Co dalej z II ligą? Niestety, wygląda no to, że nie jest tak różowo, jakby się mogło wydawać. Groteskowa Kompania Samouwielbienia Żałosnego najwyraźniej wychodzi z założenia, że najlepszą decyzją jest brak decyzji, hołdując „nicnierobieniu”. Do czego piję? Otóż do stanu rozgrywek drugoligowych, czyli na najniższym szczeblu.
Wielokrotnie dawałem jasno i wyraźnie do zrozumienia, że moim zdaniem trzeci szczebel w Polsce nie miał i nie ma racji bytu, tym bardziej w obecnej formule. Drużyn co kot napłakał, obwarowania, zatem koszty, jak w ekstralidze, do tego licencje „niby” nadzorowane, choć nie wiadomo jak, po co i przez kogo i mamy obraz…nędzy i rozpaczy na tym poziomie rywalizacji.
Zacznijmy od prostego liczenia. Gniezno, Opole, Piła, Tarnów, Rawicz, Rzeszów to aktualny stan posiadania. Kraków umarł finansowo dawno temu, a zespół licencyjny tylko przedłużał agonię. Przy życiu, pomijając jakość owego, trzymała go wyłącznie daleko posunięta wyrozumiałość GKSŻ. By nie stracić bezpowrotnie kolejnego ośrodka, a rozgrywek nie czynić kadłubowymi i przy tym nie ośmieszać własnego uporu, patrzono na finanse Wandy mocno przez palce, dając wiarę, nomen omen, niewiarygodnym zapewnieniom tamtejszego prezesa, potwierdzonym jedynie na piękne oczy. Teraz możemy mieć powtórkę, pod warunkiem, że działacze w ogóle zdecydują się złożyć wniosek licencyjny. Jeśli tak, to pewnie w ramach zadośćuczynienia za doznane „krzywdy”, zgodę na starty otrzymają, niezależnie od zawartości owego pisma. Coś drgnęło w Rzeszowie. Są nowi ludzie, z optymizmem, ale póki co, bez środków, nie tych finansowych, więc o awans z ich strony może być trudno. Przemyśl i Świętochłowice, na ten moment, o lidze nie myślą, zaś w Rawiczu ponownie modlą się, by Leszno nadal było potęgą i posiadało zapas, głównie juniorów. Krótko mówiąc, żenada i żałość.
Po cóż więc utrzymywać na siłę ów sztuczny twór, z pięcioma na krzyż raptem, funkcjonującymi na przyzwoitym poziomie klubami? Niby coś kombinują Niemcy, by się przykleić, ale bardziej przypomina obecna sytuacja rozpaczliwe poszukiwanie chętnych, za wszelką cenę i pielgrzymki granatowomarynarkowych do ziemi obiecanej, niźli wiarygodną, sportową rywalizację, między chętnymi i gotowymi do promocji piętro wyżej. Już zakończony sezon powinien dać do myślenia. Szukano zainteresowanego startami w Nice 1. Lidze. Nie znaleziono. Rozgrywki drugoligowe pojechały więc w okrojonym składzie, a na najniższym poziomie, wobec sportowego i finansowego marazmu w Rawiczu, ubywa jeden, kolejny solidny ośrodek. Pora więc najwyższa na męską decyzję. Utrzymujemy sztuczny, niewydolny twór pod respiratorem „niby” licencji, nadzorowanych tylko z nazwy, czy przestajemy udawać potęgę z mocarstwowymi aspiracjami, wracając do tego, co już było i było dobre.
Moim zdaniem dylematu nie ma, a wnioski nasuwają się same. Z wielu powodów nie stać nas na trzy klasy rozgrywkowe. Metoda jest prosta. Do dyskusji pozostaje jedynie, czy zachowujemy system spadków i awansów, czy też wzorem NBA, bądź NHL, w ekstralidze jadą ci, których na taki luksus stać, ważne by minimum 10 zespołów. Pozostałe stanowiłyby zaplecze. Jedno zaplecze. Jedyne zaplecze. I tu mógłbym zakończyć wywód, stawiając kropkę, ale dodam jeszcze aspekt, nazwijmy go szkoleniowo-finansowym, wersji „NBA”.
