi marzył o tym Górniku i o tym Widzewie. Historyk został radcą prawnym ale zdaje się niezbyt dobrym, żeby zbić majątek, bo wciąż mieszka z matką i wyprowadza na spacer jej sędziwego psa rasy bliżej nieokreślonej. Pugacz wciąż stoi pod trzepakiem i pluje. Ali jest martwy. A ja - cóż ja? Zostałem najpierw prawnikiem (jak Historyk), później poetą (jak wielu), następnie publicystą i recenzentem, a przede wszystkim zostałem facetem, który dwie trzecie życia zmyślał sobie w prawdziwym życiu - fikcje, a teraz prawdziwe życie wiedzie bez przekonania aczkolwiek z pewnego rodzaju zainteresowaniem sprowadzającym się do pytania: Co z tego wszystkiego będzie?
Łamię więc postanowienie za postanowieniem rozsadzając od wewnątrz reżim, który sam sobie narzuciłem: pierdolić Facebooka, nie pisać już więcej Dzienników, dać sobie spokój z narracjami na własny temat, wyjść do ludzi, myśleć pozytywnie i czekać cierpliwie.
Tymczasem dziennik jak widać rozszczelniony do granic, na FB znów pierdolę farmazony, snuję narrację, do ludzi nie wychodzę bo i po co, na dodatek pozytywne myślenie wciąż staram się odłożyć na później, a z czekaniem jak miałem tak mam kłopot. Więc jeśli chodzi o mój własny reżim, jestem dla niego ruchem oporu, podziemiem, terrorystą w najlepszym razie skuteczną opozycją, co w przypadku opozycji jak uczy doświadczenie, wydaje się niemal niemożliwe.
Aby pozostać wiernym przynajmniej jednemu z konstytutywnych dla rzeczonego reżimu złożeń, szykuję się właśnie do “wyjścia” żeby pobyć z ludźmi. Idę mianowicie do rodziny, ponieważ posiadam rodzinę, z którą widuję się jednak od wielkiego dzwonu. A dzwon wielkanocny to jest dzwon donośny i zapraszający. Zmartwychwstaję tedy i idę.
W mieszkaniu, w którym tkwię jak w króliczej norze pozostawiam na kilka godzin moje książki porzucone na półkach, rozrzucone na podłodze, książki pod łóżkiem i przy łóżku, książki w łazience przy wannie i pod wanną, książki w kuchni i w przedpokoju.
Zostawiam w mojej króliczej norze muzykę, której słucham namiętnie, bo muzyka to jest jednak doskonałe tło do wydarzeń. Zostawiam Jackie Venson, Skunk Anansie, Black Pumas, Alabama Shakes. Porzucam chwilowo Bacha, Chopina, Petera Gregsona i Samuela Barbera. Zostają w króliczej norze Franz Ferdinand i Radiohead. Płakać za mną będą Richard Ashcroft i Oasis. Nie wiem jak dadzą sobie same radę po moim wyjściu Pearl Jam, Chris Cornell i Oscar and the Wolf. Świadomie zostawiam samą Ettę James, U2 i japoński ambient, z tymże ostatni pozostawiam bez żalu, bo japoński ambient należy do świata, którego już nie ma. I jeszcze Evidence, Morcheeba, Bo Saris, Coldplay i Travis jak starcy nikomu już niepotrzebni - zostają w ciemności.
Z czym wrócę? Z pełnym żołądkiem? Z pytaniami, które nie padną, bo i po co, ktoś ma mnie o coś pytać - wystarczy, że zagląda do tego dziennika. Z ochotą na więcej takich spotkań? Z wrażeniem, że jednak niekoniecznie? Ze smutkiem kogoś, kto w niewielu miejscach czuje się “na miejscu”? Czy z radością, że oto żyję skoro, wciąż mnie zapraszają, częstują i patrzą jak zjadam i piję? A może po prostu wrócę bez niczego, z głową pustą jej wtedy pod trzepakiem, obejrzę serial, nie doczytam rozdziału w rozgrzebanej książce, napije się herbaty, zapalę papierosa i położę się spać. Bo jak mawiała Scarlett O’Hara: “Jutro, też jest dzień”.
Być może.
Trwa ładowanie...