„Nieuzasadnione poczucie szczęścia”, Tomasz Tyczyński. Wydawnictwo Nisza, Warszawa, 2023.
10/10
Mamo, matulu, mateńko, mamusiu kochaj mnie zwierzęcym instynktem. Nie daj (życiu) mnie skrzywdzić.
- Takie zdanie, parafrazując Tomasza Tyczyńskiego, napisałem, zapisałem na marginesie jego wyjątkowo dobrej prozy.
Dawno nie czytałem tak „zrobionej” prozy. Wycyzelowanej fabuły, która jest „cała w kawałkach”.
Czułem podobność, gdy kilka lat temu zajadałem się opowiadaniami Rafała Niemczyka („Mama umiera w sobotę”, Afera, Wrocław 2015). Magnetyzm odczuwam także wtedy, gdy myślę o 2022 roku i dwóch książkach Wydawnictwa Nisza. To „Czarny hetman” Barbary Sadurskiej i „Tefil” Rafała Wojasińskiego. Świetnie napisane fabuły, a niemal niezauważone przez krytyków.
Czuję podobność, gdy wspominam swoje przygody z Jarosławem Iwaszkiewiczem i Jerzym Andrzejewskim, a także Tadeuszem Różewiczem, który orzekł niegdyś: „Mówiąc »pisarz«, myślę o pisaniu prozy”.
Moja deklinacja jest inna. Pisarzem, pisarką są ci wszyscy, którzy sprzedali duszę diabłu (lub Bugu) i zapisują prozą lub wierszem puste kartki, nowo-otwarte pliki tekstowe.
Tomasz Tyczyński z lekka przypomina też Wiesława Myśliwskiego. Nie z wyglądu, nie z siwizny, lecz łatwości łączenia „idei prozy”. A ta dla mnie (w skrócie) brzmi tak: - Codziennie spisuj dyktando z życia innych. Swoje pomijaj. Swoim się nie zajmuj. Ono i tak wlezie buciorami w twoją pisarską dłubaninę.
Zawiła definicja. To prościej. Oto (moja) trawestacja fragmentu „Nieuzasadnionego poczucia szczęścia”:
„Matko, matulu, mateńko, mamo, mamusiu kochaj mnie zwierzęcym instynktem. Rozpłacz się i zdzieraj gardło. Broń mnie we śnie i teraz teraz gdy lekarz podaje mi cyjanek…”
Oczywiście moje zabawy tekstem Tyczyńskiego są TYLKO moje, ale dzielę się nimi z Wami, bo zmuszę Was do przeczytania tej książki na wiele sposobów. To proza dojrzała, plastycznie i składniowo pyszna. To proza smutku i pozornego optymizmu.
To proza szybka, prędka. Ale w tym slalomie można się pogubić, zatem (a jednak, a jakże) jest gęstwina, są moczary.
A teraz fragment. Strona 61:
„Umarł przed czasem, ale i tak później niż moja wiara w jego wszechmoc. Wierzyłem długo, zapewne za długo.
Z tamtych czasów najlepiej pamiętam jeden wigilijny poranek, szczególny, bo właśnie bez śniegu. Oczekiwanie z nosem przy wilgotnej szybie, nietkniętej mrozem i jego malunkami, smutne, rozmazane, marudne. Rodzice mieli dość pytań: kiedy, kiedy, no kiedy, bo ojciec wysłał mnie na podwórko, bym wypatrywał na niebie białych płatków. Spadną, zapewniał, niech tylko zaświeci pierwsza gwiazda. Wierzyłem, więc nie pytałem, dlaczego akurat wtedy”.
Ten fragment sieje ferment. Bo niby święty, jarmarczny obrazek, a jednak kontekst jest szerszy, jest głębszy, jest świetnie dobrany i rozpisany. Bo język, jakiego używa pisarz, jest gibki, zwinny, ale zwodniczy, oszukańczy.