Otóż obecnie głównym czynnikiem powodującym wzrost wymagań nielicznych gwiazd, jest pistolet przy skroni prezesów. Pistolet groźby potencjalnej degradacji i niewielkiej liczby zawodników, gwarantujących przyzwoitą zdobycz punktową. Uginają się wówczas włodarze pod presją, podpisują kontrakty na warunkach przerastających możliwości, a rok, dwa później zaczynają się problemy finansowe. Kibice murem stają zwykle za zawodnikiem, opluwając przy tym prezesa, głównie za to, że podpisał zobowiązanie bez pokrycia. A gdyby nie uległ i stracił lidera? Dla odmiany zmieszano by go z błotem, namaszczając grabarzem klubu, który zdaniem większości, bez owego Iksińskiego w składzie, nie miałby szans… utrzymania.
To po co owe degradacje. Ścigajmy się o tytuły, a słabsi sportowo, za rok, będą mieli kolejną szansę. Bez najmniejszej presji. To finansowo. Szkoleniowo podobnie. Dziś brakuje w klubach juniorów i cierpliwości dla juniorów. Potrzebny jest zawodnik, na bazie rozumowania „tu i teraz”, który choćby w starciu z rówieśnikami, przywiezie coś ponad ustawową jedynkę na 1-5. Zatem okradamy biedniejszych, za niewielkie ekwiwalenty i do boju. Takoż owe założenia przez pryzmat groźby spadkowego kataklizmu, albo to pod pretekstem walki o najwyższe cele. Gdyby owego zagrożenia uniknąć, niejeden prezes spałby spokojniej, bez stresu, nerwicy i depresji, a szkoleniowcy mieli by pole do popisu, promując wychowanków, od wczesnego, żużlowego niemowlęctwa, by potem kibice mogli się z nimi utożsamiać, jako chłopakami z podwórka, gotowymi „umierać” za klub.
No i jeszcze dwie kwestie. Przy większej liczbie spotkań, nawet dłuższa kontuzja lidera, tym bardziej wpadka zawiniona przez tor, czy komisarza, to nie ma znaczenia, nie oznaczałaby wyłączenia z rywalizacji o medale, co przy ledwie 14 rundach jest wielce prawdopodobne. Dwa razy w głowę, poprawka u słabeusza na wyjeździe i… po tobie. Nie ma kiedy odbić, poprawić. Sezon na straty, a kasa w dużej mierze wydana na tzw. „przygotowanie” zawodnika.
Co zaś z nierówną siłą zespołów? Pomysł poddał pod rozwagę swego czasu prezes Lwów, Michał Świącik, podczas naszych pogaduch. Szef Częstochowy perorował, że tymczasowo należałoby przywrócić KSM, jednak zmodyfikowaną wobec znanej, stosowanej i zarzuconej ostatecznie wersji. Otóż wedle koncepcji Michała Świącika, owa średnia byłaby zliczana za pięć ostatnich sezonów startów zawodnika, nie zaś jedynie za kończący się rok. Wówczas, przy takim systemie, na nic zdałyby się „nagłe” obniżki formy, co ćwiczyliśmy w praktyce kilka lat temu, bowiem nawet wszystkie biegi w meczu na zero nie zmieniałaby radykalnie osiągów lidera i nie byłyby w stanie obniżyć wartości żużlowca. W ten sposób żużel i liga zyskałyby jeszcze jedno. Gwiazdom wytrącono by pistolet z ręki, a część przynajmniej z zaoszczędzonych środków trafiałaby do średniaków i najmłodszych, szczególnie tych na rozdrożu, z syndromem 22, co pobudziłoby jedynie działalność szkoleniową. Teraz to nie gwiazdy stawiałyby prezesów pod ścianą i dyktowały warunki, ale owi włodarze mogliby spokojnie negocjować kontrakty, zaś kluby nie byłyby zmuszone dokładać w pakiecie dodatkowych fantów do obowiązujących stawek, powszechnymi dziś umowami sponsorskimi, by skusić żużlowca. Przejście zaś od wieku juniora do dorosłego ścigania byłoby znacznie bardziej płynne niż dziś i pozbawione presji nadmiernych oczekiwań. Po kilku latach i wyszkoleniu dostatecznej liczby zawodników dla obu lig, od KSM-u można by odejść i uwolnić rynek. Sztuczna ingerencja w cokolwiek nigdy nie będzie doskonała, jednak nad tym pomysłem chyba warto się pochylić. Sam uważam, że już dopuszczenie do Pańskiego stołu 10 apostołów rozwiązałoby problem, ale... .