Bo sposób, w jakim autor żongluje wyrazami, jest godny podziwu. Słowa stają się ciałem. Sztuczki niebiańskie.
Albo taka igraszka; strona 94:
„W tym roku Łucja dała nam pokój po Niemcu. Na kilkanaście dni przed pierwszym września brzmi to dwuznacznie, ale to prawdziwe zwycięstwo: z tego pokoju jest najlepszy widok na zatokę”.
Słowa klucze jak odgłosy mewy śmieszki.
Lub:
strona 31:
[…] Najlepsze zajmował pijak, rozwalony, lubił poleżeć, brudnawy, choć nieźle ubrany, raczej nałogowo wolny niż bezdomny.
Spał w dziwnej pozycji, na boku, z głową wyprostowaną na osi kręgosłupa, niedotykającą ławki, jakby opierał się o niewidoczną poduszkę, którą odłożył mu ktoś równie niedostrzegalny”.
Książka to zbiór nowel, ale spoiwo jest mocne i wyraźne. Smutek obleczony w ironię, a raczej cynizm – oto wykładnia całości.
Książka to widokówki własnoręcznie wykonane, wycinane z brystolu o wymiarach szerokość to śmierć, wysokość to życie.
A teraz COŚ z tej samej beczki. Tylko z innego drzewa. Cytat z Tadeusza Różewicza:
„Jaka ona była? Towarzyszyła mi przez dziesięć lat życia, odeszła, a ja jej nie poznałem.
Miała czarne oczy i duże usta.
Jej włosy pachniały tytoniem.
Jej włosy, w których moje zdyszane usta, moje wargi. Odpływaliśmy okryci nocą.
A potem znalazłem wszystkie włosy kobiece, wszystkie włosy zebrane z głów żywych i umarłych za szkłem w muzeum”.
(„Moja córeczka”, Ossolineum Wrocław 2016)
„D M U CH A W C E, latawce, wiatr! Chuch, podmuch, powidok” – to kolejne zdanie, które zapisałem ołówkiem na marginesie „Nieuzasadnionego poczucia szczęścia”. A pisałem to wtedy, gdy połknąłem przypisaną garść antydepresantów.
I jeszcze to:
Polowanie na kuropatwy. Ziarno, stara miska, sznurek, ojciec, syn. Rozpisane jest dosadnie i z werwą, a jednak coś spowalnia rozczytywanie tych scen. To „coś” to własne wspomnienia:
polowanie na miętusy. Rosówki, nić chirurgiczna, ociosane kołki, rosówki, wyprawy na rowerach. Ja, ojciec. Kaszuby.
Każdego (podczas czytania) „coś” dopadnie. Jakieś wyprawy, pewne swego zwierzęta i kobiety stojące, komentujące (tuż z boku, na boku).
Tomasz Tyczyński, bez wątpienia, potrafi pisać. Ma zdolność opowiadacza, a ja jednak się boję, że książka zostanie zagubiona, niezauważona. Bo przecież to takie „łatwe” czytanie, bo przecież to takie trudne rozczytanie.
A przecież to literatura wysoka, która się pochyliła i weszła pod strzechy. Także wtedy, gdy bohater pewnym pismem literackim (spóźniony, podwójny, niedofinansowany numer) uśmierca muchę.
Ja nie polecam! Ja żądam byście „Nieuzasadnione poczucie szczęścia” przeczytali. Nie dotyczy to treści ulotki pewnego wytworu farmaceutów. Musicie zacząć czytać prawdziwie. Mniej tabletek, więcej dobrych książek!
***
Postscriptum: – jest szansa, że w sierpniu wysłuchacie mojej rozmowy z Tomaszem Tyczyńskim. Umówieni jesteśmy. Aneks do umowy zawiera jeden punkt: - Musicie się ogarnąć i przeczytać opowiadania Tyczyńskiego.
Także tego i owego! Do miłego! Będzie Wam (potem) łatwiej słuchać!
Trwa ładowanie...