Póki co zaś, przestańmy prężyć sztucznie napompowane muskuły i wróćmy pilnie do dobrych, sprawdzonych rozwiązań, z dwiema ligami. A czy przy okazji z zachowaniem awansów i spadków, czy z zastosowaniem systemu „NBA” – o tym warto rozmawiać. Tylko na Boga – zacznijcie, jak, przepraszam za słowo, członek z członkiem GKSŻ. Zacznijcie myśleć, zacznijcie rozmawiać i zacznijcie podejmować, najlepiej rozważne, decyzje.
Coraz więcej dyskusji i emocji wywołuje kwestia ewentualnego uwolnienia polskiego rynku dla zagranicznych juniorów. Naturalnie w „elycie”. Burzę wywołali, mam wrażenie, ci, którym szkolenie sprawia ból, a w nadchodzącym sezonie rysuje się przed nimi perspektywa poważnej dziury w składzie na tychże pozycjach. Skoro więc szkolenie odpuszczamy, bowiem wszelkie opowieści o siedmiu plagach egipskich, które to uniemożliwiają przygotowanie choćby jednego, zdolnego adepta raz na trzy nawet cztery lata, traktuję wyłącznie w kategoriach gry na alibi, nie zaś obiektywnych trudności, uzasadniających niemoc, to musimy „pomóc szczęściu”, rykoszetem fundując „kuku” krajowemu narybkowi.
Czy obecny system jest zdrowy i wydajny? Mimo wszelkich za i przeciw, uważam, że jest akceptowalny. Być może sporo mu do doskonałości, być może przy tym trafiliśmy, jak to w sporcie, na nieco słabsze i mniej liczne pokolenie. Do tego utrudniony z racji kosztów i niechęci możnych, start. Koniec końców jednak, gdyby nie obowiązująca ochronka, tym bardziej nie mielibyśmy liczącego się przychówku. A że nieliczny? Cóż, są ośrodki, które nie mają powodu narzekać, a mogą jeszcze wypożyczać własne „nadwyżki produkcyjne”.
W sporcie nie ma nic na pewno. Znakomity, utalentowany, rokujący adept, z wielu przyczyn, nie mających nic wspólnego z ową ochronką, może nigdy nie zostać wybitnym żużlowcem. Kontuzje, niezbyt odporna na uciechy, za to odporna na wiedzę głowa, wreszcie biologia, zatem wzrost, przyrost wagi i masy mięśniowej, zmiana położenia środka ciężkości, a w ślad za nim nowa, niekoniecznie idealna, sylwetka. Inne zupełnie cechy psychomotoryczne. Dochodzą też mocniejsze silniki i cięższe motocykle w porównaniu z mini speedwayem i już jawi się obraz licznych pułapek czyhających na młodego człowieka, których powinien unikać, bądź skutecznie się z nimi zmagać, by ostatecznie osiągnąć sukces, na miarę choćby Bartka Zmarzlika.
Ktoś powie: „Bartkowi ochronka nie była potrzebna”. Nie jestem pewien. Żeby była jasność. Nie ośmielam się ujmować Zmarzlikowi talentu, pracowitości, czy umiejętności błyskawicznego przyswajania wiedzy. Mam na myśli inny aspekt. Zostańmy w Gorzowie. Czy przy wolnym rynku młody, perspektywiczny i obiecujący np.Mateusz Bartkowiak, bądź Lewandowski, albo Karczewski mieliby szanse na pełny sezon terminowania w ekstralipie, z tak mizerną zdobyczą punktową, ale widocznymi gołym okiem postępami, jakie czynili? Czy nazbieraliby bezcennych doświadczeń praktycznych, objeżdżając wszystkie tory, w pełnym ligowym anturażu, ze stresem na czele? Moim zdaniem – nie. Przegraliby z niewiele pewnie lepszym, ale opatrzonym, być może nieco starszym kolegą z importu i to zanim ten zdołałby cokolwiek zaprezentować. Przegraliby z wyborami szefów klubu, na bazie rokowań, dorobku i przypuszczeń, a nie mieliby szansy pokazać się na torze w spotkaniu ligowym i przekonać do siebie decydentów. Ten wybrany zaocznie, wedle spekulacji, „gwarantowałby” choćby dwa, trzy oczka, w wyścigach z rówieśnikami. A Bartkowiak z kolegami grzaliby ławę, zaliczając co najwyżej turnieje zaplecza kadry, o ile ktokolwiek zdołałby dojrzeć możliwości chłopaków i zaangażowanie, zważywszy niewielką liczbę startów, głównie w nic nie znaczących zawodach.
Innymi słowy rodzimy, przyszłościowy małolat, który w kolejnym sezonie będzie już, możecie mi wierzyć, znaczącym, skutecznym, punktującym solidnie juniorem, zostałby w blokach startowych i dziś nadal byłby na początku drogi, kilka pięter niżej, bo przegrałby nierówną walkę z Hansenem, Kvechem, Parnickim, Lewiszynem, Saifert-Salkiem, Voulasem, czy innym Fienhage, gdyż ci, z braku mocnej ligi, czy konkurencji u siebie, zdołali kilka razy pokazać się światu, choćby w IMŚJ, czy innych, dla odmiany, liczących się i zauważalnych, zawodach, często rangi mistrzostw Europy bądź świata. Na to „pan nikt” Mateusz Bartkowiak i jemu podobni, nie mieliby najmniejszych szans.
Oczywiście lobbując „za” można naciągać rzeczywistość, podając skrajne, wyrwane z całości, kontrastujące przykłady, by swe „racje” udowadniać. Jeśli zestawimy Sajfutdinowa, czy Woffindena, którzy z tego przywileju, gdy obowiązywał kilka lat temu, korzystali, z takim Wawrzyniakiem, czy Wieczorkiem, to kontrast będzie oczywisty, acz skrajnie nieuczciwy. Proszę pamiętać bowiem, że nie jeden Emil, czy Tajski mieli szansę, podczas uwolnienia dostępu do zespołów obcokrajowcom. Próbowali też inni. Jeśli zestawimy odwrotnie, na przykład Klindta, Smolinskiego, albo jeszcze lepiej Siterę, Klinga, czy Kennetha ze Zmarzlikiem, a choćby Drabikiem, to co w ten sposób „udowadniamy”? Że system był do d… y? Ilu w tym gronie i po której stronie widzicie aktualnych mistrzów świata? To teraz z innej parafii. Drabik, Smektała, Kubera, Lampart, Miśkowiak, Gruchalski, Trofimow – a tutaj? Prawda, że wygląda lepiej niż zastawienie Sajfutdinowa z Wawrzyniakiem? Tyle, że tak samo nieuczciwe.
Wszystko ma swe dobre i złe strony. Nie jestem wrogiem promowania zdolnych, najlepiej wybitnych, obcokrajowców. Tu zgoda, mimo że w perspektywie trąci to strzałem w kolano. Jeśli jednak Polacy mają zdobywać tytuły, te seniorskie, to zwyciężając w zaciekłej rywalizacji i przy licznej konkurencji, nie zaś z powodu jej braku. Jednak jeśli owa „promocja” ma sprawić, że stanie się jednocześnie gwoździem do trumny dla naszych talenciaków, a klubom ma dać alibi dla kompletnego położenia działalności szkoleniowej, choćby „na sztukę”, jak to się obecnie często dzieje, to jestem przeciw, nawet jeśli tylko „na sztukę”.
Poszukajmy salomonowego rozwiązania, by wilk był syty i owca cała. Nasi niech zdobywają szlify jak dotąd, a dla straniero uchylmy furtkę. Jaką, którą, jak bardzo – to już kwestia dyskusji. Zważywszy dość liczną ekipę, podobnie zdolnych, obcych juniorów, na zbliżonym poziomie sportowym, dla każdego z możnych, minimum po jednym, do testów by się znalazło. Tylko oprócz, a nie zamiast naszego młodzieżowca. Nawet gdyby miałby nim być ów Wawrzyniak. Kiedy miał 16 lat i rozpoczynał, nikt nie przewidział, że nad karierę żużlową przedłoży kulinarną. Dostał szansę i nie skorzystał, inaczej niż wielu innych, którzy dali sobie radę, a że nie wszyscy mieli „papiery” na mistrzostwo świata? Zagranicznym zostaje jeszcze 5 miejsc w składzie na pozycjach seniorskich, pytanie tylko, czy przymuszać kluby. Nie jestem pewien, a genialnej koncepcji nie znam.
Cóż. Żeby żyć, speedway potrzebuje także wyrobników, średniaków, by na ich tle, gwiazdy mogły błyszczeć. Za rok, za trzy przyjdzie bogatsza fala utalentowanych żółtodziobów, bo deficyt zmusi kluby do rozruszania szkolenia i co wtedy, znowu zmienimy przepisy na kolanie? A jeśli radośnie pozwolimy startować obcokrajowcom, do tego bez ograniczeń, to za trzy, cztery lata może w ogóle nie być polskiej młodzieży w speedwayu. Ja tego nie chcę.
I jeszcze jedno warto powtórzyć i podkreślić. Nie każdy adept musi koniecznie zostać mistrzem świata. Fakt, że Przedpełski toczy heroiczną walkę o przetrwanie na poziomie Ekstraligi, że Polis, Kaczmarek, czy Bober wciąż funkcjonują, jednak na niższych szczeblach rozgrywkowych. Że do ostatecznego kroku przymierzają się Gruchalski, czy Rolnicki, świadczy jedynie o tym, że nie wszystkim Bozia dała po równo talentu, pracowitości i szczęścia. A nie o tym, że system zawiódł i trzeba go natychmiast zmienić. Celowo używam zwrotu zmienić, a nie poprawić, bo dla mnie to skrajnie różne pojęcia, zaś praktyka uczy, iż częściej zmienić jest synonimem zepsuć, niźli naprawić. By jednak w Nice 1. Lidze, takoż na najniższym szczeblu, kibice z miast, którym aktualnie mistrzostwo Polski „nie grozi”, mogli na żywo, u siebie w domu, emocjonować się zawodami, potrzebni są też ci mniej utytułowani, bez światowych aspiracji.
A co, jeśli po uwolnieniu rynku zacznie ich przybywać najwyżej połowa, w stosunku do obecnej sytuacji, do tego tych kończących wiek juniora z perspektywami przetrwania nie uświadczysz? Jak długo jeszcze pociągną „Walaski”? Kiedy powiedzą sobie dość, pozostanie jedynie rewitalizacja „Hlibopodobna”. Na chwilę i bez efektu. Tylko ilu takich „byłych” zechciałoby wrócić na tor, korzystając z posuchy. Promujmy więc, ale przede wszystkim swoich. Obcokrajowcom możemy uchylić wrota, by nie dobijać konkurencji, jednak nie przesadzajmy.
Teraz o meczu Leszno-Wrocław. Króciutko. Chronologia jest taka. Najpierw przykozaczył mocno „rozbawiony” albo też „podekscytowany” wygraną Byków kibol. Postanowił zrobić show. Obnażył braki w ochronie obiektu. Dostał się do strefy zakazanej i jął prowokować „wroga”. Bez agresji. Dla zgrywy. Dla draki. Na pewno nie by demolować kogokolwiek. Podskakiwał i tańcował, wywijając byczym szalikiem tuż przed nosami kiboli Sparty. Ochroniarze spostrzegli nie w porę swoją wtopę i w te pędy zasuwali do wesołka, by go „profesjonalnie” zatrzymać takoż usunąć. Nie zdążyli. Tym razem przykozaczył pewien szerzej nie znany Tajski... chuligan? Zapaśnik? Tenże dał popis umiejętności rodem z oktagonu, acz atakował z partyzanta i od tyłu. Niezbyt więc honorowo. Do tego bezpośrednio, z przemocą fizyczną na czele. O „napastniku” nie sposób powiedzieć by był agresywny. Przegiął zawodnik? Oczywiście, że tak.
Incydent przemknąłby pewnie bez większego odzewu, nie licząc rutynowych kar finansowych dla winowajców, a to Unii Leszno za brak zabezpieczenia. Wesołka za prowokację. Wreszcie zawodnika Sparty za fizyczny, nieuprawniony, agresywny atak na kibola. Ale nie. WTS wydało oświadczenie. Oficjalne. I oficjalnie się zbłaźniło. Była moda w futbolu na wbieganie podczas meczu panienek topless, bądź skąpo odzianych fanów. Wpadali na murawę dla zgrywy a nie po to, by komukolwiek zrobić krzywdę. Ochrona rychło, sporadycznie przy udziale kopaczy, szybko pacyfikowała żartownisiów. Potem kary z rozdzielnika, dla wesołków w pakiecie zakaz stadionowy i... po ptokach. Nikt nie pisał oficjalnych oświadczeń o rzekomym obywatelskim zatrzymaniu terrorysty przez gwiazdora. Jeśli ktokolwiek tu przesadził, to zawodnik, a zaraz po nim jego polski klub. Warto próbować zręcznie się wycofywać z tej błazenady. Tym bardziej, że dla wielu kiboli WTS, Tajski stał się z miejsca „bohaterem” a nie idiotą. Jeśli zdaniem wrocławskich kiboli Unia Leszno to nie jest polski klub, zaś Spartak Breslau już tak, to ja wolę obce kluby.
No i na koniec dygresja a propos DPŚ. A nie lepiej turnieje eliminacyjne, takoż baraż rozgrywać w głodnych żużla, mniejszych ośrodkach nieopodal Wrocławia? Piła, Opole, Rawicz. Są miejsca, które z entuzjazmem przyjęłyby imprezę, gwarantując bardzo dobrą frekwencję i niezłą organizację. Smutno wyglądało puste Olimpico. A sama formuła zawodów jak najbardziej. Klasyczna. Dobra. Że za łatwo było przewidzieć rezultaty? Możliwe. W tej chwili. Ale tak nie musi być zawsze. W skokach także rywalizuje w porywach pięć/sześć nacji, a reszta statystuje, wykorzystując rzadką okazję startu obok najlepszych. Dla nich to korzyść. Z czasem geografia dyscypliny może się zmieniać. Przy tym, niezależnie od DPŚ, warto wrócić do klasycznych, tradycyjnych, historycznych MŚP. Tam łatwiej o sensacje. Dwóch ścigantów z zakusami na sprawienie niespodzianki relatywnie łatwiej nazbierać. Ale DPŚ to prawdziwy obraz stanu żużlowego państwa w skali światowej. I niech tak zostanie.
Trwa ładowanie...